Poszłam dziś po raz drugi na W pierścieniu ognia, tym razem z Anneke, ale nie wiem, czy w niedzielę, z okazji obniżki, nie zafunduję sobie tej przyjemności po raz trzeci. I będzie to miła odmiana po Królewnie Śnieżce i Thorze -- iść trzy razy z rzędu na film nie dlatego, że jest tak absurdalny, że nie mogę sobie odmówić przyjemności oglądania go i wybuchania śmiechem perlistym. Doprawdy, doprawdy.
Nie będę szczególnie oryginalna w swoich pochwałach dla Catching Fire - rację mają, moim subiektywnym zdaniem, wszyscy, którzy podkreślają, że druga część opowieści o Katniss Everdeen jest lepsza od pierwszej. Może trochę mi żal eksperymentów reżyserskich z The Hunger Games -- błądzącej kamery, nieciekawych (w sumie) kostiumów trybutów, areny nieprzesadnie efekciarskiej oraz przebarwionych zdjęć z Dożynek. Catching Fire jest pod względem filmowania dużo bardziej tradycyjna. Tam, gdzie ma być bogato, kolorowo i z przytupem, jest kolorowo i z przytupem, a gdzieniegdzie nawet monumentalnie, w czym bardzo pomaga ścieżka dźwiękowa. W ogóle muzyka z obu części THG to moja ostatnia ulubiona playlista (na przemian z Julią Marcell), choć przyznaję, że jest to miejscami patetyczny kiczyk. Jednakowoż ja nigdy i nigdzie nie twierdziłam, że nie lubię kiczyku. Ba, zdarza się, że pasjami lubię.
Dygresję poczyniłam, wracam do filmu jako takiego. O fabule, podobnie jak w przypadku Frozen, nie będę chyba wiele pisać, bo kto czytał i widział, ten wie, a kto nie, temu spoilery zepsują zabawę. Niemniej sposób adaptacji nadal mi się podoba -- to, co wycięto w The Hunger Games, koncekwentnie wycięto i w Catching Fire, a skrócenie opisu wydarzeń z okresu między Tournee Zwycięzców a Ćwierćwieczem Poskromienia jest też, IMHO, sensownym pomysłem. Dzięki temu pierwsza część filmu jest zwarta i sensowna, skupia się tylko na tym, co najważniejsze: sytuacji w dystryktach oraz sytuacji Katniss i Peety, którzy zaczynają -- tym razem oboje -- wchodzić w narzucone przez Kapitol i własną strategię role kochanków. Które, jak się przekonują już na początku podróży, mają odgrywać ku rozluźnieniu nastrojów i które będą musieli grać do końca życia. Moje współczucie w całości jest po stronie Peety, gdyby ktoś pytał, choć rozumiem też rozterki Katniss -- ale chyba lepiej być do końca życia z kimś, kogo się nie kocha, niż żyć z kimś, kto cię nie kocha i wiedzieć, że udaje... Inna sprawa, że, jak to napisał Zwierz Popkulturalny, nie czas wybierać chłopców, gdy płoną dystrykty. Rozterki uczuciowe Katniss, Peety i Gale'a na tle sceny, w której mała dziewczynka wręczająca Katniss kwiatki deklaruje, że kiedyś się zgłosi na ochotnika tak jak ona, wydają się mało poważne. W ogóle całe Tournee Zwycięzców jest jednym wielkim koszmarem -- i dla Katniss, która od wydarzeń w Jedenastce jest zdruzgotana i przerażona na przemian, i dla Peety, zwierzęcia politycznego, które musi czytać nie swoje przemówienia (fakt, że są to przemówienia Effie Trinket, również nie pomaga). Serio, dla mnie nic w tym filmie, może poza wątkiem Mags, nie było tak przerażające, jak Katniss i Peeta recytujący zdania o jedności zwycięzców i pokonanych i wiecznej chwale Panem.
