Winę ponoszę tylko ja i moja pokręcona wyobraźnia.
Krytyka jak zawsze mile widziana, wytknięcie błędów również, bo jak inaczej mam się nauczyć.
Fandom: Startrek/Supernatural
Genre: Crack/Parody
Title: Crack Trek 2
Spoilers: None
Kirk starał się, naprawdę się starał, żeby nie zacząć nerwowo pocierać skroni. Miał teorię, że negatywna energia całego wszechświata postanowiła skupić się właśnie na nim. Oczywiście była to tylko absurdalna teoria. Miał nadzieję, że nie było to nic innego jak chory koszmar, z którego będzie się potem śmiał. Tym razem był pewien, że w stołówkowym żarciu coś mu zaszkodziło. Coś, co wyglądało jak miks smażonego pudla z kurczakiem, miało prawo być szkodliwym. Miał nadzieję, że jak najszybciej uporają się z techniczną usterką w kuchni. Do tego czasu postanowił ograniczyć się do picia wody. Spojrzał ukradkiem na Spocka, który nie wyglądał nawet na przejętego sytuacją. Oczywiście, pomyślał Kirk. Przecież to całkiem normalne, kiedy nagle na mostku pojawia się dwóch facetów, żywcem wyrwanych z kiepskiego horroru dla nastolatków. Skoro Amerykański prezydent może się tu teleportować, to dlaczego nie ktoś jeszcze?
- Christo! - Wrzasnął niższy z nich, celując z wyjątkowo przestarzałej broni do Spocka. Spock podniósł brew, ale nie ruszył się z miejsca. Kirk próbował przypomnieć sobie podpunkt regulaminu, który jasno i wyraźne przedstawiałby powód, dla którego powinien on powstrzymać się od uderzania twarzą w najbliższą płaską powierzchnię.
- Dean! - Wyższy z nich, złapał 'Deana' za ramię i pociągnął lekko do tyłu, rozglądając się nerwowo. Dziwne, pomyślał Kirk, mimo pokaźnego wzrostu wyglądał jakby chciał skulić się w sobie.
- Christo, Christo, Christo! - Mamrotał wciąż gorączkowo Dean. Kirk otrząsnął się i wezwał ochronę. Broń przybyszów była może przestarzała, ale wciąż była to broń. Kirk odchrząknął, wyższy mężczyzna zwrócił się ku niemu.
- Panowie są? - Zaczął powoli i podniósł się z fotela kapitańskiego.
- Er, Sam. Sam Winchester, - Powiedział wyższy i rzucił szybkie spojrzenie na Deana. - Dean, mój brat.
- Acha. - Odpowiedział inteligentnie Kirk, bo przecież, to wszystko wyjaśniało. Naprawdę. - Świetnie, Kirk. James Tiberius Kirk. Jestem kapitanem tego statku.
- Statku? - Dean przestał w końcu mamrotać jak opętany i skierował wzrok na Kirka. - Jakiego znowu statku do cholery?!
- Enterprise. Statek Federacji Kosmicznej. Na nim się właśnie znajdujecie. - Kirk wyjaśnił cierpliwie. Później podskoczy do Bonesa po coś na ból głowy i mocny środek na przeczyszczenie. Na wszelki wypadek.
- Jasne, statku. A to wcale nie jest demon. - Dean ruchem głowy wskazał na Spocka, który uniósł drugą brew.
- Fascynujące.
- Panowie. - Kirk podszedł krok bliżej. Broń Deana skierowała się na niego. Kirk kątem oka zobaczył, że ochrona wykonała nerwowy gest w stronę fazerów. Miał nadzieję, że jego załoga miała na tyle rozumu, żeby nie zacząć strzelać na mostku. - Panowie, nikt tu nikogo nie chce skrzywdzić, ale naprawdę ciekawi mnie. - Rozejrzał się dookoła. - Prawdopodobnie nie tylko mnie, jakim cudem się tu znaleźliście?
- To pewnie sprawka tego demona. Christo. - Dean spojrzał krzywo na Spocka.
- Dean do cholery, widzisz, że to nie działa. - Sam zaczynał wyglądać na poirytowanego.
- Może po prostu jest odporny. Christo do diabła, Christo. - Wyrzęził, zaciskając mocniej szczęki.
- Kapitanie?
- Tak, panie Spock?
- O ile się nie mylę, - Ton Spocka jasno sugerował, że byłoby to nielogiczne. - termin Christo używany był w XX wieku przy egzorcyzmach. - Kirk poczuł, że robi mu się słabo.
- XX wieku, panie Spock?
- Dokładnie.
- Może po prostu rozwalę mu łeb, na to nie może być odporny. - Wtrącił się Dean.
- Dean!
- Panie Dean. - Zaoponował ostro Kirk. - Pan Spock nie jest żadnym demonem. Nie jest również opętany, więc proszę opuścić broń. - Coś w tonie Kirka musiało przemówić do Deana, bo zdjął palec ze spustu pistoletu. Jego wzrok wciąż wędrował między Spockiem i Kirkiem. Sam, jeżeli to było w ogóle możliwe, wyglądał jeszcze bardziej przepraszająco niż wcześniej.
