I.
- Mamo, pójdziemy wysłać list do mikołaja?
Mama nie lubiła takich pytań. Ledwo nadążałam za nią, w swoich brązowych kozaczkach z czerwonym puszkiem, które kupowała mi tak samo niechętnie, jak odrywała wzrok od iphona, żeby na mnie spojrzeć. Tamtą zimę i tamto pytanie pamiętam doskonale. Miałam siedem lat i o niczym nie marzyłam bardziej niż o lalce.
- A co chcesz dostać? - Zapytała, wracając do pisania emaila. Nie zwolniła ani trochę, lekko omijając zamarznięte i najbardziej niebezpieczne fragmenty chodnika, a błoto wydawało się unikać jej butów, zostawiając ją energiczną i doskonałą.
- Lalkę, nazwę ją…
Zatrzymała się, przez co wpadałam w jej brązowy płaszcz. Odsunęłam się czując, że głos zamiera mi pod jej wzrokiem. Przez chwilę wpatrywała się we mnie uważnie, jakby na coś czekając, a kiedy to nie nastąpiło, włożyła telefon do kieszeni, a wyjęła rękawiczki. Opatuloną w czarną skórę dłoń wyciągnęła w moim kierunku, a ja dopiero wtedy zauważyłam, że za chwilę będziemy przechodzić przez ulicę.
- Czemu akurat lalkę?
Sprawiała wrażenie, że nie interesuję ją moja odpowiedź. Zazwyczaj tak było, teraz wiem, że analizowała każde słowo, które wypowiadałam. We wspomnieniach ze wczesnego dzieciństwa nie potrafię przywołać wyglądu jej twarzy, być może dlatego, że zazwyczaj była odgrodzona ode mnie przez telefon, komputer, gazetę - wiecznie niedostępna i odległa. Ale mimo to, nie jestem w stanie zapomnieć jej zielonych oczu.
- Koleżanka dziś przyniosła małą Cloe do szkoły…
- Masz dużo misiów - przerwała mi, otwierając samochód pilotem. Poczekała, aż weszłam do środka i zapięłam pasy. Zawsze obserwowała jak to robię, pilnując, żeby nic mi się nie stało. Była to jedyna dostrzegalna forma uwagi jaką od niej dostawałam. Nie, mama nie była jak inne mamy. Była od nich lepsza, piękniejsza, bardziej dostojna. Nigdy się nie złościła, a tylko patrzyła spojrzeniem, które odkrywało cię ze wszystkich twoich sekretów, przewiercało na wylot.
- Ale nie mam lalki.
- Kupiłam ci skrzypce, Amelio. Zresztą lalka nie jest ci do niczego potrzebna.
Ledwo powstrzymałam łzy. Mieszkanie na obrzeżach miało swoje plusy, może i nie miałam się z kim bawić w szeregu bezpłciowych, wyludnionych wilii, ale dopóki nie poszłam do szkoły, nie wiedziałam jak ważne jest posiadanie lalki, której mama nie miała zamiaru mi kupić.
- A wyślemy list? - Zapytałam płaczliwie, myśląc o kawałku papieru w moim plecaku, który robiłam na zajęciach plastycznych. Byłam z niego bardzo dumna. Wychowawczyni pochwaliła moją pracę przed całą klasą. - Dostałam za niego szóstkę w słoneczku!
- To dobrze, ale przecież wiesz, że mikołaj nie istnieję. Nie mam czasu, a chcę, żebyśmy się jeszcze dziś pouczyły angielskiego.
Na te święta nie dostałam lalki-dziecka, ani na żadną inną okazję przez kilka kolejnych lat, chociaż zawsze prosiłam o to samo. Nasze rozmowy na ten temat były bardzo schematyczne: mama pytała co chcę dostać, ja odpowiadałam, że lalkę i zawsze dostawałam coś innego. Stało się to moją obsesją. Nie mogłam się powstrzymać przed chodzeniem do sklepów z zabawkami, gdy tylko miałam okazję. Obserwowałam rodziców z dziećmi albo bez nich, wyszukujących dla swoich pociech rzeczy niewarte uwagi mojej mamy. Widziałam zadowolone dziewczynki, tulące do siebie nową edycję plastikowych dzieci. Jedyne co ja sama mogłam robić to urządzać skrzypcowe koncerty misiom i żebrać od każdej koleżanki z klasy, aby dała mi nakarmić Sabinę, czy poudawać mamę Ali.
