Postaci: Sam, Seelix, Lee, Lampkin oraz Cottle.
Dzieje się na dwa tygodnie przed 6 odcinkiem "Wystarczy Miłość"
Spoilery: Do serialu do 4x09 włącznie, do "Wystarczy Miłość" do 7 odcinka, ale znajomość całości mile widziana.
Ostrzeżenia: Nie dość, że wszystko (a przede wszystkim trupy), to jeszcze kręciliby to na czarno-białym filmie. I pierwszoosobowa narracja.
Autorstwo: My.
2.
Cały dzień ścigały mnie podejrzliwe lub pełne strachu spojrzenia towarzyszy broni; numery Jeden, Cztery i Pięć omijały mnie łukiem na tyle szerokim, na ile tylko pozwalały wąskie, mroczne korytarze. Z minuty na minutę wzbierała we mnie frustracja, jednak moje subtelne próby wydobycia z nich informacji nieodmiennie spełzały na niczym.
Galactica to battlestar, który nigdy nie śpi. Po wyczerpującym dniu szukania odpowiedzi, skierowałem swoje kroki do infirmerii. Minąłem pomieszczenie, w którym, wciąż nieprzytomny, przebywał powód całego tego zamieszania, Gaius Baltar; kątem oka ujrzałem dwóch Centurionów, niechętnie opuszczających pokój. Wreszcie stanąłem pod drzwiami gabinetu doktora Cottle’a.
Cottle powitał mnie krótkim „wejść!”. Pomieszczenie wypełniał papierosowy dym; oczy zaszły mi łzami i kichnąłem kilkakroć.
- Te syntetyki nijak się mają do prawdziwych - mruknął Cottle, z pogardą, wskazując palcem na peta. - A ty, synku, z czym do mnie znowu przychodzisz?
Słowo „znowu” wzbudziło moją nadzieję; zanim jednak zdążyłem sformułować pytanie, Cottle mówił dalej.
- Trochę za mocny ten wasz alkohol, co? Ciągle ktoś zachodzi z bólem głowy i bardzo się dziwi, jak mu mówię, że ma zwykłego kaca.
Zażądałem wyjaśnień.
*
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, doktor Cottle oddawał się właśnie swojemu ulubionemu zajęciu - wypełnianiu gabinetu kłębami dymu papierosowego.
- Wejść! - burknął, rozsiewając wokół więcej ciemnoszarych oparów.
W drzwiach gabinetu stał Samuel Anders. Cottle obdarzył go uprzejmie zainteresowanym spojrzeniem. Cyloni wciąż odwiedzali go dużo rzadziej niż reszta załogi i Cottle’owi nie zdążyło się jeszcze włączyć absolutne zobojętnienie na ich przypadłości.
- Co się dzieje? - zapytał, odpalając nowego papierosa od dogasającego peta. Pytanie było właściwie zbędne; twarz Andersa osiągnęła mało atrakcyjny bladozielony odcień, oczy - o ile można to było stwierdzić zza osłony dymu - miał przekrwione, a do tego jeszcze trzymał się za głowę.
- Nie piłem - oznajmił Anders butnie.
Cottle zmierzył go zmęczonym spojrzeniem, mającym przekazać telepatycznie sentyment „a tu mi jedzie pociąg”.
- Oczywiście, że nie, synku - stwierdził wreszcie, sięgając do szuflady po aspirynę.
*
- To byłem schlany czy nie? - spytałem wprost, przerywając ciągnącą się opowieść starego felczera.
Jego brwi poszybowały w górę z prędkością, która spowodowała lekki wiatr wśród kłębów dymu.
- Widzi mi się, że byłeś - stwierdził. - Łyknąłeś pastylki i powiedziałeś, że idziesz to odespać. Nie interesowałem się tym dalej. Zwłaszcza, że miałem ostatnio sporo do roboty, jak zapewne wiesz - dorzucił konspiracyjnym tonem.