Osobna sprawa to Kapitol i kapitolińczycy. Pojęłąm, że ten świat ma niby przypominać umowne Imperium w Fazie Schyłkowej, z hulaszczą elitą w perukach żygającą pod stoły, żeby móc żreć dalej. Jednak nawet takie bazujące na stereotypach Quo vadis Sienkiewicza nie pokazuje patrycjatu rzymskiego i augustianów jako skończonych kretynów. A w Catching Fire widać, że poza przeciętnymi zjadaczami telepulpy, których wodzi za nos Caesar Filckermann (a.k.a Człowiek, Który Ma Zęby Bardziej), nawet ta arystokratyczna śmietanka Kapitolu, włącznie ze Snowem i jego rodziną, jest po prostu porażająco głupia. Może po prezydencie nie widać tego szczególnie, ale jak na wszechmocnego i mściwego Augusta ma naprawdę małe pojęcie o tym, ile żmij hoduje na łonie. A chyba powinien się zorientować. Inna rzecz, że samo wprowadzenie motywu Igrzysk Zwycięzców ma w filmie feler, na który zwróciła uwagę Anneke: w książce reguły obowiązujące w czasie kolejnych Ćwierćwiecz zostały opisane dość obszernie, a w filmie nagła zmiana zasad wywołuje dezorientację widza. I owszem, ma takie rozegranie tego wątku sens -- wskazuje na ręczne sterowanie 75 Głodowych Igrzysk -- ale nie wiem, czy było to faktycznie potrzebne.
Druga część filmu, czyli Igrzyska, tym razem wypada paradoksalnie mniej efektownie niż w The Hunger Games. I to chyba właśnie dlatego, że ma być szybciej, dalej, mocniej -- w zalewie efektów specjalnych i walk z samą areną (które mają być oczywiście czytelnym (żeby nie powiedzieć: łopatologicznym zasugerowaniem, kto jest tak naprawdę wrogiem trybutów, w tym Katniss w szczególności), gubi się cała groza Igrzysk. Które i tak są mniej przerażające w tym roku przez wzgląd na to, że poza dwójką naszych milusińskich z Dwunastki walczą w nich sami dorośli i w zasadzie jedynym elementem budzącym przerażenie jest obecność na arenie Mags i roztrzęsionej Wiress (Cecelię, matkę trójki dzieci, która ginie w pierwszym dniu Igrzysk, zredukowano, o ile pamiętam, do minimum). Reszta to dorośli ludzie, a poza tym wiemy, że wszyscy wyszli ze swoich edycji Igrzysk żywi, co oznacza, że każde z nich jest tak naprawdę zabójcą. Owszem, dla uproszczenia "tych złych" zabijanie kręci, a "tych dobrych" jakby mniej względnie "mają swoje racje". Finnick zabija z wdziękiem Bonda; Johanna jest furiatką, ale przecież straciła wszystkich, których kochała; Katniss zabija tylko "tych złych", a i to rzadko; Beetee chce po prostu przeżyć, a poza tym skoro ma rozum, to go używa; a Peeta zabija chyba tylko raz i to jakby przypadkiem. Niemniej nie dajmy się manipulacjom -- to jest film o zabijaniu, i choć prezydent Snow widzi w Igrzyskach Zwycięzców okazję do pognębienia rebeliantów, ja mam wrażenie, że jest to raczej rozwinięcie fabularne wypowiedzi Haymitcha: Igrzysk nie można wygrać, Igrzyska można przeżyć, ale i tak do końca życia pozostaje się na arenie. Za rozlaną krew dzieci trzeba zapłacić. Dwudziestu czterech nowych Trybutów zapłaci po prostu odrobinę więcej.