Byłam coraz starsza i powoli powinnam wyrastać ze snu o wózku, lalce i ubrankach, w które mogłabym ją przebierać, ale w przeciwieństwie do moich rówieśniczek nadal mogłam spędzać mnóstwo czasu w sklepach z zabawkami. Oglądać, podziwiać, dotykać - pragnąć. Dziewczyny rozmawiały o książkach, które udało im się przeczytać, o nowej koleżance, która przeprowadziła się z Wielkiej Brytanii i dołączyła do 3 „a”, o filmach wśród których przestały dominować animację. Dostosowywałam się do tego, tylko po to, żeby w środku zimy stać przed wystawą Kid’sCenter, wchodzić do środka i pytać sprzedawczynie o to, jaką mogłabym lalkę mogłabym kupić młodszej, nieistniejącej siostrze
Tak było, aż do moich dziesiątych urodzin, na które zażyczyłam sobie jak zwykle lalki. Pamiętam z jaką niezadowoloną miną mama dawała mi ogromne pudełko, które jak myślałam na początku oznaczało kolejny, zajmujący mnie na kilka godzin obowiązek. Mama lubiła mi dawać prezenty praktyczne, przy okazji takie, które sprawią, że będę spędzała więcej czasu poza domem. Pudełko było za krótkie na narty, na które miałam jechać w zimę, za długie na rakiety tenisowe, chociaż stare mi się popsuły i musiałam wypożyczać sprzęt na boisku. Leżało na stole w jadalni zajmując jego większą część. W środku była lalka, ale nie taka jaką chciałam. Duża, porcelanowa w pięknej ciemno-czerwonej sukience i w słomkowym kapeluszu. W jednej ręce trzymała bukiecik, w zgięciu drugiej miała przerzucony koszyk. Patrzyła na mnie, zza długich rzęs, ciemnymi oczami. Nigdy bardziej niż wtedy nie pragnęłam lalki-dziecka. Mimo, że byłam już w czwartej klasie i że nie wypadało mi się czymś takim bawić. Nie obchodziło mnie to zupełnie, mamę też nie.
Rosse stanęła przy wejściu do mojego pokoju, obserwowała mnie kiedy się uczyłam, czytałam, malowałam. Kiedy przechodziłam obok niej, sięgała mi do ramion. Rosse mnie nie lubiła i ja też jej nie lubiłam. Ale była piękna, szlachetna - tak jak wszystko co mnie otaczało. A ja chciałam dostać zwykłą lalkę, którą w tym wieku musiałabym ukrywać przed znajomymi, nie Rosse, której zazdrościły mi wszystkie koleżanki. Jednak to ona pasowała do tego domu. Bardziej niż ja.
Kiedy zapytana co chcę dostać na dzień dziecka, odpowiedziałam, że lalkę, mama wyglądała na bardziej niezadowoloną niż zwykle. Nie złościła się w sposób oczywisty - nie krzyczała, karciła spokojnym spojrzeniem, na które ja odpowiadałam odważnym, zagniewanym, młodym.
1 czerwca na stoliku do kawy znalazłam Lucy. Leżała i płakała, kiedy weszłam do salonu. Owinięta w zielony papier, który rozdzierałam, siedząc na białym, włochatym dywanie przed kominkiem. Mama przyglądała mi się z fotela, popijając czerwone wino ze swoich ulubionych kryształowych kieliszków. Lalka płakała strasznym, przejmującym dziecięcym płaczem. Patrzyłam na nią zachwycona. Mama nie mogła mi kupić byle czego, prezent musiał mieć jej klasę i miał. Kiedy jej dotknęłam, otworzyła amarantowe oczy, nie przestając płakać. Wzięłam ją na ręce i przytuliłam, zamilkła.
