Szał w społeczeństwie nieco opadł, ale nadal wstręt mam do rozmów okołopolitycznych, zwłaszcza że od paru tygodni przeżywam zniechęcenie do ludzkości w ogólności, a do rozmów z ludźmi o intensywnie odmiennym światopoglądzie szczegółowo.
Stwierdziłam za to, że kiedy się zakocham w jakiejkolwiek idei (swojej lub cudzej) do tego stopnia, żeby nie chcieć stanąć z boku i zauważyć jej wad, to będzie niechybnie znaczyło, że się zestarzałam i czas umierać.
Jednakowoż zawsze pozostaje literatura, więc zwróćmy się ku książkom. Dziś będzie sf, podobno nawet hadr sf.
P. Watts, Rozgwiazda
Rozgwiazda jest moim pierwszym spotkaniem z prozą pana Wattsa, bo chronologicznie późniejsze, za to bardziej znane i wydane u nas jako pierwsze Ślepowidzenie mignęło mi dawno, dawno temu u
alex_s9, ale natenczas nic z tego migania nie wynikło. Teraz zaś
madhakatrii przytaszczyła mi Rozgwiazdę i kazała czytać. No to czytałam...
Fabuła w pigułce (takiej większej): w nieokreślonej, ale niezbyt dalekiej przyszłości ludzkość, pozyskująca sobie energię ze źródeł naturalnych, wpadła na pomysł pozyskiwania owej z dna oceanicznego (nie pytajcie, jak, bo już zapomniałam, na czym się dokładnie ta technologia opiera). Buduje sobie zatem ludzkość elektrownię na dnie oceanu, na brzegu szelfu kontynentalnego wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, i dalejże pozyskiwać. Aliści ktoś musi tą elektrownię obsługiwać - i w tym celu na dno posyła się ludzi, którzy w zasadzie już są na dnie. Okazuje się bowiem, że ktoś wpadł na genialny pomysł, iż do życia w tak nieludzkich warunkach najlepiej będą przystosowani ludzie, którym los solidnie skopał tyłek. Ofiary przemocy, molestowania, a także odrzuceni przez społeczeństwo sprawcy, którzy chętniej zgodzą się na zamontowanie maszynerii na miejscu jednego z płuc oraz na rok trzy kilometry pod wodą niż na resztę życia w więzieniu. W efekcie na dno trafia naprawdę interesująca gromadka bohaterów... Prym w towarzystwie wiedzie milkliwa, zamknięta w sobie, ale najstarsza stażem Lenie Clarke. Powoli, niechętnie wchodząc w rolę przywódczyni i gromadząc, czasem nieświadomie, informacje od pozostałych, dochodzi wreszcie do wniosku, że "góra" wcale nie ma ochoty ich z dna zabierać. A dlaczego? Odpowiedź na to pytanie będzie ją i pozostałych ryfterów naprawdę dużo kosztować.
Cały urok tego s-f polega na tym, że jest w nim tak naprawdę bardzo mało s-f. Owszem, to świat przyszłości, ale standardowych obcych z wielkimi zębami i pazurami tu nie uświadczymy, chociaż bohaterowie co i rusz muszą walczyć z gigantycznymi rybami z dna oceanu. W zasadzie to jest książka psychologiczna, studium relacji pomiędzy postaciami, które bardzo trudno lubić, w bardzo nietypowych warunkach, które zmuszają tych ludzi, w gruncie rzeczy nienawidzących się nawzajem, do codziennego wypracowywania kompromisów. O sprawiedliwości, miłości i walce o lepsze jutro zapomnijcie. To bardzo brzydka twarz ludzkości. A wszystko to okraszone wstawkami z dziedziny, na której się autor najlepiej zna (biologia morska), napisane stylem chłodnym i precyzyjnym, bynajmniej nie męczącym. Duszne, klaustrofobiczne, że mniam-mniam. Owszem, ma parę słabszych momentów (jak na przykład opisy rozumowania AI - trochę naiwne), ale wciąga.
Peter Watts, Ślepowidzenie
Ślepowidzenie się w Polsce podobno bardzo spodobało i komplementowano autora, że wreszcie się objawił ktoś na miarę Lema. Prawdę rzekłszy aż tak dobrze nie jest - zwłaszcza że mam wrażenie, że wcześniejsza i mniej s-f-owa rzecz, czyli wyżej opisana Rozgwiazda jest od Ślepowidzenia znacznie lepsza.
Znowu sobie postreszczam: tym razem będziemy latać w kosmos i nawiązywać kontakty. Czyli - klasyka. Wszystko zaczyna się jednak na Ziemi, która zmieniła się w ciągu niecałego stulecia bardzo poważnie (wyrafinowany bioterroryzm, nowe specjalizacje naukowe, rozpad klasycznych więzi międzyludzkich, życie w wirtualu itp). Nad Ziemię otóż przylecieli Obcy i zrobili jej zdjęcie. No i Ziemia się teraz zastanawia, czy było to działanie przyjazne, czy wrogie. Aby rozwiać wątpliwości, na wszelki wypadek posyła w obszar Obłoku Oorta statek kosmiczny z załogą, która ma nawiązać kontakt, a w razie czego - jeśli się nie uda - odeprze atak. Załogę tworzą żołnierka (ale nie w guście Vasquez, o nie), biolog, lingwistka z osobowością wieloraką oraz łącznik - czyli narrator opowieści, którego głównym zadaniem jest tłumaczenie naukowego żargonu na język strawny dla laików i przesyłanie raportów. A, i jest jeszcze kapitan, który jest wampirem. Tak, wampirem...
Bohaterowie oczywiście napotkają Obcych i będą się starali z całej siły nawiązać kontakt - za pomocą metod naukowych i takich rodem z Guantanamo też. Będą ofiary, będą dramaty, nasz narrator będzie musiał wyjść z roli bezstronnego obserwatora, będą Obcy i ostateczna porażka człowieka (który, jak w Niezwyciężonym Lema ucieka, ale tym razem, niestety, nie zwycięża). I sporo biologii, technologii, teorii lingwistycznych i teorii świadomości, które doprowadzą bohaterów - i nas - do przewrotnych a pesymistycznych wniosków o ludzkiej kondycji.
Co mi się podobało? Hm, chyba właśnie teoria świadomości i pomysł na to, dlaczego kontakt skończył się fiaskiem (Wróbel był pod tym względem znacznie gorszy), to, w jaki sposób autor sprzedaje swoją wiedzę biologiczną i inne smaczki. Nie ma się też co czepiać bohaterów - też, jak w Rozgwieździe, są to ludzie, których trudno polubić, ale jednak się do nich człowiek przywiązuje. A, i jeszcze biologia wampirów.
Co mnie natomiast drażniło? Przegadany, męczący styl, który z Lemowym (a Lem też potrafił zarzucić czytelnika informacjami z wyższej półki) ma niewiele wspólnego; wciśnięta nieco na siłę introspekcja narratora, której brakuje siły introspekcji bohaterów Rozgwiazdy. W efekcie miałam wrażenie zaburzonej proporcji, jakbym czytała książkę, która nie potrafi się zdecydować, czym właściwie chce być. W sumie - nie najgorzej, ale fajerwerków odpalać nie ma co.