Co do wrażeń ogólnych (zanim przejdę do drobnego czepialstwa) -- oglądając oba filmy, mam coraz silniejsze wrażenie, że Katniss filmowa to zupełnie inna Katniss niż ta w książce. Wedle słów
alex_s9 pomogło wycięcie jej wewnętrznych monologów: mój kolega stwierdził, że w książkach nie mógł jej strawić, a w filmie całkiem mu się jako postać podoba. No i owszem, monologi poszły precz, bo trudno zrobić film z perspektywy tylko jednego bohatera i uważam, że wstawki z "perspektywą kapitolińską" i "perspektywą dystryktową" wychodzą obu częściom serii wyłącznie na dobre. Jednak film Katniss zmiękczył -- nie widać już, jak bardzo antybohaterska jest ta postać, jak pragmatycznie podchodzi do życia i jak w głębi serca jest egoistyczna. Nawet jej manipulowanie Peetą i Gale'em dla własnego bezpieczeństwa i spokoju ducha wydaje się mniej rażące. Dodatkowo jej gra pod publiczkę z pierwszej części Igrzysk, akcja z jagodami, sposób rozmowy ze Snowem oraz późniejsze zachowania w czasie kapitolińskich przygotowań do Ćwierćwiecza są wyraźnie tak napisane w scenariuszu i wyreżyserowane, że sugerują, iż w Katniss jest naprawdę materiał na buntownika i burzyciela porządku. Tymczasem w wersji książkowej panna Everdeen wszystko, co robi, robi tylko dla siebie i rodziny (dobra, tylko dla Prim) i nawet jej krótki związek emocjonalny (przyjaźnią bym tego nie nazwała) z Rue jest podszyty wyrachowaniem i wszystko, co w nim piękne i czyste, bierze się z relacji Katniss z siostrą. W filmie wątek Rue jest natomiast rozegrany jednoznacznie i w jego kontynuacji w Catching Fire widać całą słabość i delikatność Katniss -- bo, z przeproszeniem, całowanie z Peetą na arenie ma w sobie tyle prawdy i romantyczności, co wszystkie ich buziaki przed kamerami. Nie dlatego, że Katniss na Peecie nie zależy -- dlatego, że zależy jej inaczej, niż chłopak od piekarza by sobie życzył. Ogólnie jednak Katniss filmowa jest konsekwentnie kreowana na kogoś, kogo da się lubić, kto porywa masy -- trochę jak Artemida, trochę jak Hekate czy Erynia z pochodnią. Jej żarzący się kostium jeszcze bardziej to wrażenie podkreśla. Bunt się tli i musi wybuchnąć. Owszem, trochę przeczy temu jej nagła przemiana w lwicę salonową w wywiadzie z Flickermannem (ale złóżmy to na karb lektury przemówień Effie...) i reakcja na popis Johanny Mason w windzie, całkowicie zmieniająca książkowy wątek pokpiwania sobie innych trybutów z niewinności, ale i ponuractwa Katniss. Tym bardziej czekam z utęsknieniem na część trzecią (choć za rozbicie jej na dwie części mam ochotę gryźć) i to, jak będzie wyglądał grande finale tej historii.
Co do wad ekranizacji -- w zasadzie wytypowałam trzy rzeczy, które zmojego samolubnego punktu widzenia można było wyreżyserować inaczej, a byłabym jużzupełnie szczęśliwa. Po pierwsze: histeria Katniss na polowaniu, bardzo słabo pomyślana i -- jak na Jennifer Lawrence -- słabo zagrana. Po drugie: Strażnik Pokoju Tread, tak teatralnie nabuzowany agresją, warczący, wrzeszczący i machający bronią, że aż śmiech brał. Ta postać jest karykaturą "złego policjanta"do potęgi en-tej. Po trzecie: płacząca Katniss. A dokładniej: Katniss, której samotna łyza spływa po licu, a w oczach jej widać ból. Zębów. Doprawdy, z pustego i Salomon nie naleje i nawet talent aktorski Jennifer nie pomoże, kiedy trzeba zagrać kicz straszliwy. Najbardziej mnie to męczyło w scenie Dożynek, która jest zagrana w sposób absolutnie patetyczny, ale w Jedenastce nie jest lepiej. W zakończeniu te samotne łyzy ratuje to, że ból zębów zastępuje wku*w, ale mimo wszystko raziło mnie to niemożebnie.
Podsumowując -- poza wszystkim jest to bardzo dobry film jak na holiłudzką masówkę. A teraz idę rezerwować bilet na jutro.