Karaköl z dala wyglądało jak port. Za ostatnimi domami błękitniały wody jeziora. Błękit był ostry i przejrzysty. Na przeciwległym brzegu w oddali wznosiły się ośnieżone góry. Nad płaskimi dachami domostw sterczały dziesiątki drewnianych słupów. Nie było ani jednego prostego. Pochylały się w jedną, drugą i trzecią, i stąd to wrażenie portowości. Że niby białe łodzie kołyszą się na falach i w górze widać czarne maszty w ruchu. Ale to była tylko sieć energetyczna. Potem gdy chodziłem po osadzie, zagadywałem mężczyzn, kak z elektriczestwem, i pokazywałem na druty. Kręcili głowami. Nie było. Prąd skończył się razem z upadkiem imperium. Została tylko ta konstrukcja z drewna i drutu, przypominająca fatamorganę portu.
...
W sklepie nie było światła i zapadał zmierzch. Kobieta stała w mroku, a ja czułem, że jak już wszedłem, to powinien coś kupić. Co? Ryż? Herbatę? Cukier? Owalnyje cigariety bez filtra o nazwie Polet? Nie było prawie nic. Nie było nawet zapachu, który zazwyczaj wydzielał sklep. Nawet ten najbiedniejszy z podlaskiej czy mazowieckiej wsi z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Tam też było ubogo, ale błąkała się jakaś woń. Chleb, herbatniki, piwo. A tutaj nic. Jakby przez sklep wiał zimny, bezwonny wiatr znad Pamiru. Zląkłem się, że zapadnie ciemność, więc kupiłem dwie niebieskie paczki poletów i cukierki. Sprzedawczyni powiedziała z cichą dumą: „Eto konfiety iz Ukrainy”. Były beznadziejne.
Andrzej Stasiuk
"Wschód"