Recenzje: Hearne, Müller, Martin, Cusk, Li, Twardoch

Mar 08, 2012 23:25

Ponieważ się zapuściłam (recenzencko), teraz trzeba to wszystko odkręcić. W tak zwanym międzyczasie zostało potraktowanych po macoszemu aż dwanaście książek. I obawiam się, że niewiele da się już dla nich zrobić, poza potraktowaniem ich zbiorczo. Zacznijmy od prozy o imponującym rozrzucie tematycznym - od japońskich opowieści z dreszczykiem po kolejny tom PLO.

Do Kwaidanu L. Hearne'a wróciłam po bodaj trzech albo czterech latach i nadal mnie on przyciąga. Dziwna sprawa, bo to są, szczerze i uczciwie, żadne dreszczowce, ale ramotki. Niemniej mam w głowie nadal film Kwaidan Kobayashiego, który wieki temu recenzowałam, i stąd chyba sentyment. Poza tym są to inspirujące historie. I chyba właśnie dlatego, a nie dla ich językowej urody, do nich wracam.
        Następnie - znowu doświadczenie obcości, czyli moja druga Herta Müller, Głód i jedwab. To jest z kolei książka, z którą mam problem, bo z jednej strony pamiętam, że mnie niosła - podobnie jak Król kłania się i zabija - że czytało się ją z przyjemnością estetyczną, mimo rozrzutu tematycznego, ale teraz na dobrą sprawę pamiętam głównie obrazy, emocje, tytułowy esej. I chyba rzeczywiście, jak pisze magdalith, powinnam się wreszcie zapoznać z jakąś powieścią Herty, żeby sobie jej odbiór ustabilizować, a potem wrócić do opowiadań.
        Dla oddechu wzięłam się za Taniec ze smokami G.R.R Martina, tom pierwszy (bez względu na to, co twierdzi Dzięcioł, mnie się Martina po polsku czyta bez oporów). I - jest źle. A może nawet nie tyle źle, co po prostu nudno. Martin zapowiadał, że piąty tom będzie opowiedzeniem wydarzeń z tomu czwartego, tyle że z perspektywy innych osób, i słowa, niestety, dotrzymał. Dla ciekawych: Daenerys prowadzi życie osiadłe na dworze - telenowela pałacowa; Jon Snow nadal nic nie wie, a Melisandre, choć udaje, że wie, też nie wie; ser Davos - w tajnej służbie Jego Królewskiej Mości; Tyrion podróżuje do Daenerys i dojechać nie może; Theon zwariował, a Asha jest kobietą spełnioną seksualnie, ale nie zawodowo. Pomniejsze postacie pomijam. W sumie nagle akcja przeniosła się za Wąskie Morze, jest orientalnie, intrygalnie i prawie piramidalnie, dużo opisanych z detalami sukni, przedmiotów luksusowych, nagich niewolników i najemników. No i niegrzeczne smoki. I to wszystko śmiertelnie nudne...
        W międzyczasie pisałam o Rachel Cusk; Arlington Park mnie niby nie przekonało do siebie w stu procentach, ale skoro już miałam w domu kolejne jej książki wydane po polsku, czyli Wariacje na temat rodziny Bradshaw i Ostatnią wieczerzę, to i przeczytałam. Wrażenia mam skrajnie różne. Wariacje... są powieścią o rodzinie (jak w tytule), całkiem poprawnie skonstruowaną i bardzo angielską, ale jest w nich coś, co mnie nużyło, chociaż nie było wadą. Cusk pisze w sposób - dla mnie - chłodny, pozostaje na pozycji obserwatora, i choć na pozór pokazuje swoje postacie bardzo dokładnie, w zbliżeniach, pozostają one i dla mnie, i dla samych siebie nieprzeniknione. Zresztą racja - ile jest w nas, w naszych własnych myślach, oprócz autoanalizy, rzeczy przemilczanych i celowo zapomnianych? Druga sprawa to wielogłos - tak samo jak w Arlington..., obserwujemy wielu bohaterów, wszystkich powiązanych ze sobą rodzinnie (prócz Olgi, polskiej lokatorki Bradshawów), ale jednocześnie obcych i nieposkładanych. A zaczyna się banalnie (?) - pani Bradshaw dostaje propozycję powrotu do pracy na uczelni, więc jej mąż zwalnia się i zaczyna zajmować domem, dzieckiem i sobą.
        Ostatnia wieczerza jest zupełnie inna - wydawcę mam ochotę powiesić za jakiś wystający element za zrobienie z tego (za pomocą informacji okładkowych) czegoś na kształt popularnych ostatnio powieści (względnie filmów) o ludziach Północy, którzy nagle doznają olśnienia, że ich życie to kierat i męczarnia, więc jadą na Południe odnajdywać Sens życia przez duże RZ w postaci makaronu, remontów i przystojnych nieznajomych. Owszem, Cusk wychodzi od chęci przełamania monotonii, ale jej dziennik podróżny bardziej przypomina eseje Herberta, chociaż z drugiej strony jest właśnie dziennikiem, pokazuje swoich bohaterów z bliska, emocjonalnie, inaczej niż w powieściach. I ma chyba najlepszy - jak dotąd - język. Zaś jego treścią nie jest bynajmniej szukanie siebie i Sensu; raczej, jeśli już coś tu zasługuje na wielkie litery, to Sztuka. A obserwacje na temat sztuki są u Cusk i celne, i złośliwe.
        Do Ostatniej wieczerzy i w ogóle do pisarstwa Cusk w pewnym stopniu są podobne pożyczone przez opowiadania Yiyun Li (chińskiej pisarki osiadłej w USA), Tysiąc lat dobrych modlitw. Jako że jest to zbiór niepowiązanych opowiadań; nie będę się zagłębiać w fabuły, bo każda jest inna. Łączy je wyłącznie typ bohaterów - ludzi skrzywdzonych, częściowo przez los (albo konwenanse i sztywne zasady kultury, w jakiej żyli, jak kto woli), a częściowo przez samych siebie lub innych. Niby w każdym opowiadaniu inny typ ludzki, inna historia, ale zawsze tak samo złamane z jakiegoś powodu życie. I udawanie, dużo udawania, gra pozorów. Na pewno Yiyun Li lepiej niż Cusk potrafi wywoływać emocje. Jej bohaterowie mnie wzruszali, budzili współczucie, a to mi się rzadko w związku z bohaterami prozy zdarza.
         Na koniec zostawiam Wieczny Grunwald Sz. Twardocha od manarai. Książka rzeczywiście, jak twierdzi Manaraj, wpada w oko (i w ucho) temu, kto się zdążył zauroczyć Dukajem. A jednak jest inna. Z jednej strony - mimo niby podobnych eksperymentów językowych - brzmi inaczej niż Dukaj, jest mniej poetycka, bardziej... Czy ja wiem... Magiczna? Z tym ciągłym powtarzaniem pewnych fraz, matrowaniem, zaklinaniem? Fabularnie też, mimo że jest nieustannym przemieszczaniem się między czasami, światami i wersjami losu głównego bohatera, wydaje mi się bardziej spójna niż Dukaje, chociaż od Innych pieśni lepsza, moim zdaniem, nie jest. Trudno mi ją uchwycić - jest niepokojąca, szalona, z wariacką wizją człowieka i świata, a jednak przykuwa i nie chce się umiejscowić w pamięci wygodnie i nie przeszkadzając.

recenzje: beletrystyka, recenzje: fantastyka, recenzje

Previous post Next post
Up