dw fic

Dec 30, 2009 21:50

 fandom: Doctor Who
prompt: #33 z mojej tabelki
ilość słów: 622
dla: ororcia, za porna. I za to, że jest, bo nie umiem składać porządnych dedykacji. No i ramach Cracku Walczącego.

Barack przetarł swoje czarne powieki, po wielu godzinach wyjątkowo niespokojnego snu, i spojrzał na budzik stojący na szafce nocnej, który teraz wskazywał piątą czterdzieści pięć.
Westchnął, a kiedy spróbował sobie przypomnieć o czym śnił, w głowie miał pustkę. Chociaż. nie, coś pamiętał, jakieś niewyraźne kształty, mężczyzna i śmiech. Śnił o mężczyźnie, o przystojnym mężczyźnie, który śmiał się perliście i który śmiał się do niego; o mężczyźnie jednym w swoim rodzaju? Nie, to chore. Nie śmiałby zdradzać swojej ukochanej z kimś kto tylko mu śnił, z wytworem swojego zmęczonego umysłu, który lubił stroić sobie głupie żarty.

Oblał się potem i, nie chcąc budzić swojej żony, wstał z ciepłego łóżka, nawet nie zdając sobie sprawy, że lewą nogą.

A to był dopiero początek katastrofy i nikt nie mógł jej powstrzymać.

o0o

Dzisiejszy grudniowy ranek niczym nie różnił się od wczorajszego. Nie spadło ani grama śniegu, nie padało i nadal było cholernie zimno.

Dopił dwoma łykami swoją poranną kawę i skończył tosta z dżemem, a potem strzepał okruszki ze swojego och-jakże-niemożliwie-drogiego garnituru i zaczął powtarzać przemowę, czekając na swojego szofera, który, jak zwykle masturbował się w łazience na parterze -tej dla służby i, ewentualnie, dla gości (to naprawdę był dziwny rytuał, nawet jak na amerykanów, stwierdził prezydent, ale wolał nie wnikać w szczegóły życia osobistego swojej służby)

Czekał aż piętnaście minut - zazwyczaj zajmowało mu to krócej - a Barack wiedział, że albo go zwolni i wypłaci te marne ochłapy, albo każe mu kogoś znaleźć, bo inaczej psychicznie nie wytrzyma i skończy się miły i grzeczny Baraczek.

Barack nie był rozmowny; nie przepadał za publicznymi wystąpieniami i za bardzo się denerwował kolejnymi kompromitacjami. Gdy żona pocałowała jego blady policzek, coś przewróciło się w jego żołądku i znowu pragnął być tylko małym Baraczkiem, biegającym po okolicznych podwórkach, wraz z dziećmi z sąsiedztwa - bandą łobuziaków i gnojków, ale przynajmniej szczęśliwych i młodych. Poczuł, że mógłby mieć znowu te kilkanaście lat.
Westchnął za plecami żony i wyszedł pospiesznie na dwór, by odetchnąć świeżym zimowym powietrzem, które smagało go po uszach i karku, ale przynajmniej orzeźwiało.

Droga do Białego Domu nie była trudna, ale, im bliżej byli ku celu, tym Barack był coraz bardziej zdenerwowany. To nie jest dobry dzień, to nie jest dobry dzień, to naprawdę nie jest dobry dzień - prezydent powtarzał to w myślach raz po raz, jak mantrę, jak jakąś odliczankę, na końcu której znajduję się jakiś potwór z wielkimi kłami i śmierdzącym oddechem.

Nie.

Nie wszystkie potwory tak wyglądają. Niektóre są bardzo ludzkie w swoich uczynkach i bywają groźniejsze. Nie wszystkie potwory skrywa noc, większość potworów już się uodporniła.

Nie, nie.

Światła i blaski fleszy są oślepiające, ale nie zatrzymało go to; Barack kroczył, dumny i pewien swoich kroków. Ameryka widziała go - pana i władcę Nowego Świata.

Nie, nie, nie.

Atmosfera była napięta, każdy wlepiał wzrok w prezydenta, każdy chciał być bliżej niego, każdy chciał go dotknąć, dotknąć prezydenta - cóż za zaszczyt!

Nie, nie, nie, nie.

Kiedy Barrack Obama przemiał się - kiwał głową w dramatyczny sposób, coraz szybszy i szybszy - ludzie już wiedzieli, że to znowu atak, kosmici, wybuchła panika. Atak na prezydenta, atak na prezydenta! Zamach stanu, mordercy, mordercy, to jest złe, złe, takie złe. Kosmici, Doktorze. Gdzie jest Doktor?
I gdy na miejscu prezydenta stał Harold Saxon, były premier Wielkiej Brytanii i niedoszły świr, który doprowadził do śmieci poprzedniego prezydenta, sny wróciły i śmiech, ten śmiech. Szalony śmiech szaleńca, który postradał rozum i zabił, zabił, zabił. Byli straceni.

- Jestem Mistrzem, a wy ulegniecie mi.

Wszyscy byli straceni, a każdy stał się na obraz i podobieństwo Mistrza. Potwora, wszyscy byli potworami. Rasa ludzka była zła- ale to byli ludzie, już nie. I gdy Mistrz przemówił po raz kolejny, ściany zatrzęsły się cztery razy.

Bum
Bum
Bum
BUM!

fanfik, crack walczący, fandom: doctor who

Previous post Next post
Up