Właśnie odłożyłam przeczytany "Wir" Wattsa - wrażenia jeszcze nie do końca wywietrzały mi z głowy. Zdecydowanie nie była to książka idealna, ale jednak... im bardziej zanurzałam się w tekst, tym bardziej jej braki stawały się nieistotne, aż do finału, gdy stopniały całkowicie. Na potrzeby wpisu postanowiłam jednak wykrzesać z siebie resztki krytycyzmu.
Przede wszystkim nie podobał mi się rytm tekstu, szczególnie krótkie, jednozdaniowe akapity-puenty i nadużywanie kursywy dla podkreślenia wagi słów. W tak potwornej ilości te środki całkowicie straciły na wyrazie, przestały oddawać dynamikę akcji, a kolejne błyskotliwe uwagi nie robiły już wrażenia.
Ogólnie, język nie jest najmocniejszą stroną tej książki - o ile w "Ślepowidzeniu" (nie da się chyba uciec od porównań z tą książką) jego surowość wydawała mi się całkowicie zamierzona, tak tutaj to raczej kwestia niedoskonałego jeszcze warsztatu. Albo wydawnictwa, które wprawdzie po pladze literówek w "Rozgwieździe" ogarnęło się trochę, ale wciąż może popracować nad pewnymi kwestiami. Nie oczekiwałam od Wattsa kwiecistych opisów, a mimo to brakło choćby bardziej zróżnicowanego słownictwa. Nie brakło natomiast figur stylistycznych i metafor, które, choć odwołujące się do najcięższych postaci nerdozy, bywały dość niezgrabne.
Co do postaci - tu już zaczyna się ambiwalencja. Trudno mi określić, na ile to kwestia settingu warunkującego żyjących w nim ludzi - który to setting jest wyjątkowo paskudny i to bynajmniej nie ze względu na katastrofy ekologiczne, ale nie chcę nikomu psuć odkrywania tej paskudności w trakcie lektury - a na ile tego, że część bohaterów, nawet pierwszoplanowych, służyła po prostu jako pretekst do pokazania pewnych mechanizmów tej rzeczywistości. Ich działania cechują się różnymi odcieniami determinacji, bezwzględności i tchórzostwa, ale charaktery zostały naszkicowane dość powierzchownie. Nie przeszkadza mi taka "pretekstowość", tym razem jednak, ilekroć Watts wprowadzał nowego bohatera, zaczynałam myśleć z pewnym przekąsem: zapewne będzie to ktoś wyrachowany, trochę nieobliczalny i najpierw Tylko Wykonujący Swoją Pracę, a potem...
Z drugiej strony, ci wszyscy bezwzględni, balansujący na granicy socjopatii i bierni dla własnej wygody ludzie, choć wybijają się dzięki swoim zdolnościom, są dość dobrymi reprezentantami społeczeństwa, jakiego obraz kreuje Watts. Są też dobrymi dowodami na tezę, którą autor dość intensywnie lansuje: że tak zwana socjopatia może być ewolucyjnym przystosowaniem, że w zaawansowanym technologicznie społeczeństwie ktoś z rysem skrajnego utylitaryzmu będzie miał znacznie większe szanse na osiągnięcie kierowniczego stanowiska. Zasadniczo, zgadzam się z tą tezą, choć nie popieram jej tak bezkrytycznie, jak zdaje się to czynić Watts. Jego bohaterowie myślą podobnie, jak on; ci z nich, którzy nie noszą zalążka socjopatii w sobie, są nierzadko skłonni wymuszać ją na własnej osobowości poprzez szereg modyfikacji biochemicznych.
Okraszony transhumanizmem setting może być dobrą wymówką dla "płaskości" postaci i jakkolwiek Watts stworzył przerażający i skłaniający do myślenia portret ludzkiej natury (bardziej przerażający niż galeria straumionych zwyrodnialców z "Rozgwiazdy"), tak owa wymówka trochę mu ułatwiła. Nie znaczy to jednak, że w "Wirze" nie ma postaci, które zapadałyby w pamięć. Wręcz przeciwnie. Od Lenie Clarke - wielowymiarowej, napisanej z wyczuciem i wymykającej się stereotypom - poprzez Sou-Hon, Achillesa, Alice (będącą moją drugą, tuż obok Lenie, ulubioną postacią w tej książce), aż po Amitava czy nawet Rowan.
I jeszcze krótka genderowa uwagaa: Watts nie ma problemu z postaciami żeńskimi. Nie spycha bohaterek w żadne role i stereotypy. W świecie "Wiru", może i paskudnym, płeć naprawdę nie ma znaczenia. To miejsce sporo na tym zyskuje.
Zdecydowanie najmocniejszą stroną tej książki jest bogate, wiarygodne tło naukowe, poparte solidnym researchem i odwoływaniem się do koncepcji współczesnej biologii. Internet jako habitat, zmiany w ekosystemach, nie mówiąc o tym, co kryło się na dnie oceanu - Watts ze swoim wykształceniem i odwagą w interpretowaniu potencjalnych konsekwencji najnowszych naukowych doniesień (przynajmniej dopóki nie bierze się za neurobiologię na poziomie komórkowym) perfekcyjnie trafia w moje fetysze zainteresowania. Biorąc pod uwagę fakt, że trylogia ryfterów powstawała dekadę temu, mogę śmiało powiedzieć, że wyprzedził ówczesną biologię oraz kilka innych nauk, i że być może w jego koncepcji jest mniej fikcji, niż byśmy sobie życzyli. Co więcej, dzięki spójności i elegancji jego wizji mogłam czytać "Wir" jako zagadkę quasi-kryminalną. Ja i moja nerdoza czujemy się z tego powodu bardzo szczęśliwe.
I wreszcie: Watts znów mnie zaskoczył. Tak, jak w "Rozgwieździe" jedno trafne pytanie Yvesa Scanlona sprawiło, że przy finale wstrzymywałam oddech z wrażenia, tak teraz w końcówce pojawił się nowy element, którego całkowicie się nie spodziewałam, taki, który pozornie nie pasuje, a po uważniejszym przyjrzeniu się idealnie współgra z pozostałymi. Cóż, w ostatnim tomie stawką będzie coś znacznie większego niż tylko ekosystem. Nie mogę się doczekać i żałuję tylko, że już to przeczytałam.