Takie sobie bajeczki

Nov 17, 2012 13:19

Pojedynek zamknięty, więc będą recenzje.

A. Golden, Wyznania gejszy
... czyli książka o wiele słabsza niż legenda, która ją poprzedza. Nie jestem wielką znawczynią kultury japońskiej, ale jeśli chodzi o tło kulturowe, nic mnie tam nie zaskoczyło. Natomiast ukwiczałam się setnie nad skojarzeniem między historią Chiyo a Małą Księżniczką w wersji studia Ghibli. W sumie - obyczajowa historia Kopciuszka, który użera się z wredną przybraną siostrą, zyskuje pomoc dobrej wróżki, a wreszcie, dzięki inteligencji i umiejętności grania w grę, jaką proponuje mu świat, zdobywa swojego księcia. Tyle że Kopciuszek nosi kimono i klapeczki zamiast czarodziejskiej sukni i szklanych pantofelków. Jako czytadło do komunikacji miejskiej niezłe, ale nic ponad to.

Ł. Modelski, Dziewczyny wojenne
Zakładam, że miała być to polska odpowiedź na Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, bo tematyka podobna - jak wspominają II wojnę jej weteranki, tyle że tym razem te działające w polskim podziemiu. Niestety, w porównaniu z książką Aleksijewicz Dziewczyny wojenne wypadają nawet nie słabo, ale nijako. Może dlatego, że Aleksijewicz miała do dyspozycji znacznie więcej świadectw i mogła zestawić je tematycznie, natomiast Modelski zdecydował się na bardziej zachowawczą formę, czyli zestawienie jedenastu indywidualnych historii. Może dlatego, że radzieckie dziewczyny wojenne to przede wszystkim żołnierki wszelkich formacji, a polskie - głównie zaplecze medyczne, wywiadowczynie, czasem działaczki podziemia antykomunistycznego. Dlatego historia Aleksijewicz przytłacza nas ogromem, powszechnością doświadczenia kobiet, dziewcząt radzieckich w czasie wojny, a przy tym pokazuje je w wybitnie - jak na tamte czasy - niekobiecych sytuacjach. Historie Modelskiego nie robią takiego wrażenia, bo są intymne, opowiedziane jako głosy z drugiego planu. Mimo to uważam, że warto je przeczytać, bo jest tam kilka perełek, które według mnie, choć to historie pojedyncze, robią znacznie większe wrażenie niż większość tych z Wojny... - opowieść Magdy Rusinek, nastolatki w polskim kontrwywiadzie, lotniczki Jagody Piłsudskiej, Lali Lwow - "żony Łupaszki" czy Ali Wnorowskiej, zwerbowanej przez polskie podziemie ukochanej funkcjonariusza UB.

M. Szejnert, Śród żywych duchów
A to jest z kolei tekst, który wali obuchem po głowie i wyrywa serce, i to chyba głównie dzięki temu, że napisany jest oszczędnym stylem, przypominającym mi raczej rwandyjskie reportaże Hatzfelda niż rozedrganie emocjonalne Tochmana. Całość tekstu to utrzymana w formie dziennika relacja z dziennikarskiego śledztwa Szejnert, odbywającego się tuż przed Okrągłym Stołem, a dotyczącego miejsca pochówków ofiar powojennych mordów dokonywanych przez "władzę ludową". Szejnert z jednej strony sięga w przeszłość, do relacji świadków, dokumentów procesowych z tamtego okresu, z drugiej pokazuje rozmaite postawy rodzin, które żyją od prawie pół wieku bez możliwości odwiedzenia grobów swoich bliskich. I w oszczędnym stylu prezentuje cierpienie skazanych, którzy w większości wiedzieli, że ich bliscy nie będą mogli ich pogrzebać, że dodatkiem do kary śmierci w pokazowym procesie jest skazanie na zapomnienie. Mocne.

