Astronauci kontra jaskiniowcy, odc. II

May 23, 2010 19:48

Wszystkiego najlepszego, garrett-black! Codziennych apokalips, wszechogarniającego mroku, stosu we własnym ogródku i nieograniczonego dostępu do mrożonej herbaty!

Doszłam do twórczego wniosku, że skoro i tak pisałabym Ci w prezencie fika o Wesleyu, to większą radochę będziesz miał z grzebania się w większym AU, niż jakbym się rozstrzeliła na miniaturki. Ergo dostajesz odcinek. Mam nadzieję, że jest wystarczająco ponury jak na Twoje gusta. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego!
Siostra

Tytuł: Astronauci kontra jaskiniowcy
Korekta: idrilka
Fandom: AtS
Odcinek: 2/8
Poprzednie odcinki: 1
Ilość słów: 3068
Spoilery: w tym odcinku do 5x16, ale w dalszych będę spoilerować aż do końca serialu
A/N: Wesley/Fred, AU począwszy od 5x15 AtS, klasyczne jak potoczą się wydarzenia, jeśli zmienimy tylko jedno z nich. Jeden odcinek opowiadania będzie odpowiadał jednemu odcinkowi serialu.


Cz. II, 5x16, Shells

Wesleyowi śniły się węże - ogromne, wijące się cielska we wszystkich odcieniach niebieskiego, od bladych i wodnistych błękitów do lodowatego granatu. Gady przeplatały się i przelewały, niemal płynne, a on sam zapadał się w nie powoli i bezwolnie, ze zrezygnowanym uśmiechem i bez najmniejszej chęci walki.

Zwlókł się z łóżka z ciężką głową i zdrętwiałymi mięśniami, miał lekko przyspieszone tętno, zupełnie jak po snach o spadaniu. Fred nie było w pokoju, ale ktoś ewidentnie krzątał się po kuchni, więc Wesley pozbierał z podłogi walające się tam od poprzedniego wieczora ubrania i podjął krótką tudzież bezowocną próbę szukania okularów.

Na swoje nieszczęście pamiętał minioną noc bardzo dokładnie. Nie miał pojęcia, co mu strzeliło do głowy, że w ogóle dał się zaprosić, to nie tak miało być, nie taki był plan. Wesley Wyndam-Pryce (ten prawdziwy, niepoharatany, który kochał Fred, wierzył w sprawiedliwość i nie miał na ramionach blizn po tłuczonym szkle) nie traktował tak kobiet, nie uprawiał seksu na podłodze, nie budził się potem w pustym łóżku. Tak przynajmniej sobie powtarzał, choć - musiał uczciwie przyznać - takie autosugestie już od dawna nie działały na dłużej niż kilka minut.

Na kuchennym stole stały już dwa kubki parującej kawy, więc Wes przywitał się uprzejmie i wyciągnął rękę w stronę jednego z nich. Starannie unikał wzroku Fred. Nie miał pojęcia, co w takiej sytuacji można powiedzieć. Wiedziałby, jak rozmawiać z Lilah, ale ona nie była kobietą jego marzeń, nie była postacią wyszarpniętą ostatnim wysiłkiem ze starego, lepszego świata. Czuł się trochę tak, jakby podstawił nogę temu poważnemu chłopcu w okularach, którym kiedyś był.

- Słyszałam, że wstajesz, więc zaparzyłam też dla ciebie - powiedziała Fred z czarującym uśmiechem.
- Dziękuję. Posłuchaj, ja...
- Tak? - zapytała, tłumiąc ziewnięcie, po czym, ku zaskoczeniu Wesleya, usiadła tuż obok niego i przytuliła się ufnie. Zaplanował sobie tę chwilę jako moment niewygodnego milczenia połączonego z opcjonalnym wbijaniem wzroku w podłogę, więc poczuł się już zupełnie zbity z tropu.

Cisza wcale nie była niezręczna.

- Mówiłeś coś? - mruknęła po chwili leniwie Fred i przesunęła głowę nieco niżej, próbując się wygodnie ułożyć. Wesley stłumił syknięcie, gdy przejechała mu skronią po śladach bardzo świeżego ugryzienia na barku.

- Ależ nie. Ani słowa.

