Weź pół szklanki cukru i cytrynę. Cukier wsyp do plastikowej miseczki (świetne są miseczki po sałatkach z supermarketu), wyciśnij do niego cytrynę, wybełtaj (tak, żeby cały cukier był wilgotny, ale nie rozpuszczony). To, co powstało, jest genialnym, ślicznie pachnącym, tanim peelingiem, do tego pełnym witamin (A, B i C :)).
Tylko uwaga na opaleniznę, bo kwasek cytrynowy rozjaśnia. (Ale przecież alabastrowa cera jest w cenie. :>)
Cukier można właściwie zalać czymkolwiek, jeśli nie ma pod ręką soku cytrynowego. Woda jest oczywistym rozwiązaniem (chociaż tutaj występuje tendencja do nalewania zbyt dużej ilości, przez co peeling się rozpuszcza i robi mało peelingujący), ale pewnie ciekawie może funkcjonować oliwka (albo mleko. To by było interesujące...)
W związku ze zbliżającą się wypłatą (jeszcze max 4 dni!) oraz trochę wolniej zbliżającymi się świętami, wpadłam w szał zakupów przez internet. Prezenty dla siostry i mamy już przyszły listonoszem (wczoraj), tak samo jak kilogram yerby (z ziołami i z miętą i cytryną; dzisiaj rano). Mam problem z prezentem dla taty. Jasne, ucieszy się niemożebnie z kolejnego krawata, w końcu kolekcjonuje. Ale może tym razem dopasuję wszystkie prezenty do jednej konwencji... Skoro mama i sis dostaną biżuterię, to może tacie kupię... Spinkę do krawata? To by była rewolucja w dziedzinie kupowania prezentów tacie. Ciągle coś koło tematyki krawata, ale już nie krawat!
Prezent dla U jest w gotowy w połowie. Obie części są gotowe w połowie. Czyli, mam pół szalika i połowę materiałów na kolczyki (za resztą muszę jeszcze poszperać, ale na szczęście półtora kilometra od domu mam dwa sklepy z prefabrykatami). Prezent dla O jest w fazie pomysłu, złożyła zamówienie na kolor szalika (a ja gorączkowo szukam jakichś fajnych wzorów, bo nudzi mi się robienie szalików samymi prawymi oczkami).
Reszta prezentów jeszcze nie zaczęła się pojawiać. Może kiedyś.
Rzuciłam pracę, już jestem wolna jak ptak... Znaczy, od dzisiejszego wieczora. O 15 jeszcze mam się pojawić na zmianie i zostać do 23. W sumie, najwyższy czas, bo moje czarne, sanepidowo przepisowe buty zaczęły właśnie gubić zelówkę. (Uwaga na przyszłość: nie kupować tanich butów ze sklepów z obuwiem na jeden sezon. Szczególnie nie do pracy, w której zdarza się myć podłogi.) Z racji tego, nagle odzyskałam trzy wieczory w tygodniu, z którymi mogę coś zrobić. Np. spotkać się ze znajomymi i pograć w jakieś planszówki. I dlatego jutro wpadają do mnie U, O, M1 i M2 i będziemy grać w Grę o Tron. M1 kiedyś grał w to ze mną (i w ogóle namówił mnie do kupienia tej gry), M2 kiedyś grał w to beze mnie i ma dobre wspomnienia, O czytała książkę, ale nie ma pojęcia o mechanice gry, U nie ma zielonego pojęcia, co będziemy robić. Czyli ze sporym prawdopodobieństwem będzie śmiesznie i bardzo podstępnie.
W środę po południu wracają rodzice. We wtorek rano sis wychodzi do pracy, a potem nie wraca przez kolejny tydzień czy dwa. Ergo: mam wolny wtorkowy wieczór. We wtorek mam same ćwiczenia, które kończę stosunkowo wcześnie, a w środę jeden jedyny wykład, na który i tak nie da się chodzić (chyba że ktoś lubi commutować dwie godziny, by stać na półtoragodzinnym wykładzie) Ergo: robię imprezę i nic mnie przed tym nie powstrzyma. Zaczynam mieć życie! Yay!