Recenzje cd.: Szumlewicz, Andrus - Czubaszek, Vargas Llosa, Chutnik, Tochman

Mar 27, 2012 14:18

No i znowu mam recenzencką obsuwę. Powrót do pracy po chorobie równa się, jak zwykle, milijon spraw niedokończonych, niezaczętych i niezrobionych, które powinny być załatwione na wczoraj.
Jednakowoż minął tydzień i znowu zaczęłam czytać, ergo do poprzedniej listy dołączyły jeszcze dwie pozycje, a na biurku, jak wyrzut sumienia, leży zarzucony w połowie Zimbardo oraz aktywnie czytany Rollin. Może uda mi się obu panów zmóc do końca marca...

Tymczasem zaś.

P. Szumlewicz, Niezbędnik ateisty
        Jak widać, autoindoktrynowałam się z uporem godnym lepszej sprawy. W związku z tym w najbliższych miesiącach do kolejnych książek Czarnej Owcy chyba nie zajrzę, bo cierpię na przeindoktrynowanie.
        Wróćmy jednak do meritum. Może być ciężko, bo trudno zrecenzować zbiór dwudziestu jeden wywiadów, w którym wypowiadają się z jednej strony Grzesiu Napieralski, a z drugiej Renata Dancewicz. A poza tym - Ludwik Stomma, Agnieszka Graff, Kinga Dunin, Edwin Bendyk, Mariusz Agnosiewicz, Dorota Nieznalska, Zygmunt Bauman... I wielu, wielu innych. Słowem - przegląd polskich ateistów ze świecznika i ze środowisk akademickich.
        Piotr Szumlewicz, który prowadzi wywiady, jest, niestety, najsłabszym ogniwem w tym gronie. Jak sam pisze w tekście będącym czymś wrodzaju wprowadzenia, starał się skupiać na kilku głównych tematach: ateistycznej wizji rzeczywistości (czy mistyczna, czy raczej naukowa), relacji ze społeczeństwem, stosunku do religii i Kościoła katolickiego, rodzinie, polityce, tolerancji. Wybór w zasadzie dobry, natomiast wykonanie... Hmmm. Dość prędko można się zorientować, że Szumlewicz usiłuje uzyskać odpowiedzi zgodne z własną tezą i kiedy trafia na rozmówcę inteligentniejszego, bardziej asertywnego lub po prostu od odmiennych poglądach - wyłazi na jaw jego brak obiektywizmu i, co tu dużo mówić, dziennikarska nieudolność, bo trudno inaczej nazwać uporczywe sugerowanie rozmówcy, co powinien odpowiedzieć. Jednak mimo wszystko warto zdzierżyć Szumlewicza i posłuchać bohaterów wywiadów, bo tu już jest zdecydowanie lepiej.
        Rozmówcy, jako że zostali dobrani pod kątem tylko jednej cechy, różnią się od siebie, często skrajnie, i ta rozmaitość przeżywania życia "po świecku" jest atutem książki. Dla mnie - doskonała lekcja pokory (część rozmówców, skądinąd ludzie inteligentni, wypadła w swoim ateistycznym zacietrzewieniu - i zapatrzeniu w Dawkinsa - wręcz naiwnie), ale też świadectwo, że można być ateistą i dogadywać się bez problemu z wierzącymi (pozytywne zaskoczenia to głównie panie - Dunin, którą znałam jako ostrą i konfrontacyjną; Graff - doskonała; Nowicka, Nieznalska, Justyna Dąbrowska - też warte przeczytania). Parę wywiadów rozczarowało mnie bardzo (głównie z panią profesor, "wiszącą" na Dawkinsie i powtarzającą niektóre jego dyrdymały z uporem godnym lepszej sprawy, czy z Napieralskim, który nawet na pismie brzmi nieprzekonująco, albo z Agnosiewiczem, którego miałam za inteligentniejszego - niestety, nie jest), parę rozśmieszyło (Zygmunt Bauman kontra uparcie usiłujący wydobyć z niego odpowiedzi "po linii partii" Szumlewicz - cudeńko!), parę skłoniło do refleksji, egzemplum Stomma.
         Jakieś wnioski? Pozytywy - różnorodność, otwartość, inteligencja, wrażliwość na ludzką krzywdę. Negatywy - dominujący antyklerykalizm, który czasami skłania do myślenia, że rację mają ci, którzy lewicy (o ile to lewica...) w Polsce zarzucają, że tolerancję ogranicza tylko do siebie. W sumie jednak - ciekawie.


