Oficjalnie nie przyznaję się do niczego.
mlekopijca powiedziała, że jak nie napiszę jej fluffa, to nie puści mi następnego odcinka Torchwood. A to był odcinek z Marstersem, więc rozumiecie…
Tytuł: Kawa po walijsku
Fandom: Torchwood (tak, tak, ślicznie)
Korekta:
mlekopijcaIlość słów: 1318
A/N: Efekt tygodnia spędzonego w Cardiff. Jeśli coś wydaje się dziwne / niezrozumiałe / OOC, to prawdopodobnie jest efektem szkodliwego dla zdrowia researchu chodzonego ze Skye, tudzież Strasznej Strasznej Fazy, w której ona była Jackiem, ja Ianto i spałyśmy w jednym namiocie. UWAGA FLUFF. Ale taki naprawdę.
Z serca polecam czytanie tego fika z mapą, albowiem wyjątkowo nie zmyślam miejsc. Materiał poglądowy w postaci pic spamu Walijskie National Geografic Sem (nie pytajcie…) pojawi się, jak wrócę do domu.
W ramach stosowania metody kija i marchewki Skye zrobiła mi banner (W jebanym Gimpie!!! Skye)
Kawa po walijsku
Wystarczyło wbiec na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż rzeki Taff, by nagle Cardiff stało się co najmniej znośne.
Kiedy Ianto Jones musiał wrócić do rodzinnego miasta, miał wrażenie, że się dusi. Nie po to ucieka się skądś wyłącznie z jednym plecakiem i własnym uporem, żeby potem kroczyć tymi samymi ulicami prężnie i z podniesioną głową, nieprawdaż? Ale Torchwood Cardiff było jedyną szansą dla Lisy, więc Ianto zacisnął zęby, znalazł mieszkanie, wynajął ciężarówkę do przeprowadzek i wrócił.
Bardzo szybko zaczął z powrotem nosić swoje londyńskie garnitury. W ten sposób łatwiej wtapiał się w tłum, nikomu ze starych znajomych nawet nie przechodziło przez myśl, że ten poważny, pogrążony w myślach mężczyzna ma coś wspólnego z chudym, szczurowatym chłopcem sprzed kilku lat. Konspiracja z kołnierzykiem zapewniała bezcenny święty spokój i brak krępujących spotkań.
Po rozpoczęciu nowej pracy potrzeba świętego spokoju - o ile to tylko możliwe - wzrosła jeszcze bardziej, więc kiedy tylko Ianto mógł sobie na to pozwolić, wbiegał o świcie na obstawioną klombami alejkę w Bute Park, po czym pędził wzdłuż rzeki aż do przestronnych boisk na Pontcanna Fields. Jeśli tylko znalazł się tam przed siódmą, udawało mu się uniknąć tłumu zdążającego na poranny trening.
Przerywał wtedy bieg i szedł na przełaj przez łąki. Zachowywał przytomność umysłu tylko na tyle, żeby odpowiadać Dzień dobry spacerującym z psami ludziom, którzy się z nim witali (pewne nawyki są nie do przezwyciężenia) i podążał przed siebie, aż nie widział dookoła nic oprócz zielonych przestrzeni i majaczącej w oddali sylwetki Millenium Stadium. W życiu Ianto Jonesa cisza była towarem deficytowym.
W pewien deszczowy wtorek po wyjątkowo paskudnej nocy potrzebował jej chyba nawet bardziej niż zwykle. Gdy o szóstej rano stanął przed wyborem - sen czy bieganie, nie wahał się ani chwili. Wypił mocną kawę i ruszył w stronę Pontcanna Fields, jakby goniło go całe stado Weevilów. Odetchnął dopiero na widok rozciągających się przed nim pustych przestrzeni.
Niestety, zanim zatopiony w myślach Ianto zdołał dostrzec przygarbioną sylwetkę postawnego mężczyzny w wojskowym płaszczu siedzącego na mostku, było już za późno, żeby się kulturalnie wycofać.
- Widzę, że oszukujesz nawet przy joggingu.
- A gdzie według pana jeszcze oszukuję?
- Nadal uważam, że Myfanwy to była nieczysta zagrywka. Ale nie mam dowodów.