- To demon.
- Mój oficer naukowy nie jest demonem.
- Ma spiczaste uszy. - Kirk musiał przyznać, że argument nie był całkiem nielogiczny. To jest, jakby wierzył w takie głupoty jak demony i pochodne.
- Cechą charakterystyczną mojej rasy są między innymi spiczaste uszy. - Udzielił się Spock i chwała mu za to, pomyślał Kirk. Głos Wulkanina brzmiał spokojnie i logicznie. Kirk poczuł, że odrobinę się uspokaja.
- A więc jednak to demon.
- Dean!
- Pan Spock nie jest demonem. Jest Wulkaninem. - Kirk powtórzył powoli, tak jak tłumaczy się dzieciom, że nie, nie wolno im jeść lodów przed obiadem.
- Nie znam tej rasy demonów, nie kojarzę, żeby była o tym wzmianka w notatniku taty. - Sam zagapił się w przestrzeń, a Kirk stracił resztkę nadziei, że chociaż jeden z przybyszów jest w miarę normalny.
- Musi być coś nowego. Tak czy siak, sprawdzenie czy jest odporny na naboje nie zaszkodzi.
- Pan Spock nie jest demonem. Jest Wulkaninem, tak samo jak panowie są Ziemianami, ja jestem Ziemianinem. Barack Obama jest Ziemianinem, a nowa pielęgniarka Bonesa jest z Oriona. - Na twarzy Kirka na chwilę zagościł błogi uśmiech. - W każdym bądź razie. Panowie z XX wieku tak? - Dokończył nieskładnie, ignorując niewygodne spojrzenia załogi na plecach. Spock wyglądał na rozbawionego. Oczywiście w swoim indywidualnym Wulkańskim stylu. Bracia wpatrywali się w niego, jakby postradał zmysły.
- Stary, mamy XXI coś ty przyćpał? - Zapytał subtelnie Dean, ze złośliwym grymasem na twarzy. Sam posłał bratu groźne spojrzenie, które ten zignorował.
- Wiem, że może to być ciężkie do przyswojenia, - Zaczął Kirk, przeklinając w duchu Bonesa, który jak zwykle gdzieś łaził, kiedy mógłby przydać się ze swoimi strzykawkami tu i teraz. - Ale mamy XXIV wiek.
- Jasne stary, a Led Zeppelin za dwa tygodnie będą dawać koncert w oryginalnym składzie. - Parsknął Dean. - Naprawdę ostro żeś zabalował. - Kirk zacisnął zęby, nie potrzebował, żeby morale jego załogi uderzyły o dno, bo przypadkowy facet oskarżał go o zażywanie środków odurzających. Miał ochotę na łyka szkockiej, którą ostatnio chwalił się Scotty.
- Panie Spock. - Kirk zwrócił błagalne spojrzenie w stronę Wulkanina. Usiłując przekazać mu bez słów swoją rozpaczliwą prośbę o pomoc.
- Jeżeli weźmiemy pod uwagę zaistniałą sytuację. Wiara w demony, opętania i próba zastosowania prymitywnej metody, która miałaby odwrócić wspomniany proces, jedynie za pomocą terminu 'Christo' jest nielogiczna. - Dean i Sam wydawali się zaszokowani nagłą ilością słów, które wyrzucił z siebie Spock.
- Słuchaj Demonie, nie wszystko na tym świecie jest logiczne. - Prychnął Dean. Spock, jeżeli to w ogóle możliwe, uniósł wyżej brwi.
- To pierwsza logiczna wypowiedź, która dzisiaj opuściła pana usta.
- Co, czy ty mnie właśnie obraziłeś? Sam, czy on mnie właśnie obraził? - Dean zwrócił się do brata, machając nerwowo bronią. Spock na to czekał, dwa szybkie kroki i znalazł się tuż za plecami mężczyzny, który, zanim zdążył zareagować, został potraktowany wulkańskim uściskiem. Sam, trochę oszołomiony nagłą utratą przytomności brata, został potraktowany w ten sam sposób. Kirk powstrzymał się przed radosnym okrzykiem, który chciał mu się wyrwać z gardła.
- Co z nimi zrobić kapitanie? - Zapytał jeden z ochroniarzy, podczas gdy reszta podźwigała omdlałe ciała z podłogi.
- Zabierzcie im wszelką broń, tylko dokładnie przeszukajcie i ulokujcie w pokoju obok pana Baracka Obamy. - Wymamrotał Kirk, ulegając pokusie pomasowania skroni.
- Kapitanie?
- Wszystko w porządku panie Spock. - Odetchnął Kirk. - Mostek należy do pana, w razie czego będę w ambulatorium.
End.
I blame myself and my sick imagination. [and lack of sleep too]
Edit: Małe poprawki wprowadzone.
- Akaya