A. Andrus, M. Czubaszek, Każdy szczyt ma swój Czubaszek
        Sprezentowaliśmy ów wywiad-rzekę Teściowej, która Marię Czubaszek zna nausznie i naocznie z radia i telewizji. Ja jej nie znam i nie kojarzę; mam wrażenie, że zamajaczyła na moim horyzoncie dopiero po burzy, jaka rozpętała się na tle jej zdecydowanej i publicznie wyrażonej postawy antydziecięcej. No i z ciekawości stwierdziłam, że sobie poczytam.
        I żałuję.
        Poglądom Czubaszek, które da się streścić cytatem z Kaczmarskiego: "Dajcie żyć po swojemu grzesznemu, a i świętym żyć będzie przyjemniej", przyklaskuję. Podziwiam za miłość do zwierząt, otwartość, samokrytyczność i wyluzowanie. Ale jej życie, tak jak je przedstawiła w tej książce, uważam - absolutnie subiektywnie - za nudne (ja rozumiem, że można nie lubić dzieci czy deklarować, że największą miłością są papierosy, ale NIE LUBIĆ CZYTAĆ?!?), a jej humorystyczna twórczość mnie kompletnie nie śmieszy. Nie mój styl, nie moje poczucie humoru. Jej własne teksty, które zamieszczono w książce, dla mnie są zupełnie "płaskie", bo nie potrafię sobie przypomnieć ich wykonań radiowych; teksty jej znajomych i przyjaciół są hermetyczne. W sumie - książka dla zdeklarowanych fanów. Zdecydowanie nie byłam odbiorcą docelowym...


M. Vargas Llosa, Marzenie Celta
        Dla tych, którym nic ten tytuł nie mówi - jest to beletryzowana biografia sir Rogera Casementa, Irlandczyka, który wsławił się tym, że odkrywał na począku XX wieku masowe zbrodnie w Afryce i Ameryce Południowej, a potem został irlandzkim nacjonalistą i za to - ogólnie rzecz biorąc - został powieszony po powstaniu wielkanocnym. Jako celtofilka rzuciłam się na Marzenie Celta jak głodny kot na sperkę. A że Vargas Llosa to nie w kij dmuchał, noblista i ten - tego, to spodziewałam się nie wiadomo jakich cudów.
        Cudów nie było, ale.
        Zaczynając od języka - jest przezroczyście. Ani konstrukcja powieści, ani styl nic ciekawego do ogółu ludzkiej twórczości nie wnoszą. Znacznie lepiej jest z konstrukcją bohatera - to jest gra na jednego aktora, i to bardzo dobra i konsekwentna. Casement jest ludzki, arcyludzki i jednocześnie budzi współczucie (albo raczej empatię albo potrzebę utożsamienia - pod pewnymi względami bardzo chciałabym być do niego podobna), a jednocześnie odpycha, męczy, powoduje oburzenie. Jest w nim wszystko co najlepsze - odwaga, upór, by mówić prawdę, wierność zasadom i przyjaźni - a jednocześnie ten człowiek jest nacjonalistą, naiwniakiem politycznym, a może i pedofilem. Lubić go się nie da, potępiać też nie, podziwiać - tak jakoś niepolitycznie... Kapitalna postać!
          Oprócz samego Casementa mamy też w książce historię ludobójstwa w dobie kolonialnej. I paradoks - Europa jednocześnie potępia masowe zabijanie na Czarnym Lądzie, wzdryga się, wchodząc w jądro ciemności, ale jednak z kolonializmu jeszcze długo nie potrafi zrezygnować, bo może da się go utrzymać w "miękkim", cywilizowanym wydaniu...         A po drugie - co z nami jest nie tak, że mimo zbiorowego potępienia belgijskiego króla Leopolda i zbrodni popełnianych w jego imieniu w Kongo, mimo powszechnego oburzenia na Julio Aranę, przedsiębiorcę, który dla zysku wykańczał całe plemiona peruwiańskich Indian - doczekaliśmy się w krótkim czasie masakry Ormian, Holocaustu, pól śmierci, Rwandy, Kosowa? Że ludobójstwo w zasadzie dzieje się wciąż, tu i teraz, choć na mniejszą skalę - w imię dokładnie tych samych priorytetów?
          Ta książka ma wstrząsać, pokazując, do czego zdolny jest człowiek. Mnie nie wstrząsnęła za bardzo, bo, powiedzmy, byłam na nią przygotowana i obeznana z tematem. Niemniej nie jest to książka do pociągu czy do poduszki. Gryzie.