A. Kurkow, Kryptonim "Pingwin"
Książka, po którą sięgnęłam, bo w zasadzie nic innego nie miałam pod ręką, a skoro leży od ładnych paru lat na półce, to wypada przeczytać. Nie powiem, żebym tej decyzji żałowała jakoś okrutnie, ale zadowolona też nie jestem. Nie wiem, co mi w tej powieści nie zagrało, bo na dobrą sprawę pomysł jest przedni: otóż biedujący niespełniony pisarz otrzymuje propozycję, by za całkiem niezłe jak na ukraińskie realia pieniądze pisać nekrologi znanych postaci dla stołecznej gazety. Wkrótce okazuje się, że bohaterowie jego niebanalnych nekrologów zaczynają ginąć w podejrzanych okolicznościach, a on sam zostaje wplątany w kryminalną aferę. W spadku po koledze z redakcji "dziedziczy" jego córeczkę, po znajomym milicjancie - dziewczynę, która wkrótce zostaje jego kochanką. Prowadzi niby normalne życie - niby, bo jednocześnie ukrywa się przed potencjalnymi mścicielami ofiar, które opisał w nekrologach i próbuje wyleczyć swoje domowe zwierzątko, pingwina właśnie. I tę absurdalną, zakręconą historię autor serwuje nam tak, że po pewnym czasie cały jej absurd zaczyna nam umykać - majstersztyk! Jednak te zalety dają się zauważyć dopiero z dystansu, bo sama książka napisana jest takim sobie stylem i mimo pomysłu, wynudziła mnie strasznie.

W. Chmielarz, Podpalacz
A tu będzie, tam-ta-ram, recenzja kumoterska, bo autora znam i lubię. Niemniej postaram się o obiektywizm.
Pro primo - Podpalacz wyszedł w "Serii ze strachem" wydawnictwa Czarne, które to wydawnictwo kocham miłością wielką i platynową choćby za recenzowanego jakiś czas temu Jula. No i po tym Julu nastawiłam się na to, że kryminałek Chmiela będzie równie smakowitym miksem sensacji i grozy z fajerwerkami literackimi. A tu psikus, bo Podpalacz jest jednak z zupełnie innej beczki.

Fabuła w zarysie przedstawia się tak: na małym osiedlu domków jednorodzinnych na Ursynowie grasuje tytułowy podpalacz. A skoro jest przestępca (piroman? maniak? czy może zabójca powiązany z półświatkiem), to trzeba go złapać, nim będzie na koncie miał kolejne ofiary... i nim sprawę rozdmuchają gazety. Zadanie spada na barki komisarza Jakuba Mortki, który niespecjalnie się na pierwszy rzut oka do tego nadaje: nie pogodził się jeszcze z rozwodem, utratą dzieci, wrogością byłej żony, a poza tym ledwo dyszy finansowo, wynajmuje pokój w mieszkaniu z imprezującymi studentami i generalnie nie ma w sobie nic z herosa, który ma chronić słabych przed mrocznymi siłami ciemności. Popełnia czasem kardynalne błędy, użera się z biurokracją i chaosem w komendzie, drze koty z prokuratorem i profilerką, jest kuszony przez przestępców, a studenci szczają mu do mleka (prawie dosłownie). A jednak to do niego będzie należeć ostatnie słowo w tej historii, która na pewno będzie mieć kontynuację - zważywszy na ilość zasygnalizowanych wątków, które domagają się rozwiązania.

Zacznijmy od łyżki dziegciu, żeby potem móc wylać beczkę miodu: językowo jest przeciętnie i to mnie drażniło. Jednak składam moje rozdrażnienie na karb zapatrzenia w Jula, który był pod tym względem znacznie lepszy i wyrobił we mnie przekonanie, że każdy kolejny polski kryminał z Czarnego musi być przynajmniej równie dobry. No więc nie jest - bo to nie taka historia. Język opowieści jest potoczny, czasem niedbały, z wulgaryzmami, które jednak nie rażą. Słowem - cudów się nie spodziewajcie. Za to nie mam żadnych zastrzeżeń do konstrukcji, fabuły i nakreślenia sylwetek bohaterów; o, tu jest wręcz doskonale. Bohaterowie mogą być paskudni, możemy ich nie lubić, ale z drugiej strony są pełnokrwiści, prawdziwi. Podobnie jak wizerunek polskiej policji (choć to akurat nie napawa mnie zbytnim optymizmem). Świat Podpalacza jest dość paskudny i trudno powiedzieć, co jest w nim większym złem - grasujący na Ursynowie wariat z koktajlem Mołotowa czy ludzie, którzy nie widzą albo nie chcą widzieć domowej przemocy, powolnej degradacji ubożejących bliźnich, przestępstw popełnianych z powodu nałogów. A mimo to wsiąkłam w niego po uszy i czytałam od pewnego momentu z zapartym tchem, nie mogąc się doczekać rozwiązania zagadki. I teraz siedzę jak na szpilkach i czekam na kontynuację. Co chyba jest dla tej książki najlepszą rekomendacją, biorąc pod uwagę to, że ja aż tak namiętną czytelniczką sensacji nie jestem, a do polskich kryminałków w ogóle żywię dużą podejrzliwość. Warto!

recenzje: beletrystyka, recenzje: kryminał, recenzje: literatura faktu, recenzje

Previous post Next post
Up