W drodze powrotnej oddałem się rozmyślaniom na temat panoszącej się znieczulicy. Słowa Zareka o mieszkaniu w blaszanych pudłach wciąż jeszcze brzęczały mi w uszach: cóż innego winić można było za narastający nieporządek i rozprzężenie moralne?
Tęskniłem za spoczynkiem, ale myśl o konieczności stawieniu czoła problemowi zwłok skutecznie odbierała mi ochotę na udanie się do mojego pokoju. W głowie zaświtała mi myśl o innym miejscu, do którego mogłem się udać. Byłem, koniec końców, jednym z przedstawicieli Cylonów. Moja pomoc mogła być potrzebna administracji.
W gabinecie prezydenta zastałem tylko Romo Lampkina i jego psa. Jake leżał na środku pomieszczenia i bawił się gumową kością, Lampkin zaś siedział za prezydenckim biurkiem, trzymając nogi na stole. Na mój widok jednak poderwał się i cofnął tak gwałtownie, że prawie uderzył głową w ścianę.
Zmierzyłem go wzrokiem. Polityka, nigdy dziedzina czysta czy przyjemna, z wybraniem Lee Adamy na prezydenta miała wreszcie szanse wyjść z bagna, w które wtrąciły ją rządy tego pieprzącego wszystko, co żyje i się rusza nieszczęścia, jakim był Gaius Baltar i trwające od dłuższego czasu uzależnienie Laury Roslin od śluzy. Mówiło się po cichu, że kilka lat wcześniej taką sytuację rozwiązałby wojskowy zamach stanu, ale gdzieś na powierzchni Nowej Capriki świętej pamięci admirał do myślenia o Roslin przestał używać mózgu.
Tymczasem Lee, z tymi swoimi oczami płonącymi idealizmem, wydawał się wreszcie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Niestety - jego głównym doradcą został Romo Lampkin, prawnik, który po trupach kotów dążył do tego, by zostać szarą eminencją. W oczach Lampkina zazwyczaj pełgały li i jedynie piekielne ogniki korupcji i pogardy dla reszty ludzkości, skrywane za ciemnymi okularami. Nikt uczciwy nie odczuwa potrzeby noszenia ciemnych okularów na sztucznie oświetlonym battlestarze.
Teraz jednak, wbity w ścianę i patrzący na mnie z przerażeniem, Lampkin wydawał się stracić swój niemal przysłowiowy rezon.
- Gdzie jest prezydent? - zapytałem, nie bawiąc się w uprzejmości.
Lampkin zawahał się, ale kiedy zrobiłem krok w stronę biurka, natychmiast puścił parę.
- W kuchni - powiedział ponuro.
Tam więc skierowałem swe następne kroki. Odprowadzało mnie pełne nienawiści spojrzenie Lampkina.
Lee wyjmował właśnie ciasto z pieca; zapach sernika wypełnił pomieszczenie, przypominając mi o szczęśliwych dniach sprzed ataku. Poluzowałem kołnierzyk i wyciągnąłem rękę na powitanie.
- Zawsze pieczesz w garniturze? - spytałem, zauważywszy iście wieczorowy strój, w jaki odziany był młody Adama. Jego krawat sprawiał wrażenie zagrożonego przytrzaśnięciem drzwiczkami kuchenki; złapałem je w ostatniej chwili.
- Co? A, to. Nie, nie zawsze - odpowiedział Lee, stawiając blachę na stole. Następnie powoli, z godnością zdjął najpierw jedną, a potem drugą rękawicę kuchenną. Z fascynacją patrzyłem, jak spod czarnego materiału wynurza się jasna skóra dłoni. - Co cię tu sprowadza, Sam?
*
- Co mnie tu sprowadza?
Lee potoczył wzrokiem po mesie. Ściany powalane były resztkami jedzenia; na ziemi leżało kilkanaście martwych ciał, głównie Dorali i Simonów, oraz jeden czy dwaj Cavile.