Nie rozstawałam się z nią ani na chwilę. Trzymałam w ramionach i bezkarnie oglądałyśmy kreskówki, a potem czytałam jej Sto lat samotności. Książkę, z której wtedy pewnie zrozumiałyśmy tyle samo. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby Lucy zrozumiała więcej… Sadzałam ją na wysokim krzesełku i karmiłam plastikową kaszką, nucąc piosenki, zapamiętane z płyt, które mama dawno temu oddała do domu dziecka. Wieczorem wykąpałyśmy się razem, wyglądając pewnie zabawnie w dużej, porcelanowo-białej łazience z wanną, która mieściła dużo więcej niż jedno dziecko i lalkę. Potem poszłyśmy spać. Ja i Lucy, wtulone w siebie. W nocy obudził mnie desperacki płacz.
Lucy była piękna, idealna, była moim marzeniem, ale nie dało jej się wyłączyć. Kiedy cztery dni płaczu później, który milkł tylko wtedy kiedy ją karmiłam lub trzymałam w objęciach, zapytałam mamę, gdzie jest kluczyk od mechanizmu wyłączającego, odpowiedziała mi, że nie wie i nie ma czasu na bzdury. Nie dotykałam jej w ogóle czekając, aż wyczerpią się baterie, ale pod koniec drugiego tygodnia miałam dość. Wystarczyło, że na chwilę zamknęłam oczy, a słyszałam ten płacz. Osamotnionego, zaniedbanego dziecka, które łaknie chwilowej uwagi.
Tamtego dnia tuliłam ją dwie godziny. Moją małą, cudowną Lucy, na którą tyle czekałam, której tyle pragnęłam. „Moja Lu” - szeptałam, bojąc się ją odłożyć. Wiedząc, że przykrywanie poduszkami lub zalewanie wodą nie pomaga. Nawet wynoszenie do innego pokoju… Wiedziałam, że gdzieś tam jest i płaczę. Moja Lu. Głos chrypł mi od kołysanek dla lalki, która nie chciała zasnąć. W południe miałam mieć lekcje gry na pianinie, a odkąd dostałam Lucy wszystko szło mi dużo gorzej. Patrzyłam na nią i rozglądałam po pokoju, szukając jakiegokolwiek rozwiązania. Pod biurkiem stało oryginalne pudełko. Włożyłam ją w nie i wybiegłam na dwór. Płakała, nadal, jakby przeczuwając co chcę zrobić, chociaż ja nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Nawet wtedy, kiedy podbiegłam do świeżo obruszonej ziemi, na której babcia niedawno sadziła kwiaty i zaczęłam kopać. Byłam zmęczona.
- Chyba nie chcesz jej pochować w różowym pudełku - usłyszałam i podniosłam wzrok. Na murku naszego ogrodzenia siedział chłopak, którego nigdy wcześniej nie widziałam w okolicy. Uśmiechnął się do mnie uprzejmie, jego niebieskie oczy wydawały wzbudzały we mnie dziwną ufność. Wprowadzały w trans. - W różowym pudełku - powtórzył. - Nie grzebie się ludzi w różowych pudełkach.
Był ode mnie starszy, co było widać na pierwszy rzut oka i miał ciepły głos, trochę kpiący, ale jednocześnie pocieszający.
- Nie chcę jej chować - powiedziałam, wstając i zakładając brudne ziemią ręce za siebie.
Zaśmiał się. Zeskoczył z murka i podszedł bardzo blisko. Przez chwile patrzył mi prosto w oczy - spokojnie, ale z ciepłem, którego nigdy nie znalazłam w spojrzeniu mamy.
- Pomogę ci. Mam na imię Miron.
- Marta - skłamałam bez wahania, zresztą nie pierwszy raz w stosunku do obcego człowieka. Czasem zdarzało mi się to robić.