***

Fred tylko fuknęła na sugestię, że mogłaby wziąć wolny dzień, więc Wesley nie nalegał. Wspólnymi siłami znaleźli jego okulary pod stolikiem, tuż obok wyciszonej komórki, która musiała wypaść z płytkiej kieszeni rzuconej byle jak marynarki. Ekran pokazywał dokładnie czterdzieści dwa nieodebrane połączenia, z czego piętnaście od Gunna. Angel się nie odezwał, ale można było przypuszczać, że to on i jego nieudolność technologiczna stoją za większością z dwudziestu czterech telefonów od Lorne'a.

Nie było nawet sensu oddzwaniać, mogli się założyć, że usłyszą tylko Przyjeżdżajcie natychmiast. Wesley ze wstrętem pomyślał o perspektywie spędzenia całego dnia w nieświeżych ciuchach. Miał wielką nadzieję, że nie zużył jeszcze niewielkiego zapasu czystej odzieży, który czekał w jego gabinecie na wypadek, gdyby musiał spędzić noc w pracy. Na szczęście Fred miała w łazience zapasowe szczoteczki do zębów. Wes rozważał nawet podjęcie próby ogolenia się w warunkach polowych, ale poniechał zamiaru, kiedy w szafce, w której spodziewał się znaleźć składzik maszynek i piankę do golenia nóg, wypatrzył solidny depilator.

Już od bardzo dawna nie zostawał u nikogo na noc, więc zdążył zapomnieć, jak bardzo niewygodne i krępujące są wtedy poranki pozbawione czystych majtek i własnej pasty do zębów. Po nocy spędzonej z kobietą - zwłaszcza takiej nocy z tą konkretną kobietą - przejmowanie się podobnymi bzdurami wydawało mu się niskie i niegodne. Z drugiej strony niemal słyszał, jak cichy głosik w jego głowie chichocze szyderczo, zupełnie jakby on, Wesley Wyndam-Pryce, przekroczył już w swoim życiu zbyt wiele granic, żeby mieć prawo do rozumowania kategoriach słuszności, stosowności i przyzwoitości. Gdy tylko próbował skupić myśli na tym dziwnym, obcym poczuciu, rozpływało się jak miraż, więc postanowił je zignorować.

***

W biurze zastali naprawdę wściekłego Angela piorunującego wzrokiem mikrofalówkę.

- Harmony nie przyszła dzisiaj do pracy - wyjaśnił promiennie Spike - więc nasz chłopiec nie dostał swojej porannej kaszki i jest markotny. Gunn ślęczy w Dziurze w Ziemi, kazał sobie dostarczyć sarkofag. Ciągniemy losy, kto będzie robił za kuriera, i z góry oświadczam, że będę oszukiwał, bo mam ochotę na rybę z frytkami.

W ostatnim zdaniu brzmiała tak świetnie naśladowana nuta cockney, że Fred najwyraźniej nie zrozumiała ani słowa, a Wesley mimowolnie parsknął śmiechem. Spike uniósł swój kubek z logo Manchester United, skinął lekko głową w niemym toaście i upił jeszcze trochę krwi, mlaszcząc teatralnie, ponieważ Angel nadal nie zdołał wydrzeć swojej porcji z paszczy mikrofalówki.

- Bardzo zabawne. Doprawdy, niezmiernie. Ta kuchenka działa zupełnie inaczej niż tamta z Hyperionu!
- Naciśnij guzik z filiżanką - zlitowała się Fred.

Wesley pokręcił z uśmiechem głową i wyciągnął z lodówki karton soku pomarańczowego. Kątem oka spostrzegł kłębiący się przy drzwiach tłumek niepewnych pracowników, którzy prawdopodobnie nie wiedzieli, co zrobić z dziwacznym faktem, że ich szefowie nagle zniżyli się do samodzielnej wizyty w kuchni.

- Nie ma co tracić czasu - oznajmił. - Idę do laboratorium i zaczynam przygotowywać sarkofag do transportu, wolałbym to zrobić osobiście.

***

W połowie korytarza dogonił go Spike.

- Nie zapomniałeś czegoś przypadkiem? - zapytał, potrząsając pękiem należących do Fred kluczy.

Wesley spodziewał się sarkastycznego komentarza na temat własnej dekoncentracji i jej seksualnego podłoża, ale ku jego zaskoczeniu nic takiego nie nastąpiło. Oczywiście nie można było mieć złudzeń, że to dlatego, że tak dobrze się maskował - cholerny krwiopijca jakimś szóstym zmysłem wyczuwał relacje międzyludzkie, a w tej sytuacji mógł się dodatkowo posiłkować zapachem. Wesley nie umiał sobie w żaden sposób wyjaśnić jego niecodziennej powściągliwości, ale podejrzewał, że ma ona związek z Fred, do której wampir odnosił się z wyraźnym szacunkiem i czymś na kształt braterskiej troski.

