No więc tak: bardzo nie chciałam pisać emigracyjnego bloga. Zdawałam sobie sprawę, że musiałabym prowadzić równolegle dwa lub trzy takie blogi, na każdym filtrując informacje z myślą o czytelnikach i o tym, na ile są im znane meandry mojego życia prywatnego. Musiałabym wrzucać zdjęcia jedzenia (choć, przyznaję się, moje przygody z custard apple dokumentowałam krok po kroku). Musiałabym też pisać o tym, co się tutaj dzieje, chociaż, jak to zwykle bywa, świat zewnętrzny stanowi niewielki ułamek tego, co przeżywam. Opowiadanie kilka razy o tym, jak wspaniały jest Kraj Szczęściarzy - i jak koszmarnym miejscem się staje, gdy przyjrzeć się temu, na czym to szczęście zostało zbudowane - wydawało mi się lepszym pomysłem. Z drugiej strony, chciałam zapamiętać jak najwięcej. I chciałam wciąż blogować, mimo żenujących porażek w kwestii regularności. Zależało mi też na kontakcie z językiem polskim, skoro znalazłam się na lingwistycznym rozdrożu. Zatem - nie będę raczej systematyczna, ale postaram się pisywać o tym, co dzieje się down under. Bo dzieje się dużo.
Zdałam też sobie sprawę, że właśnie mija miesiąc, odkąd tu jestem. Może trochę dłużej (wydaje mi się, że dużo dłużej); ale przyleciałam 21. lipca, więc dzisiejsza data jest dla mnie ładną klamrą. I chyba w końcu jestem w stanie coś powiedzieć o Australii. Właściwie, obserwacji mam tyle, że nie wiem, gdzie zacząć.
Tymczasem - pocztówka. Banalna, ale na widok oceanu i plaży moja wewnętrzna pięciolatka zaczęła szaleć z radości.