Pewność w jego głosie, stała się moją pewnością. Przyniosłam z domu szary papier pakowy, klej i nożyczki, którym obłożyliśmy pudełko Lucy. Lalka płakała, ale mając przy sobie Mirona, czułam się dużo lepiej. Chłopak wiedział co robi, a jego niebieskie spojrzenie nie pozostawiało żadnej wątpliwości co do tego, że to jedyna słuszna decyzja.
Tym razem to on kopał dół, łopatą zostawioną przez babcie. Sama nie byłabym w stanie tego zrobić. Łopata ciężko wchodziła w ziemię na głębokości, która zdołałaby objąć pudełko lalki. Kiedy umieściliśmy trumienkę w środku i chciałam zasypać, nie pozwolił mi. Wziął moje ręce w swoje i złożył do modlitwy. Odmawiając ją, patrzył mi w oczy. Nie tylko Lucy płakała. Ja też. Już ze swojej własnej inicjatywy sypnęłam garstką ziemi i pozwoliłam mu zasypać dół, co zagłuszyło dźwięki.
Kiedy skończył uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Otarł łzy z policzka, zostawiając na nim ziemiste ślady, a potem sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął paczkę papierosów.
- Zapal, będzie ci lepiej.
Krztusiłam się dymem, nie zdając sobie sprawy, że to z myślą o nim kupię pierwszą paczkę, wypalę kolejnego, a potem następnego i następnego… Miałam tylko jedenaście lat, a on wpił się we mnie zostawiając bliznę, marzenie i wspomnienie ciepła, które nigdy nie zostało mi ofiarowane w takiej ilości.
Zanim odszedł wyjął z kieszeni naszyjnik. Nie wiedziałam, że jest srebrny i w dodatku ukradziony jego matce. Nosiłam go codziennie, z dumą jakiej nie mogła mi dać żadna inna biżuteria. Płacz Lucy we wspomnieniach zamazany jest przez niebieskie oczy i przyjazny uśmiech.
II.
Mama rzadko kiedy informowała mnie o tym, że mają przyjść jej znajomi. O ile nie był to jakiś mężczyzna i nie dostawałam funduszy, żeby wynieść się z domu. Do koleżanki, chłopaka, na piwo. Od jakiegoś czasu dawała mi wolną rękę. I tak zawsze wiedziała co się dzieję. Kiedy pierwszy raz przyszłam pijana, rano na stoliku stała szklanka wody i aspiryna. Potem na obiedzie wbijała we mnie wzrok pełen nagany, co wystarczyło abym nabrała umiaru w obcowaniu z alkoholem. Wole brak uwagi, niż jej uwagę - jestem matką, jestem odpowiedzialna, dopóki ci nic nie jest gówno mnie obchodzisz.
- Powinnam wyjść? - Zapytałam, odwracając się od komputera. Mój wzrok prześlizgnął się po biblioteczce, zahaczył o Rosse i zatrzymał na elegancko ubranej mamie, która nawet rozmawiając ze mną sprawdzała coś na ipodzie. Zawsze żałowałam, że nie przypominam jej z wyglądu - drobnej szatynki o kręconych włosach, w dodatku doskonale dbającą o wizerunek kobiety pracującej i niezależnej. Wysokie obcasy, modna spódnica za kolana i koszula z żabotem, które zwykle nosiła, wydawały się być stworzone dla niej.
- Nie. Chciałabym, żeby Aleksander pomógł ci w nauce. Masz niecałe pół roku, żeby przygotować się do testu gimnazjalnego. Nie zapominaj o tym.
Nie patrząc na to, co robię zgasiłam komputer i uśmiechnęłam się wymuszenie. Zerknęłam na zegarek.
- Będziemy dzisiaj się uczyć, czy jeść? - Dopytałam. Z mamą nigdy nic nie wiadomo: „znajomi przychodzą na obiad”, może oznaczać ja jem ze znajomymi, ty masz korepetycję.
Jej wzrok przybrał ostrzegawczy wyraz, jednak nie zdążyła powiedzieć tego, co planowała. Zadzwonił telefon.
- Jeść - odpowiedziała, odbierając i wychodząc z pokoju.