Za czasów Akademii przeczytał kilka dość krwawych i sensacyjnych opowieści o wyczynach Spike'a i kiedy w końcu spotkał głównego bohatera tych wstrząsających historii, był przygotowany na wszystko, tylko nie to, co zobaczył. Najbardziej zdziwiło go poczucie humoru - szybkie riposty, lekkie, inteligentne komentarze i głębokie pokłady ironii. Dziki i nieokrzesany wampir występujący w dziennikach obserwatorów nie miał wiele wspólnego z błyskotliwym kpiarzem, który przechadzał się teraz korytarzami Wolfram & Hart. Wesley miał coraz poważniejsze przypuszczenia, że Spike po prostu bardzo chciał uchodzić za prymitywa, podobnie jak Angel próbował się chwilami pozować na subtelnego intelektualistę czytającego Sartre'a. Jaskiniowiec i astronauta.

- Czemu ze mną idziesz?
- Żeby zapakować Illyrię na prezent i przewiązać różową wstążeczką... A jak sądzisz, Wes? Mam transportować esencję starożytnej demonicy przez pół globu, chyba powinienem chociaż zobaczyć, jak wygląda?
- O, to ustaliliście już z Angelem, że ty lecisz?
- Ja ze swojej strony ustaliłem. Jeśli Angel ma z tym problem, to będę bardzo rzewnie i gorzko płakał. O, już mi się łezka zakręciła, widzisz?
- Czemu tak ci zależy na tej podróży?
- Bo mi się nudzi - odparł szczerze Spike, wzruszając ramionami.

Wesley przyjął to za dobrą monetę i postanowił więcej nie drążyć tematu. Ucieszył się nawet, że sam nie będzie musiał tłuc się do Anglii. Po tym, jak z zimną krwią zastrzelił robota podającego się za Wyndama-Pryce'a Seniora, jakoś nie czuł przesadnie silnej potrzeby odwiedzenia rodzinnego domu.

Gdy minęli ostatni zakręt, Spike nagle wychrypiał coś, co brzmiało jak ojasnacholera i ruszył biegiem w stronę otwartych na oścież drzwi laboratorium Fred. Wes stał jak zahipnotyzowany. Nie mógł oderwać wzroku od wyłamanych zamków, ściskał w palcach bezużyteczny pęk kluczy. Illyria. Kryształy. Węże.

Rzucił się sprintem w stronę otwartych drzwi.

- Nie dotykaj tego! - krzyknął od progu.

Ale było już za późno. Spike stał nad sarkofagiem i opierał na nim cały ciężar ciała, a jego prawa ręka leżała dokładnie na największym krysztale.

- Daruj sobie, Wes - powiedział cicho. - Ta cholerna skrzynia jest pusta.
- Słucham?
- Pusta. Gdyby tam był któryś ze Starszych Bogów, to całe powietrze aż by wibrowało. Czulibyśmy, jak Illyria nas przyzywa. To tutaj - warknął, kopiąc sarkofag z całej siły - to jest pieprzone puste pudełko.

***

Postanowili póki co nie ruszać sarkofagu z laboratorium. Tym razem to Wesley musiał zmienić miejsce pracy, więc szybko przebrał się w świeże ciuchy i zszedł na dół. Zagarnął kawałek jednego z długich stołów do doświadczeń, rozłożył tam kilka najpotrzebniejszych książek i zajął się analizą złowieszczego artefaktu. Wraz z irracjonalnym strachem o Fred zniknął też wczorajszy paraliż, wróciła jasność umysłu, wyzwanie działało mobilizująco.

Czuł się trochę nieswojo i nie na miejscu, ale starał się to ignorować. Wrażenie nie było nowe, zmagał się z nim, od kiedy wraz z Angel Investigations przejęło Wolfram & Hart. Początkowo składał je na karb obcego i wrogiego otoczenia, ale gdy z czasem nasilało się, zamiast słabnąć, odrzucił tę interpretację, nie potrafiąc jednak wymyślić w zamian nowej. Zupełnie jakby w świecie grała gdzieś fałszywa nuta, a on nie potrafił jej zlokalizować. Ten niepokój był poza sferą umysłu, raczej we krwi i kościach, podobny do tego niewyjaśnionego instynktu, który kazał unikać niektórych ludzi i uchylać się przed niewidocznym ciosem. Nie mógł przestać o tym myśleć i czuł się coraz bardziej poirytowany. Praca nad Illyrią była zbyt ważna, żeby tracić czas na mgliste przeczucia, więc Wesley całym wysiłkiem woli zmuszał się do skupienia.

