Peter and Alice

May 14, 2013 22:12

Zaczęłam robić ten wpis w czasie weekendu, ale niestety długie zmiany w Odeonie skutecznie mnie powstrzymały od dokończenia. Nie lubię pisać recenzji teatralnych. Kilka musiałam napisać na studiach i wiem na pewno, ze nie lubię, bo nie mam absolutnie żadnego talentu do ubierania w słowa wydarzeń i odczuć sprzed dni kilku ani szansy na obejrzenie sztuki jeszcze raz z notatnikiem w ręku. Trochę ubolewam nad tym, że nie zaczęłam spisywać przemyśleń zaraz po wyjściu z teatru, ale miałam wtedy przyjemniejsze zajęcie, więc nie ubolewam aż tak. Będziecie jakoś musiały przełknąć mierną relacjo-recenzję z fantastycznej sztuki.


Do teatru dotarliśmy 40 minut przed czasem. Na widok kilometrowej kolejki przed wejściem na moment opadł nam entuzjazm, postanowiliśmy podnieść go sobie kieliszkiem wina w sąsiadującej z teatrem restauracji. Jak się potem okazało nie był to najlepszy pomysł, bo był to najdroższy kieliszek pinot grigio na jaki kiedykolwiek oboje sobie pozwoliliśmy. No, ale moje dwudzieste piąte urodziny się nie powtórzą, więc żadne z nas nad tym specjalnie nie płakało. Pod teatr wróciliśmy dokładnie 3 minuty przed rozpoczęciem sztuki i bez stresu związanego z powolnym przesuwaniem się w kolejce dostaliśmy się do środka. A teatr był przepiękny.

Nasze miejsca znajdowały się w środku siedzeń balkonowych, ulokowanych kurewsko wysoko. Po tym jak dostaliśmy się na górę (mniej więcej drugie/trzecie piętro), żeby zająć swoje miejsca musieliśmy zejść po bardzo stromych schodkach o jeden poziom niżej. Tak to wyglądało:


Tematem sztuki było spotkanie Alice Liddell Hargreaves i Peter Llewellyn Daviesa, którzy zainspirowali Carrolla i Barrie'ego do stworzenia postaci Alicji z Krainy Czarów i Piotrusia Pana. Przewidywalnie, skończyło się płaczem (moim, Sama i siedzącej koło nas Koreanki). Oboje byliśmy sztuką zachwyceni. Bardzo dobrze napisana, wyreżyserowana i zagrana oczywiście. Szkoda tylko, że na głównym plakacie poza nazwiskami Dench, Whishawa i Logana, żadne inne się nie pojawia, bo powinny pojawić się wszystkie. Ale po kolei.

Sztuka rozpoczyna się w gabinecie Daviesa zarządzającego w tym czasie wydawnictwem i oczekującego na spotkanie z Hargreaves. Bardzo intensywnie rozpoczęte spotkanie. Alice przychodzi jakby z obowiązku, podczas gdy Peter pochłonięty wizją dobrze sprzedającej się publikacji nie jest w stanie ukryć ekscytacji. Miedzy postaciami wynika spór o to jakie znaczenie dla nich samych mają inspirowani nimi bohaterowie. Davies doświadczony życiem i przepełniony goryczą Piotrusia Pana serdecznie nienawidzi. Żywi pretensje do Barriego o zawłaszczenie jego życia i uwikłanie go jako nieświadomego dziecka w wizję świata, której nie był w stanie wtedy zrozumieć i odróżnić od rzeczywistości, co zaskutkowało, jego zdaniem, utrudnionym procesem dorastania i pogłębionym poczuciem porażki za każdym razem kiedy nie był w stanie sprostać czyimś oczekiwaniom. Alice autentycznie przywiązana do swojego książkowego wizerunku ma z kolei poczucie obowiązku ochrony dziedzictwa Carrolla, a także czytelników, którzy, jak się obawia, znając jej prawdziwą historię zapomnieli by o Alicji, która dawała im tyle radości w dzieciństwie. W wyniku konfliktu, wraz ze zmianą dekoracji i wspaniałym tłem muzycznym, publiczność wraz a aktorami przenosi się raz jeszcze do świata fantastycznego, w którym bohaterowie spotykają swoje literackie odpowiedniki, ich twórców i osoby towarzyszące im w dalszym życiu i na wiele sposobów wpływające na ich nieksiążkowe życie. W ciągu 90 minut w dialogach przedyskutowana zostaje kwestia pedofilii Carrolla, tyranii Barrie'go, małżeństwa Alice i tragicznej utraty jej synów, alkoholizmu Petera, jego wspomnień z wojny i relacji z bratem, który w wyniku konfliktu z Barriem popełnił samobójstwo w wieku 20 lat. Refleksja nad użytecznością kreowania bohaterów w literaturze, równością płci, podążaniem za marzeniami i zdolnością jednostki do decydowania o swoim losie nie prowadzi jednak do żadnego wspólnie wyartykułowanego przez aktorów morału. Historia kończy się w punkcie wyjścia, jedyne co jest pewne to, że Davies nie opublikuje książki, zamiast tego jak informuje narrator, pogrąży się w depresji, a na końcu popełni samobójstwo rzucając się pod pociąg. Alice tymczasem umrze samotnie, a jej jedyną radością do momentu kiedy to nastąpi będzie wracanie wspomnieniami do czasów kiedy była Alicją z Krainy Czarów i życie dorosłych nie miało dla niej żadnego znaczenia.

