May 12, 2012 02:49
Napisałam dziś fanfict do McCarthy'ego. Konkretnie do Drogi. Oficjalnie stwierdzam, że jestem szurnięta...
A wszystko chyba przez to, że ten tekst za mną chodzi. Chodzi jak najęty i nie mogę się go pozbyć z głowy, choć na dobrą sprawę nie zasługuje na aż tyle atencji, bo jak już kiedyś stwierdziłam, moim ulubionym post-apo jest Heroes And Villains Angeli Carter i Cormac McCarthy jej zdetronizować nie zdołał. Z drugiej strony - jeśli Carter tłukła mnie po głowie młotkiem, to McCarthy bije mnie kowadłem.
Mam z tym autorem w ogóle gigantyczny problem. Dotąd przeczytałam pięć jego powieści - nie jest to jakieś szczególne osiągnięcie, bo to są, wbrew pozorom, teksty dość krótkie, pomijając być może To nie jest kraj dla starych ludzi. I nie mogę się w zasadzie zdecydować, co ja o nim myślę, nawet jeśli mam bardzo mocne postanowienie przeczytać jeszcze te cztery, które mi zostały do kompletu. Bo McCarthy jest z mojego punktu widzenia pisarzem boleśnie nierównym. I to na wiele sposobów.
Pisałam już o Dziecięciu bożym, Strażniku sadu i W ciemność. Pierwsze - majstersztyk, doskonałe zgranie historii i zimnego, nadrealistycznego stylu. Strażnik sadu - już troszkę gorzej, chwilami miał dłużyzny, ale nadal co najmniej dobrze. W ciemność - brak fabuły, choć styl nadal mnie łapał za gardło. Potem wzięłam się za To nie jest kraj dla starych ludzi i... Rozczarowanie. Fabularnie i "przesłaniowo" nie ma się do czego przyczepić, ale gdzie jest styl, ja się pytam? Ta książka jest prawie całkowicie płaska, łatwa w odbiorze, bez tego niesamowitego zimna, które mi się z McCarthym kojarzyło nierozerwanie. Jakby nie on pisał tę książkę, chociaż patrząc na treść, sens, konstrukcję bohaterów, świat, wie się od razu, że to jest McCarthy.
Całe rozczarowanie wynagrodziła mi Droga. Powieść boleśnie wręcz oszczędna, wprowadzająca w zasadzie dwóch bohaterów, praktycznie bez akcji, jak W ciemność, ale o niebo lepiej skonstruowana fabularnie, nawet jeśli w tej fabule prawie nic się nie dzieje, a historia obu bohaterów - bezimiennych, występujących jako ojciec i syn (taaaak, natychmiast przypomina mi się Archetypowy Ojciec Wytwórni A'Yoy, ale to nie ten klimat) - jest zbudowana z niedomówień. Poza tym - czystej wody post-apo, świat po kataklizmie, który zniszczył cywilizację. I - jak u Carter - wędrówka ku morzu.
Niemniej u Carter były jeszcze jakieś elementy nadziei. Ludzkość mogła popadać na powrót w dzikość, w barbarzyństwo, ale jednak istniała struktura, grupy, szczątki cywilizacji gdzieś poza terenem całkowicie zniszczonym. U McCarthy'ego nie ma już nic. Marian i Jewel dotarli na brzeg i zobaczyli Zatopione Miasto; ojciec i syn znajdą na wybrzeżu sekstans, z którego i tak nie będzie pożytku. Ten świat, który opisuje McCarthy, jest naprawdę spustoszony. I nie ma szans na odrodzenie - wszystko jest martwe i skażone, jak w Małym żeglarzu Karela Kryla.
I tak - wolę Carter za jej piękną katastrofę, za to, że świat umiera, ale walczy, że jeszcze jest piękno. Natomiast McCarthy zrobił na mnie większe wrażenie - to jest nadrealizm, ale jednak przemyślany, bo tak w gruncie rzeczy wyglądałby nasz świat po atomowej zagładzie, pomijając nawet mutacje: nie ma upraw, nie ma hodowli, nie ma technologii, nie ma co jeść, i, pojedźmy sobie intertekstualnością po bandzie, zima przyszła (Starkowie się cieszą). I jego minimalizm, wyciszenie, a jednocześnie obrazowość mnie kompletnie podbiła. I nawet ethos i pathos mu wybaczam.
I tylko nie wiem, czemu on nie może zawsze pisać na takim poziomie... Dziad jeden.
recenzje: beletrystyka,
recenzje: fantastyka,
recenzje