Niestety, jego wysiłek nie zdał się na zbyt wiele. Stare teksty nie zawierały żadnej wskazówki na temat tego, co mogło się stać z demonicą. Wes przetarł oczy, podniósł się z krzesła i po raz kolejny podszedł do sarkofagu, by przyjrzeć się symbolom. Przy sąsiednich stołach Fred i Knox usiłowali wyciągnąć jakiekolwiek wnioski z analizy próbek i na przemian kiwali z powątpiewaniem głowami.

Ruch na korytarzu nagle stał się głośniejszy i zanim Wesley zdążył podnieść głowę, drzwi laboratorium otworzyły się z hukiem.

- Harmony?

Wampirzyca poruszała się z chłodnym wdziękiem, którego nigdy wcześniej nie miała. Jej oczy były szeroko otwarte i jakby szklane, i sprawiała wrażenie, jakby powietrze dookoła trochę gęstniało od drobnych wyładowań elektrycznych. Wesley zobaczył na jej twarzy wszystkie odcienie niebieskiego, od bladych i wodnistych błękitów do lodowatego granatu, więc zareagował instynktownie i zasłonił sobą Fred.

Knox natychmiast padł na kolana, a jego twarz wyrażała absolutny zachwyt. Harmony zdawała się go ignorować, rozglądała się po laboratorium tak uważnie, jakby liczyła atomy powietrza i fotony światła. Wesley przypomniał sobie starą ilustrację przedstawiającą potworną postać o wężowych rękach i wijącym się cielsku.

- Illyria - powiedział wyraźnie, sam zdziwiony jasnym i czystym brzmieniem własnego głosu.

Dopiero to przykuło uwagę bogini. Błyskawicznie odwróciła się w jego stronę i jakby od niechcenia machnęła ręką. Uderzenie było tak silne, że Wesley znalazł się nagle na przeciwległej ścianie. Siła ciosu ogłuszyła go na moment, ale potem wraz z zawrotami głowy odeszło uporczywe poczucie niestosowności. Ból i strach były czymś znajomym, oswojonym, namacalnym, konkretnym. Można było na nich budować, przynosiły spokój, uruchamiały instynkt i odruchy. Jeśli Wesley nauczył się czegokolwiek w Ameryce, to z pewnością było to ufanie własnej intuicji. Podniósł się w mgnieniu oka i postąpił krok do przodu.

- Wstałeś - stwierdziła Illyria spokojnym, chłodnym głosem brzmiącym w ustach Harmony jednocześnie obco i znajomo. - Ludzie są jak robactwo, plenią się i pełzają, chociaż to, co na nich spada, dawno powinno było ich zgnieść.
- Ludzie panują teraz nad światem - odparł Wesley bez krztyny dumy.
- Mówisz do mnie zupełnie tak, jakbyś miał do tego prawo. Nawet w tym plugawym ciele mogłabym cię zmiażdżyć jednym ruchem ręki.
- Jednak z jakiś powodów jeszcze tego nie zrobiłaś.

Wesley intuicyjnie czuł, że jeśli Illyria znajdzie w jego słowach choć cień emocji, będzie zgubiony. Przypomniał sobie lekcje z Akademii. Najstarsze demony były bytami sprzed uczuć i namiętności, a krucha ludzka psychika jawiła im się jako coś obrzydliwego. Miał wielką nadzieję, że te teorie były warte więcej niż stos fantasmagorycznych bajek o wampirach, którymi karmi się młodych obserwatorów.

Knox niemal pokładał się na podłodze, a Fred stała spokojnie przy stole laboratoryjnym, chociaż Wesley zauważył, że przesunęła się nieznacznie w prawo, w stronę podręcznej skrytki, którą miała przy swoim stanowisku pracy.