Mamie nawet nie chciało się poudawać gospodyni, firma cateringowa nie tylko przyniosła jedzenie, ale także nakryła do stołu. Słyszałam, że dwie osoby mają zostać i serwować posiłki. Opierając się o schody, wyjęłam paczkę papierosów i odpaliłam jednego.
- Wychodź na zewnątrz kiedy palisz i przebierz się - usłyszałam. Mama przeszła przez salon, niosąc dzban ze słonecznikami, które ustawiła na fortepianie, co miało być zapewne jej całym wkładem w przyjmowanie gości.
Wzruszyłam ramionami i wyszłam na taras. Kończyła się jesień, pora roku jak każda inna - kolorowa, a mimo wszystko szara. Tym bardziej na przejściu w zimę. Wyciągnęłam komórkę z kieszeni, że upewnić się, że Tomek nie napisał, czyli trzeciej randki miało nie być.
Nie mam zielonego pojęcia jakiego wyglądu oczekuję ode mnie mama. I to nie jest stan przejściowy. Niezależnie od sytuacji coś jest źle. Ostatecznie postanowiłam na ten wieczór ubrać się na pół elegancko: marynarka do dżinsów. Do siedemnastej brakowało jeszcze kilku minut, ale dzwonek oznajmił, że będziemy mieć cholernie punktualnych gości. „Aleksander” - prychałam w myślach.
„Aleksander” - myślałam pięć minut później, stojąc naprzeciwko chłopaka, będącego moim ideałem.
- To jest moja córka, Amelia - przedstawia mnie mama. W jej głosie nie słychać było nawet nuty niezadowolenia, którą zwykle od niej odbieram. - Amelia, to moja koleżanka ze studiów, jej mąż i syn Aleksander, o którym ci mówiłam.
Powiedziałam dzień dobry i podałam rękę Mironowi, który uśmiechał się w znajomy sposób. Był wyższy i nieco szerszy w ramionach, niż moje wspomnienie o nim. Męski. Niesamowity.
Stał koło Rosse, bawiąc się jej brązowymi kosmykami. Odkąd mama kazała nam się przenieść do pokoju, żeby omówić plan nauki, nie odezwał się ani słowem. Zresztą tak jak podczas kolacji, kiedy tylko posyłał mi co jakiś czas swój zniewalający uśmiech. Żałowałam, że nie mam kręconych włosów mojej lalki. Moje były beznadziejnie pozbawione wyrazu - byłam pewna, że nie zwróciłby uwagi kogoś takiego jak Miron. Siedziałam przy biurku, szperając w niepoukładanych notatkach, szukając zeszytów od matematyki i chemii.
Mama zawsze chciała, żebym dostała się do liceum numer dziesięć - najlepszego w mieście - na jakiś ścisły profil. W tej kwestii nie dała mi możliwości wyboru, a ja zaakceptowałam to, tak jak wiele innych rzeczy wcześniej, bez piśnięcia słówkiem o moim braku pomysłu na życie. Odwróciłam się, dzierżąc w ręce kolorowy notatnik, niczym trofeum. Wtedy na mnie spojrzał. Jego niebieskie tęczówki wyparły z myśli wszystko, co chciałam powiedzieć, chociaż nie jestem pewna, czy w ogóle miałam taki zamiar.
- Więc twoja mama oczekuję pomocy? - Zapytał lekko, a ja zachłysnęłam się powietrzem na dźwięk jego głosu. Czysty, niski, wpadający w pomruk, pieścił uszy. - Ale chyba nie chcesz teraz o tym rozmawiać, Marto.
Znalazł się przy mnie w kilku długich krokach, jego ręka niemal agresywnie sięgnęła do mojej szyi, powodując, że mimowolnie się odsunęłam. Uśmiechnął się, a w jego uśmiechu było coś nieprzyjemnego, kiedy zaciskał dłoń na srebrnej ważce - naszyjniku, który dostałam od niego. Musiał widzieć lekkie przerażenie w moich oczach, roześmiał się perliście.