Biednie brzmi to w streszczeniu w porównaniu do świetnie napisanego przez Logana scenariusza. Cóż, z Gladiatorem może mu się nie udało, ale za Skyfalla i tę sztukę, będę go musiała kochać do końca mych dni. Bardzo dobrze poprowadzeni, wielowarstwowo napisani bohaterowie, ciekawie wprowadzane i zdejmowane ze sceny postaci towarzyszące i naprawdę dobre dialogi. Przyznam szczerze, że żałuję trochę, że nie kupiłam sobie programu, żeby móc sięgnąć do scenariusza i zobaczyć niektóre rzeczy na piśmie, bo przy okazji szybkiej wymiany zdań i używania nieczęsto stosowanych przymiotników i stylu mówionego z okolic lat trzydziestych pewnych partii tekstu nie zrozumiałam. Kupię sobie po wypłacie, myślę.

Aktorzy. Dench na scenie jest niesamowicie majestatyczna niezależnie od wszystkiego. Jej postać stworzona została w taki sposób, że przez cały spektakl balansuje między kobietą w podeszłym wieku i dziesięcioletnią dziewczynką, i Dench robi to wspaniale. Whishaw doskonale wtapia się w regały książkowe i jest tak cudownie neurotyczny, że myślałam, że się popłaczę. Robi rzeczy swoimi wielkimi dłońmi na dodatek. Naprawdę są wielkie. I śliczne. Ślicznie nimi robi rzeczy. Nie popłakałam się. Tzn nie przez te ręce. Ani głos. Głos troszeczkę. Troszeczkę tak.

Co do samej sceny - była olbrzymia. W życiu nie widziałam tak głębokiej przestrzeni scenicznej. Nie widać tego niestety na zdjęciu, bo cały ten ogrom zasłania pierwszy panel dekoracji, ale tam w środku były metry kwadratowe. W momencie najgęstszego zatłoczenia na scenie znajdowało się siedem osób i moim zdaniem dało się zagospodarować przestrzeń lepiej. Nie wykorzystano jej potencjału na pewno.

W każdym razie pewne jest, że od teraz postaram się londyńskie teatry odwiedzać raz w miesiącu i kupować bilety w dniu, w którym zaczyna się sprzedaż, żeby potem nie musieć licytować strasznych sum na ebayu.

Z innych wydarzeń - mam nową współlokatorkę na kolejny miesiąc, potem Kate najprawdopodobniej wyjeżdża z Londynu, chyba, że znajdzie pracę. Nie zaprzestaję, więc szukania nowego mieszkania. Póki co nie trafiłam na nic wystarczająco dobrego (nie, żebym była wybredna, ale nie chcę się pakować w jakieś tragiczne albo nawet ryzykowne warunki), niedrogiego i w odpowiedniej lokalizacji.

Dziś wysłałam aplikację do Tate Britain, które szuka pracowników do sklepów muzealnych. Nie wiążę z tym wielkich nadziei, ale gdyby się udało było byłoby fantastycznie, bo płaciliby mi 2 funty więcej za godzinę niż w Odeonie i miałabym darmowe wejściówki do połowy galerii w tym mieście. Czyli mogłabym sobie pozwolić na wynajęcie, któregoś z tych droższych pokoi w dobrych dzielnicach. Jak zawsze - trzymajcie kciuki, proszę.

Między mną a Samem nadal jakimś cudem wszystko dobrze, a nawet nadal coraz lepiej. Myślę, że nie mam już problemu z tym, że mam wrażenie, że on jest w ten układ zaangażowany bardziej, a ja czuję się z tego powodu odrobinę winna. Myślę, że, jakkolwiek tanio i wyszmacenie przez te wszystkie słabe komedie romantyczne i kiepską literaturę to brzmi, kocham go i trudno mi sobie teraz moje życie bez niego wyobrazić. Poza tym naprawdę nie lubię spędzać mojego wolnego czasu nie z nim. Chyba trochę mniej się boję, że spierdolę. Mam nadzieję, że nie, bo naprawdę chcę mieć z nim psa. Zwłaszcza, że mamy już imię rasę i ustalone parki, do których będziemy z nim chodzić.

srs bsns, teatr, omg, historia życia miłosnego, wpis recenzencki, londyn, fun fun fun, poważna sprawa, why so aghsdshdgfghdf?, dream a little bigger darling, praca, robię rzeczy, excuse me while i cry my eyes out, things are getting better

Previous post
Up