Oct 13, 2010 22:05
Holmes starzał się dobrze. Jego twarz nie zmieniła się za bardzo, jedynie z czasem przybyło na niej zmarszczek, pogłębiających się w miarę upływu lat. Dłonie detektywa były dalej gładkie i ładne - zupełnie inne od pobrużdżonych reumatyzmem rąk Watsona. Choroba dosięgła doktora pewnego deszczowego lata i nie odpuściła już nigdy. Holmes - z całym swoim niedbałym stylem życia - miał znacznie więcej szczęścia.
Czas płynął, a Watson jakimś sposobem zawsze wracał do domu na Baker Street. Kolejne narzeczone przychodziły i odchodziły, kolejne dzielnice Londynu okazywały się nie być „tymi lepszymi”, poszukiwania innych miejsc pracy spełzały w końcu na niczym. I doktor wracał - do znanego bałaganu, do irytującego, ale i interesującego w swych dziwactwach współlokatora, do świata, który zawsze na niego czekał. Do domu, który zawsze był dla niego otwarty (Holmes zawsze „zapominał” odebrać od niego klucza), do życia daleko ciekawszego niż to, które dyktowały dostępne mu drogi kariery. Gdy odchodził, zawsze zdawało się, że już „na zawsze” - gdy wracał, trudno mu było powstrzymać uczucie ulgi.
Holmes nie zmieniał się przez te wszystkie lata - może stał się trochę mniej niewzruszony. Kolejne powroty doktora przyjmował zupełnie bez zdziwienia, jakby spodziewał się tego od samego początku. Niemal od progu wciągał Watsona w jakąś nową sprawę - a ten, nie rozumiejąc sam siebie szedł dzwonić, z kimś rozmawiać, sprawdzać coś na drugim końcu miasta. Pieczołowicie zbierał artykuły, w których opisywano sprawy rozwiązane przez Sherlocka - choć londyńska policja bardzo lakonicznie dzieliła się informacjami o otrzymanej z zewnątrz pomocy.
Czasem, gdy nie widzieli się długo, doktora opanowywał niepokój - drażniące uczucie, że nie dopilnował czegoś, o co zadbać powinien. Wszystkie towarzyskie klęski Watsona miały mniej więcej ten sam powód i taki sam finał. Po tygodniach, miesiącach - zawsze wracał.
Miał już ponad sześćdziesiąt lat, gdy jego zdrowie pogorszyło się mocno: nerwowy tryb życia odcisnął na nim silne piętno. Nie myślał już o odchodzeniu nigdzie - widać przeznaczone mu właśnie było życie tu, gdzie się znalazł, przy tym mężczyźnie, który rzucał mu teraz czasem to lekko zniecierpliwione, to zaniepokojone spojrzenia. Zdarzyło mu się nawet parę razy przypomnieć Watsonowi o lekach - on sam nie potrzebował żadnych, jakby jego ciało zapomniało, że czas się starzeć i zawodzić.
Zawał - pierwszy i ostatni - przyszedł dosyć niespodziewanie, podczas pewnego letniego popołudnia. Watson odpoczywał, słuchając przez słuchawki swej ulubionej muzyki, odcinając się tym samym skutecznie od codziennego rzępolenia Holmesa. Ból, który głuszyły dotąd skutecznie leki, zaczął potęgować się w ciągu paru minut.
Gdy nagle stał się nie do zniesienia, wszystko wokół ucichło.
Świat zbladł i stracił ostrość - nie słychać było żadnego dźwięku. Naraz John poczuł delikatny dotyk i spróbował skupić wzrok:
Holmes siedział obok niego, dotykając ostrożnie jego policzka.
Był ubrany dziwacznie, jak chyba nigdy wcześniej: w szeroką, czarną szatę przepasaną białą wstęgą. Na kolanach trzymał miecz. Z twarzy detektywa znikły wszystkie znamiona wieku - znów wyglądał jak wtedy, w dzień, gdy się poznali.
„To sen” - pomyślał Watson, wpatrując się w swego przyjaciela.
- Tamto to był sen - powiedział Holmes i ujął dłoń Johna w swoją.
Duży, fioletowy motyl nadfrunął znikąd i wylądował na poduszce.
Za nim, na środku pokoju, zaczęło pojawiać się przejście do innego świata.
...I w ten oto sposób zrobiłam Holmesa shinigamim ;)
fandom: bleach,
crossover,
fandom: sherlock holmes,
autor: gokuma