S. Chutnik, Warszawa kobiet
        Przewodnik feministyczny po Warszawie, bardzo uznany i chwalony. Aliści ja zadaję sobie pytanie: po co on, u diabła, w ogóle jako taki powstał?
        Bo ja się, proszę państwa, wobec Warszawy kobiet ustawiam na pozycjach bardzo krytycznych. Z jednego powodu: jest to istny groch z kapustą, męczący jak wszyscy diabli w lekturze i o zmarnowanym potencjale.
        Można Sylwię Chutnik et consortes podziwiać za chęć oddania głosu i miejsca kobietom, które historię Warszawy i Polski tworzyły. Za pokazanie, że historii można uczyć czy ją w ogóle opowiadać po kobiecemu, że nie tylko mężczyźni byli wybitni, a rola kobiety nie ograniczała się do tej, która w kuchni przy garach, a w salonie potakuje mężowi. I to jest bardzo fajny pomysł, który jednak według mnie nie sprawdza się w takiej formie, jaką ta książka przybrała. Jest to bowiem przewodnik, w który wciśnięto nieludzką ilość miejsc, wydarzeń i nazwisk. Jasne, można dzięki niemu zapamiętać, że w Warszawie były ważne dla tego miasta i Polski kobiety. Ale zabijcie mnie, a podam może z pięć ich nazwisk, i to tych najbardziej znanych. Reszta zwyczajnie gubi się w masie. Kim były, co robiły, jak umarły - tego nie da się zwyczajnie zapamiętać.
      Jedyną dobrą, a nawet bardzo dobrą stroną tej książki są felietony Chutnik, najczęściej przedruki z Polityki, na temat słynnych warszawianek: i pojedynczych, i archetypowych (jak dziewczyna z getta, sanitariuszka AK, dresiara czy baba z bazaru Różyckiego). O, te są doskonałe i zbiór takich felietonów chętnie bym przeczytała. Po co było do nich dodawać cały ten galimatias, który przypomina mi najkoszmarniejsze podręczniki historii literarury, które należało zakuwać na pamięć z imionami, nazwiskami i datami nawet najżałośniejszych epigonów i grafomanów - nie rozumiem.


W. Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć
        Nie do końca wiedziałam, w co się pakuję, kiedy zabierałam się do tej książki. W sumie - Czarne, reportaż, dobra marka. Jednak jakoś do mnie nie dotarło, że to Rwanda. Może gdyby dotarło - po niedawnym w sumie Hatzfeldzie, po Marzeniu Celta, po przebrnięciu przez pierwszą część Efektu Lucyfera - zwyczajnie bym sobie tę książkę zostawiła na później, dla higieny psychicznej. Ale zaczęłam, więc postanowiłam skoczyć.
        Nie, żeby się czytało jakoś źle (znieczulica?), ale naprawdę mogłam z tym trochę poczekać. I nie, żebym ryczała, bo opłakiwanie cudzych umarłych mi zwyczajnie nie wychodzi. Po prostu czuję się zmęczona nadmiarem humanitas.
Co ważne - jeśli ktoś nie lubi nadmiernej emocjonalności, niech sobie Tochmana odpuści. Hatzfeldem to on nie jest. Mnie jego obecność - narzucająca się, egotyczna chwilami - w tym tekście męczyła. Nie wiem też, po co uparł się na stylistyczne wygibasy, wkładanie w usta kobiety z serca Afryki języka niewykształconej kobiety z zapadłej polskiej wsi. Zwyczajnie nie. Nie. Hatzfeld osiąga znacznie lepsze wyniki, pisząc językiem przezroczystym, gładkim, wręcz szkolnym; polskie tłumaczenie Hatzfelda też takie jest - czyste, gładkie, pozbawione jakichkolwiek ozdobników, i przez to tak wymowne. I, mam wrażenie, przez to znacznie bardziej wstrząsające: bo to jest nasz język, z którym możemy się identyfikować; znacznie łatwiej się odciąć od baby z Podlasia czy od egzaltowanego księżula (Tochman), niż od kogoś, kto mówi jak my, młodzi, piękni, wykształceni (Hatzfeld). Kto nam rzuca w twarz - ty też mógłbyś tak skończyć, nie różnisz się ode mnie, ofiary/mordercy, niczym.
        Jednak z drugiej strony Tochman porusza te tematy, które u Hatzfelda są z różnych przyczyn kompletnie nieobecne albo tylko zarysowane. Po pierwsze - to, jak sobie po szesnastu latach radzi z pamięcią o ludobójstwie kraj, państwo, a jak indywidualne ofiary i zabójcy. W skrócie - nie jest lepiej niż w czasie, kiedy postawała Strategia antylop, jest wręcz gorzej. Po drugie - gwałty, AIDS, dzieci urodzone z gwałtu. Bije po głowie. Po trzecie - oskarżenie Kościoła Katolickiego; Hatzfeld jest w nim "miększy", on oskarża białych jako całość, i można tę pasję oskarżycielską Tochmanowi policzyć równie dobrze na plus, jak i na minus, ale mimo wszystko warto posłuchać, co polscy misjonarze mają do powiedzenia albo do przemilczenia.
        Ciężka książka i nie polecam jej nikomu. Bo to nie jest coś do polecania.

recenzje: beletrystyka, książki, recenzje: literatura faktu, recenzje

Previous post Next post
Up