- Co się stało z Harmony? - zapytał po chwili ciszy. Podejrzewał, że Fred ma swoje powody, żeby próbować się dostać do schowka, więc starał się za wszelką cenę skupić uwagę Illyrii na sobie.
- Harmony? To powłoka, w którą wstąpiłam. Musiałam pokonać pomniejszego demona, który zamieszkiwał ją wcześniej. Bardzo mnie to znużyło - wyrecytowała monotonnie, po czym zwróciła się do Knoxa: - Czy to ty jesteś moim Qwa'ha Xahnem?

Laborant wybuchnął bełkotliwym potokiem słów, w którym modlitewne wyrazy uwielbienia mieszały się z zapewnieniami wierności i informacjami o ukrytym portalu. Potem zaczął przepraszać za dostarczenie swojej bogini tak niegodnego naczynia i dopiero wtedy Wesley zorientował się, kto i w jakim celu sprowadził sarkofag do Wolfram & Hart. Cały napędzający go do tej pory strach ulotnił się w jednej chwili, a jego miejsce zajęła lodowata złość, która kojarzyła mu się niejasno z mrowieniem w szyi.

Decyzje w sprawach życia i śmierci podejmuje się w ułamkach sekund, więc i tym razem wszystko potoczyło się błyskawicznie. W tej samej chwili, kiedy Wesley sięgnął za siebie, podniósł z biurka nóż, którym wcześniej pobierał próbki sarkofagu, i rzucił go w stronę Knoxa, celując w krtań, Fred szarpnęła mocno ręką i w kierunku Illyrii poleciała nieduża, szklana fiolka.

Kiedy wybrzmiała niewielka eksplozja i opadł dym, Wesley i Fred patrzyli na siebie z osłupieniem, a na podłodze laboratorium widać było wyłącznie nadtopione ostrze i drobne okruchy szkła.

***

- Chwila, chwila, kotku. Jak to: zniknęli? Słonko, spójrz na mnie. Na pewno dobrze się czujesz?
- Nic mi nie będzie, naprawdę. To zaklęcie nie jest groźne dla ludzi!
- Wow, wow, basta! Słonko, jakie zaklęcie?
- W zeszłym roku dostałam od Willow kilka fiolek z zaklęciami. Na wszelki wypadek, gdyby... no...
- Gdybym znowu był zły i trzeba było mnie ogłuszyć - wtrącił Angel.

Lorne stał przy podręcznym barku w gabinecie Angela i mieszał drinka tak gorączkowo, że Wesley widział tylko zielone błyski zamiast jego dłoni. Potem demon złapał szklankę w locie i podreptał z nią w stronę Fred, z której pobladłej twarzy ani na chwilę nie spuścił wzroku.

- Trzymaj, słońce, to ci pomoże. Wiesz co, tak w zasadzie to sam też bym się napił...

Spike bez słowa napełnił szklankę whisky, a po bardzo krótkiej chwili namysłu wyciągnął też drugą dla siebie. Nie odezwał się słowem, gdy coraz bardziej poirytowany Angel po raz kolejny przepytywał Wesleya próbującego w możliwie przystępny sposób wyjaśnić, jak Illyria zagina czasoprzestrzeń. Wydawało się, że cała ta sprawa nie do końca do niego dociera.

- Skończyliście już? - warknął wreszcie. - Halo, mamy Illyrię biegającą luzem po mieście, a stoimy tu jak banda idiotów! Nie wiem, jak wy, ale ja idę przeszukać szafkę Knoxa i wreszcie się czegoś dowiedzieć.

Wyszedł, a Fred bez słowa poszła za nim. Nadal była nieco zdezorientowana po wybuchu w laboratorium, stała wtedy nieco zbyt blisko eksplozji. Wyglądała jak ktoś, kto, podobnie jak Spike, nie może znieść bezczynności i Wesleyowi pierwszy raz od dawna przyszło do głowy, że być może stanem naturalnym Fred nie jest uciekanie do jaskini, ale wychodzenie z niej.

- Nie chciałbym powtarzać oczywistości, ale on ma rację - powiedział Lorne znad niemal już pustej szklanki. - Czy istnieje jakakolwiek szansa na to, że sprowadzimy Harmony z powrotem?
- Nie - odparł twardo Angel. - Nie możemy ryzykować.

***

Przeszukiwanie laboratorium Knoxa doprowadziło ich do doktora. Po trzech minutach rozmowy z tym ostatnim Spike grzecznie acz stanowczo wyprosił Fred z gabinetu. Wrócił potem do biura Angela prawie siny ze złości. Miał na paznokciach brunatne plamy, o które nikt nie odważył się go zapytać.