Pachniał mocnym zapachem fajek i perfum, których nie znałam. Przechylił głowę, ciskając we mnie rozbawionym spojrzeniem. Nawet wtedy, gdy z moich oczu zniknął strach, przekształcając się w oburzenie i wtedy, gdy przysunął się bliżej i pocałował mnie miękko. To było jak iskra, zaskoczyło szybko, zmuszając mnie do rozchylenia ust i zdanie się na jego całkowitą kontrole. Aleksander, student medycyny i Miron z ciepłymi oczami ze wspomnień, zlali się w jedno, kiedy położył mnie na moim własnym łóżku, przyciskając swoim silnym ciałem. Nie pytał, nie czekał, aż się opamiętam albo chociażby dam pozwolenie. Leżałam pod nim, pewna jego podniecenia, tak jak swojego, które zaskoczyło mnie w jednej chwili. Kiedy zdejmował ze mnie ubrania, usłyszałam dźwięk komórki, oznaczający nową wiadomość. Myśl o Tomku przyszła i zniknęła. Tak jak i o naszych rodzicach będących niżej. A on tylko się utwierdzał w swojej władzy, wchodząc we mnie i słysząc jęki bólu, a potem przyjemności. Nie byłam na to gotowa, w żaden sposób, a na pewno nie fizyczny. Ale podniecie rodzi się w mózgu, w ośrodkach, na którymi nikt nie ma kontroli. Chociaż między Bogiem, a prawdą, on ją miał. Jego silne ręce, mocne pchnięcia, oczy patrzące z kpiącym ciepłem.
Egzaminy zdałam najlepiej w klasie, douczana przez Mirona w chwilach, kiedy nie brał opłat za naukę, które sam tak nazywał, śmiejąc się ze mnie. Ja byłam jego Martą, on moim marzeniem. Jego rodzice z pewnym zdziwieniem przyjęli fakt, że jesteśmy razem. Moja mama z pokerową twarzą i bez komentarza - ani zadowolona, ani nie - zajęta planowaniem następnego dnia.
III.
- Jesteśmy ze sobą już osiem lat, kiedy wreszcie poprosisz mnie o rękę? - Zapytałam, nie panując nad gniewem. Od trzech ze sobą mieszkaliśmy, właściwie odkąd dostałam się na politechnikę na inżynierię biomedyczną.
Miron palił papierosa i nagi patrzył na mnie z łóżka. Uśmiechnął się, a w jego policzkach pojawiły się dołeczki. Oprócz tego ignorował moje pytanie. Wściekła zarzuciłam na siebie szlafrok.
- To nie jest zabawne, mam tego dość…
- Nie pobierzemy się - powiedział wstając, a ja zapowietrzyłam się z gniewu. Chciałam go tylko dla siebie, mieć zakutego w złotą obrączkę. Wtedy nie wiedziałam, że za taką chciwość należy się kara. Podszedł do mnie i przejechał palcem po moim policzku, nie bacząc na moją wściekłość. - Jesteś piękna. Ale zupełnie na nadajesz się na żonę. Tym bardziej na matkę, to taki defekt genetyczny.
Uderzyłam go otwartą dłonią w twarz, sprawiając, że z jego spojrzenia znikło rozbawienie. Poniewczasie złapał obie moje ręce w nadgarstkach, unieruchamiając mocno.
- Martusiu - powiedział słodko. - Jesteś srebrną ważką. Najchętniej zabiłbym faceta, który oderwie ci skrzydełka. A któremu ty oderwiesz głowę. Lubię moją głowę i tęczę, którą masz na pleckach. Zapamiętaj to. Niedługo oświadczę się Darii. Pamiętasz ją? Idealna żona.
Zostawił mnie rozbitą na środku korytarza, w kawalerce, którą wynajmowaliśmy.