- To smutne.
- Jestem optymistą.
Jack dziarsko zeskoczył z barierki i spacerowym krokiem zaczął iść wzdłuż rzeki. Ianto, wściekły na siebie, podążył za nim zupełnie odruchowo.
- Kawałek dalej, w Bute Park, widziałem całkiem sympatyczną knajpkę - oznajmił kapitan konwersacyjnym tonem. - Nie ukrywam, że napiłbym się kawy. Jadłeś już śniadanie?
- Nie, proszę pana.
Jack roześmiał się gardłowo, potrząsając z niedowierzaniem głową. Szedł nonszalancko, cały czas z rękami w kieszeniach płaszcza i patrząc prosto przed siebie. Absolutnie pewny, że Ianto idzie za nim. Psiakrew.
- Wiesz, że jesteś jedyną osobą z ekipy, która mówi do mnie per pan?
- Wiem. Jestem też jedyną osobą, którą napastuje pan podczas porannych spacerów.
- Dobrze się bawisz, Jones?
Ianto pokiwał z politowaniem głową, zanim zdążył się powstrzymać. Zrównał krok ze swoim szefem i odetchnął głęboko. Ostatecznie Jack Harkness nie był aż tak hałaśliwy, jak to by się z początku mogło zdawać.
- Doskonale, proszę pana.
***
- Nie mogłeś wybrać bardziej pretensjonalnego miejsca, prawda?
- Ianto, randki powinny się odbywać w romantycznych kawiarenkach. Jestem pewien, że wyczytałeś o tym gdzieś w swoich aktach.
- To było poniżej pasa.
- Do tego też dojdziemy.
Jack położył mu dłoń na ramieniu i z teatralną miną zaczął prowadzić w stronę stolika. Prawdopodobnie była to ta część zabawy, w której ten, kto się pierwszy roześmieje, przegrywa i płaci rachunek.
- Arkady przy St. Mary Street? Jack, wstyd mi za ciebie, zachowujesz się jak turysta.
- Bo ty byś wolał, żebyśmy po męsku poszli na piwo do pubu i opowiadali sobie sprośne dowcipy. Jesteś dramatycznie uwięziony w stereotypach, zdajesz sobie z tego sprawę?
- Trzymasz mi rękę na tyłku. Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Jak najbardziej.
Wybuchnęli śmiechem synchronicznie, więc ogłosili remis w kwestii rachunku i, nadal się krztusząc, weszli jednak do tej przeklętej knajpy. Dobry smak dobrym smakiem, ale po niecałym roku spędzonym w Torchwood Three Ianto po prostu nie mógł się oprzeć kawie parzonej przez kogoś innego.
Z perspektywy kawiarnianego stolika Cardiff nie wyglądało nawet tak źle. Miało przynajmniej tę przewagę nad Londynem, że człowiek bez wysiłku słyszał swoich rozmówców w miejscach publicznych.
Kelner mówił z ciężkim, walijskim akcentem, mocno akcentując spółgłoski. Rozbawiony Ianto zwalczył chochlika nakazującego mu odpowiedzieć po celtycku. Już w dzieciństwie podłapał parę słówek i zwrotów, a kiedy trafił do Torchwood One, jego szefowa zadbała o to, żeby na wszelki wypadek się dokształcił (Nigdy nie wiadomo, co wylezie w tej cholernej Walii i po jakiemu będzie bełkotać, wyjaśnił potem jej mniej subtelny zastępca). Oczywiście karnie się wtedy podporządkował, przyrzekając sobie przy okazji, że zrobi wszystko, żeby pozbyć się tego cholernego akcentu, który narażał go wyłącznie na dodatkową robotę i niesmaczne żarty o obyczajach seksualnych owiec. I oczywiście wszystkie te starania poszły w diabły w ciągu pierwszych trzech godzin po powrocie do Cardiff. Żadne tam BBC English nie ma szans w starciu z walijskim powietrzem.
- Jeśli nie przestaniesz się tak wpatrywać w tego biednego kelnera, to będę zmuszony być zazdrosny albo zaproponować mu trójkąt - oznajmił Jack z miną pokerzysty.