Mówił krótko, prostymi zdaniami, jak żołnierz zgłaszający meldunek, a potem podszedł do wiszącej na ścianie skrytki i zaczął wyciągać z niej broń.

Do Wesleya słowa docierały jak zza grubej szyby. Fred i Illyria, Illyria i Fred. Knox celowo chciał zrobić z Fred Illyrię, wybrał ją, wytypował, zaplanował wszystko. Udałoby mu się, gdyby nie ślepy traf. Tylko dzięki łutowi szczęścia Winifred Burkle ważyła teraz pistolet w dłoni, a nie służyła za powłokę, w której przedstarożytna bogini chciała zniszczyć ludzkość.

Dotarli do portalu prowadzącego do Vahla ha'nesh w ostatniej chwili. Wszystkie założone przez Wolfram & Hart blokady były już podniesione. Zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć choćby słowo, Fred wyciągnęła broń zza paska, wymierzyła spokojnie i strzeliła Knoxowi w sam środek czoła.

***

Po powrocie do biura Angel trzymał ich na naradzie nieprzyzwoicie długo i zupełnie niepotrzebnie. Spike, który podczas walki był najbliżej Illyrii i wskoczył za nią do portalu prowadzącego do świątyni, odmówił powiedzenia czegokolwiek poza tym, że armia nie istnieje. Zapytany o to, skąd sarkofag w ogóle wziął się w Wolfram & Hart i w jaki to cudowny sposób przedostał się przez cło, na którym wcześniej utknął, milczał jak zaklęty. Dopiero gdy Angel zasugerował ponowne przesłuchanie doktora, Spike wybuchnął potokiem bardzo siarczystych i bardzo staroświeckich przekleństw. Wydawało się, że zaraz rzuci się na drugiego wampira. Zamiast tego jednak złapał swój płaszcz i wyszedł, a Wesley podążył za nim, sam nie wiedząc dlaczego. Dogonił go dopiero na dachu.

- A ty co tu robisz? Nie powinieneś być u Fred? - zapytał Spike, wyciągnąwszy papierosa z ust. - Gdzie ona w ogóle jest?
- Nie mam pojęcia, pewnie krąży gdzieś po budynku. Nie chciała przyjść na naradę.
- Dziwisz jej się?

Wampir oparł się przedramionami o barierkę i wychylił się mocno, niebezpiecznie mocno. Patrzenie w przepaść sprawiało mu wyraźną przyjemność. Wyciągnął z kieszeni kolejnego papierosa.

- Spływaj stąd, Wes - powiedział niemal łagodnie. - Poszukaj dziewczyny i przydaj jej się na coś. Zaopiekuj się nią. Nie powinna być teraz sama. Ja tu będę siedział i rozważał marność tego świata.

***

Wesley odnalazł wreszcie Fred siedzącą za biurkiem w jego własnym gabinecie i przeglądającą jedną z ksiąg. Na dźwięk jego kroków podniosła głowę i uśmiechnęła się ciepło, więc podszedł do niej, pocałował ją przelotnie i zajrzał przez ramię.

- Mała księżniczka? Dość niecodzienny wybór w departamencie demonologicznym.
- To jest moja książka na złą pogodę. Lubisz?
- Pamiętam, że kiedyś lubiłem. Dawno temu.
- Rozumiem.
- Fred... - zaczął, ale spojrzała na niego tak, że umilkł w pół słowa.
- Proszę - powiedziała poważnie. - Proszę, nie chcę o tym teraz rozmawiać.

Kiwnął głową na znak zrozumienia, wyprostował się i odruchowo poprawił marynarkę. Już chciał zrobić krok w stronę drzwi, ale zawahał się. On w takiej sytuacji wolałby być sam, uważał, że śmierć nie przekłada się na słowa czy wytarte frazy. Nie miałby pojęcia, co mógłby teraz powiedzieć. Wiedział tylko, że gdyby mógł cofnąć czas i przeżyć to wszystko jeszcze raz, osobiście wręczyłby Fred pistolet.

Gdy już prawie zdecydował, że wyjdzie i zostawi ją samą, odwróciła się nagle i złapała go za rękaw. Miała smutne, zmęczone oczy.

- Zostań ze mną, proszę. Zostaniesz? Poczytasz mi?
- Oczywiście.

fanfiction: buffyverse, astronauci kontra jaskiniowcy

Previous post Next post
Up