Sebastian się spóźnia, ja ganiam między kuchnią, a jadalnią próbując ogarnąć wszystko przed dzisiejszą kolacją, na którą ma przyjść Aleksander z żoną. Pewnie przyjdą punktualnie. Nasze mieszkanie nie jest duże, chociaż Sebastian jako całkiem dobrze prosperujący adwokat, mógł szarpnąć się na coś większego. Ja sama jestem w stanie zarobić na nowe Audi, ale większe mieszkanie przekracza moje możliwości. Muszę się zadowolić czteroma pokojami, chociaż mama śmieję się, że to taka większa komórka.
Słysząc dzwonek do drzwi modlę się, żeby to był mój narzeczony. Zgrzytanie zamka, sugeruję, że Bóg, który nie istnieje, wysłuchał mojej prośby. Dziwię się widząc, że w drzwiach stoi Miron, trzymając butelkę dobrego, czerwonego wina. Uśmiecham się mimowolnie, widząc, że jest sam. Przy Darii nie użyłby klucza. Podchodzę do niego i zarzucam mu ręce na szyje, zatrzaskując mimochodem drzwi.
- Daria pakuję Mikołaja, za chwilę będą - mówi, a po chwili jego usta znajdują moje i zatracamy się w pocałunku. Jego oczy lśnią, rodzącym się pragnieniem. Odsuwam się, nieco niepewnie. - Co jest, skarbie? Spóźnione wyrzuty sumienia? - Kpi ze mnie.
Właśnie to sprawia, że powtórzone wiele razy formułki, wylatują mi z głowy.
- Jestem w ciąży - wypalam prosto z mostu, oczekując jego rekcji. Szoku, przerażenia, śmiechu. Tak trudno go określić.
- Ze mną? - Pyta po prostu. Przytakuję głową. Nie spodziewam się zobaczyć radości na jego twarzy, ale właśnie to widzę. - Sebastian?
- Jest pewny, że to jego.
- Doskonale - śmieje się, pochodząc bliżej i obejmując mnie w pasie. - Napewno będzie cudowne. Tak jak ty. - Ostatnie zdanie szepcze mi do ucha, a ja mam ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem. Cały Miron.
Kiedy znów rozlega się pukanie, odsuwa się ode mnie, a na jego miejsce wraca Aleksander. Nigdy za nim nie przepadałam. Daria z dwuletnim Mikołajem na rękach wchodzi do środka, posyłając mężowi olśniewający uśmiech i podchodząc do mnie, żeby ucałować mnie w policzek. Zaczyna coś świergotać, a ja zastanawiam się jak on to wytrzymuje, zapraszam ich do jadalni, gdzie zaczynamy ucztować, nie czekając na Sebastiana. Jak przyjdzie, wtedy nastąpi ta część szopki, w której oficjalnie oznajmiamy, że zostaniemy szczęśliwymi rodzicami, a przedtem szczęśliwym małżeństwem.
IV.
Zeskoczył z płotka, patrząc na ulicę przed sobą. Stała przy furtce, w długiej, wąskiej spódnicy, w prostej bluzce z niewielkim dekoltem, brązowe włosy falowały lekko przy jej głowie. Bezczelnie patrzył jej w oczy, pytając się w myślach w czym ta kobieta jest lepsza od jego matki. Wiedział, że za chwilę zacznie na niego krzyczeć, dlatego napiął się i przygotował do ataku. Niech nie myśli, że nie wie gdzie ojciec znika, kiedy musi zostać dłużej w pracy. Otworzył usta, ale nic nie powiedział. Zielone tęczówki nie wyrażały żadnych uczuć. W życiu takich nie widział. W dodatku mógł się założyć, że na niego czekała.
- Artur za chwilę będzie jechał, Aleksandrze. Byłby miło jakbyś zabrał się z nim do domu, nie ma co włóczyć się po nocy.
Powiedziała i odwróciła się. Skąd wiedziała? Czyżby ojciec się chwalił, że ma dziecko? W tej chwili ważniejsze był jednak, żeby zastanowić się co powie tacie. Nie sądził, żeby ze spokojem przyjął, że go śledzi. Albo to, że wie o jego zdradach.
Odwrócił się, żeby zerknąć na ogród, ale Marty już tam nie było.