- Bogowie! Kolejny atak wyznawczyń Gaiusa? - spytał wreszcie, odnotowawszy rozmiar tragedii. Dopiero wówczas zauważył leżącego w kącie nieprzytomnego Sama. Natychmiast rzucił się w kierunku bezwładnego ciała.
*
- Mnie?
- Nie powinieneś jeszcze odpoczywać? - zapytał Lee i, unikając mojego wzroku, zabrał się za smarowanie ciasta polewą.
Uwaga ta zabrzmiała mi dziwnie podobnie do wszystkich tych tajemniczych komentarzy, które rzucali mi spotkani tego dnia członkowie załogi.
Poczułem zwątpienie, ogarniające mnie tak, jak mgła jesiennym wieczorem ogarnia ponure zaułki miast. Spiski na Galactice nie były rzeczą nową; jednak jeśli w spisku brał udział Lee Adama, sprawa stawała się dużo poważniejsza, niż do tej pory mi się wydawało.
Lee zakończył smarowanie ciasta i z jakby roztargnieniem oblizał dokładnie łyżkę.
- Nie przejmuj się - powiedział, widząc, że nie ruszyłem się ani na krok ze swojego miejsca. - Wszystko jest pod kontrolą.
To nie ulegało wątpliwości; znacznie bardziej absorbował mnie problem tego, czyją kontrolą. Ryba psuje się od głowy, a administracja od doradców. Nie mogłem nie podejrzewać złej woli i wpływu Lampkina; zagadką pozostawało, na ile Lee jest ofiarą sytuacji, a na ile chętnym uczestnikiem - lub nawet sprawcą - tajemniczych wydarzeń, w których centrum się znalazłem.
Potrzebowałem informacji, odpoczynku i lepszego miejsca na ukrycie ciała.
- To zjesz kawałek ciasta? - zaproponował wreszcie Lee, zabierając się za krojenie.
- Myślałem, że nie należy jeść świeżego ciasta - odpowiedziałem powątpiewającym tonem.
Lee mrugnął do mnie.
- Nie zawsze byłem grzecznym chłopcem. Czasami ból brzucha jest tego wart.
Pół godziny później, pokrzepiony nieco na ciele (sernik faktycznie był wart grzechu), otworzyłem drzwi mojej kajuty.
Uderzył mnie fetor rozkładających się zwłok. Cofnąłem się na korytarz i, opierając się o drzwi, rozważyłem swoje możliwości. Pozostawienie ciała Seelix pod pryczą zdecydowanie się do nich nie zaliczało; oczyma duszy widziałem już te tłumy, pukające do mojej kajuty w poszukiwaniu źródła ohydnego zapachu. Z kolei przeniesienie zwłok w jakiekolwiek inne miejsce tworzyło poważne zagrożenie, że ktoś je znajdzie i rozpocznie się oficjalne śledztwo.
Nie, niestety pozostawała mi tylko jedna opcja.
Zdecydowanym krokiem wszedłem do kajuty. Krzywiąc się nieco - odór był naprawdę trudny do zniesienia - wyciągnąłem ciało Seelix spod pryczy.
- Przykro mi - powiedziałem. - Ale rozumiesz, że nie ma innego wyjścia.
W przypływie natchnienia ściągnąłem z łóżka prześcieradło i owinąłem nim nieboszczkę. Następnie przerzuciłem ją sobie przez ramię i, starając się nie oddychać zbyt głęboko, wyszedłem z kajuty.
W korytarzu ujrzałem Centuriona, tego samego co zawsze. Słysząc moje kroki, odwrócił się i utkwił we mnie twarde spojrzenie elektronicznych oczu.
Kurwa.
- Porozmawiamy później - rzuciłem, mając nadzieję, że mój głos brzmi pewnie i nonszalancko. W oczach Centuriona coś błysnęło; ustąpił mi drogi.
Dziesięć minut potem ciało Seelix szybowało już przez przestrzeń kosmiczną.
Dopiero leżąc w łóżku i zasypiając uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia, skąd wziąłem klucz do śluzy.