- Aham, jasne. I potem będzie, że to ja cię zmusiłem, a ty się, niewinny, jeszcze broniłeś.
Ianto uśmiechnął się z politowaniem i dyplomatycznie ukrył twarz za swoją filiżanką. Dawno nie czuł się tak wypoczęty. Nigdy nie przyznałby się na głos, jak bardzo brakowało mu towarzystwa Jacka. Nawet nie seksu - chociaż powitał z radością powrót tego miłego dodatku - ale tego, że szef tak naprawdę był jedyną osobą w Torchwood, która doceniała jego inteligencję i zadawała sobie choć trochę trudu, żeby go bliżej poznać. Jack był pełen wyzwań i prowokacji, których żywy umysł Ianto potrzebował jak powietrza.
- Wiesz co, już zapomniałem, jak tu jest pięknie. Ze sto lat nie byłem w żadnej z tych kawiarni.
- W przenośni czy dosłownie?
- Naprawdę chcesz, żebym to teraz liczył?
Nie czekając na odpowiedź, Jack uważnie wczytał się w kartę. Zawsze to robił, chociaż tak czy siak za każdym razem demonstracyjnie zamawiał walijskie ciastka z rodzynkami. Chwilami Ianto całkiem poważnie zastanawiał się, czy w ramach poznawania lokalnego kolorytu i dziedzictwa kulturowego regionu jego szef nie przeleciał kiedyś owcy. To by było nawet w jego stylu.
Dźwięk głosu Tosh w pozostawionej przez przypadek w uchu słuchawce zabrzmiał jak wystrzał.
- Weevile. Dwa. Na Working Street - zreferował błyskawicznie.
- I tyle z naszej romantycznej randki - westchnął Jack, wstając z wygodnego fotela. - Ianto?
- Tak?
- Nie zapomnij poprosić naszego kelnera o numer telefonu.
***
Ianto przez długi czas nie mógł się przyzwyczaić, że zatoka po zmroku przestała być miejscem, z którego należy jak najszybciej spieprzać. Niewykluczone, że gdyby jako dziecko wiedział, jak rewelacyjnie wygląda z daleka oświetlone Penarth, nie uciekałby z Cardiff aż tak chętnie.
- Przyniosłem ci kawę.
Jack wyłonił się spomiędzy rozsianych na pomoście ławek i kwietników jak zjawa i faktycznie w obu dłoniach niósł ostrożnie coś białego.
- Słucham?
- Kawę. W ramach rekompensaty za zrujnowaną przez Weevile randkę.
- To było tydzień temu.
- Widzisz, jak o tobie pamiętam?
Ianto ostrożnie wziął podany sobie kubek.
- Starbucks. Latte karmelowe. Duże - ocenił.
- Chyba faktycznie za często wysyłamy cię po kawę...
Jack oparł się o barierkę tuż obok Ianto i omiótł wzrokiem rozświetloną zatokę. Szum rozmów ludzi siedzących w restauracjach tuż za ich plecami nie był w tym miejscu zbyt natarczywy. Wtapiał się w tło, zupełnie jak falowanie morza i wrzaski mew. Walijczycy, pomyślał Ianto, nie byli tacy źli, jeśli się do nich przyzwyczaić.
- Słucham - powiedział nagle Jack zupełnie bez związku z czymkolwiek.
- Czego słuchasz?
- No tych pytań. Gdzie byłem, kim jestem, co tu w ogóle robię, od jak dawna jestem w Cardiff, skąd się wziąłem w Torchwood. Uznałem, że będziesz oczekiwał odpowiedzi.
Ianto upił kolejny łyk kawy. Przez ostatnie trzy miesiące zastanawiał się nad tyloma rzeczami, że teraz nawet nie wiedziałby, od czego zacząć. Utkwił wzrok w migoczących światłach zatoki i odetchnął głęboko. Czuł się spokojny, tak spokojny, jak rok wcześniej potrafił być tylko na bezkresnych łąkach Pontcanna Fields.
- Waniliowe - oznajmił.
- Co?
- Następnym razem chcę latte waniliowe, karmel to ja lubię na lodach. I wiórki czekoladowe poproszę.