Wszystko zaczęło się, gdy pojawił się jednorożec.
Ta cholerna szkapa!
A raczej zaczęło się od placka dyniowego. W małej piekarence na wybrzeżu, w której poza ludźmi pracowały dwa dobrze zakamuflowane skrzaty. Niziutkie istoty, które posiadały magiczną zdolność ukrycia się w każdym zakamarku kuchni - począwszy od szczelin miedzy półkami, skończywszy na cieniu za miotłą. John dowiedział się, że dawno temu zaczęły pracować dla dziadka obecnego właściciela, a potem tak im się to spodobało, że postanowiły zostać. Z założycielem piekarni łączył je kontrakt, ale teraz pracowały z własnej woli i nowi piekarze nawet nie wiedzieli o ich obecności.
Tik i Tak - bo tak się nazywały - zajmowały się głownie pilnowaniem, by ciasta nie opadły, by drożdże były świeże i żeby wszelkie robactwo trzymało się z daleka od kuchni. W zamian zadowalały się okruszkami pozostawionymi na ladzie lub w formach po cieście; czasami też upijały trochę mleka z lodówki i raz w miesiącu zagarniały dla siebie całą glazurowaną drożdżówkę. Wstyd im było się do tego przyznać, ale John zapewnił je, że piekarz pewnie nawet nie zauważył braku jednej bułeczki miesięcznie.
Znalazł je zupełnie przypadkiem - ot, raz po misji poszedł kupić sobie coś do jedzenia. Zasiadł sobie wygodnie przy stoliku z pączkiem w jednej dłoni i filiżanką kawy w drugiej, gdy nagle zza solniczki spojrzały na niego wielkie, błyszczące oczy, a cieniutki głosik poprosił, żeby agent „nie zabierał ich z domu”. Nie wiedział, w jaki sposób działał obieg informacji w Drugim Świecie, ale widocznie działał cholernie sprawnie. Dopiero co schwytali syrenę, która dla zabawy podtapiała surferów, a już wszyscy wiedzieli, że BPRD jest w mieście. Nie chcąc wyjść na dziwaka, założył na ucho bezprzewodową słuchawkę, położył telefon komórkowy na stole (przydatna sztuczka, która już nie raz uchroniła go przed dziwnymi spojrzeniami, gdy zaczynał mówić „do siebie”) i zaczął przesłuchanie. Po wszystkim poczęstował skrzaty okruchami pączka i obiecał, że jak długo będą się zachowywać poprawnie, mogą zostać w piekarni.
Od tego czasu za każdym razem, gdy był w okolicy, wpadał tam na wyśmienity placek dyniowy i najnowsze ploteczki z Drugiego Świata. Skrzaty, jak się okazało, znajdowały się na szczycie drabiny plotkarskiej i zawsze wiedziały wszystko pierwsze. Jako agent, John wierzył w bycie dobrze poinformowanym, nie ważne która strona dawała informacje. Babcia McCoy, Tik i Tak, to była tylko cześć istot, od których mógł w razie czego dowiedzieć się, co się święci po drugiej stronie rzeczywistości. Innymi byli gargulec zasiadający na murach katedry Świętego Patryka w Nowym Jorku (większość ludzi twierdziła, że na katedrze nie ma gargulców, ale to znaczyło tylko, że nie szukali dostatecznie mocno), czy rusałka Olga zamieszkująca w Great Falls. Wszyscy byli mu mniej lub bardziej łaskawi - jak to ujęła Olga - i chcieli współpracować, ponieważ każdy dziki wytwór magii, który niepokoił ludzi, sprowadzał kłopoty na głowy ich wszystkich.
Tak więc, pewnego listopadowego wieczoru John wszedł do piekarni i, jak zwykle, zamówił placek dyniowy i małą kawę. Miał za sobą naprawdę trudny tydzień - Halloween było w tym roku pracowite, jego echa rozbrzmiewały jeszcze długo po samym święcie - i marzył o chwili relaksu przy pachnącej cynamonem kawie.
Ledwo zajął swoje miejsce przy ścianie, gdy solniczka na jego stoliku podskoczyła lekko, a zza niej wyłoniły się Tik i Tak.
John nie wiedział, w w jakiej formie rodzajowej o nich myśleć, bo wyglądały, jak osobniki męskie i żeńskie jednocześnie. Ten sam problem miał zawsze z wodnikami i strzygami - po nich nigdy nie było znać.
Skrzaty wyglądały, jak lustrzane odbicia siebie nawzajem, z tym, że Tik miał czerwoną czapeczkę, a Tak niebieską. Potem były już identyczne szarawe, zwichrowane czuprynki, drobniutkie buzie z wielkimi oczami w kolorze mlecznych opali, szczupłe ciałka odziane w małe kopie piekarskich fartuchów i fikuśne buty z cekinami. Dla niewprawnego oka wyglądały, jak staroświeckie lalki dla dzieci, ale wprawne oko mogło zauważyć, że ząbki miały zaskakująco szpiczaste, a paznokcie na malutkich paluszkach bardziej przypominały szpony.
Wspomnienie nagrania z Wróżkami Zębowymi sprawiło, że John zadrżał lekko. Żadna istota z Drugiego Świata nie była bezbronna i w stu procentach bezpieczna. Pan Andersen nie uwierzyłby, gdyby się dowiedział, jak ostre i długie zęby miała Mała Syrenka.
- Witam, panie Myers - powiedział Tik.
- Cześć, John - powiedział Tak.
- Witam - odpowiedział im uprzejmie. Odkroił ze swojego placka dwa małe kawałki i na widelcu podał je skrzatom. - Częstujcie się.
Maluchy zabrały się za pałaszowanie, podczas gdy on delektował się kawą.
- Chcesz coś wiedzieć, John? - zawołał Tak, ocierając usta rękawem. - Coś naprawdę fajnego?
- Daj mu wypić kawę! - zganił brata Tik, który wycierał rączki w fartuch.
John uśmiechnął się i posłusznie dopił kawę. Odstawił pusty kubek i pochylił się w stronę malutkich istot.
- Co macie do powiedzenia? - zapytał. A potem starał się stłumić ziewnięcie, co nie do końca mu się udało.
- Ojej, jesteś zmęczony, John? - zaniepokoił się Tak. - Znów dużo pracowałeś? Mama mówiła, że jak ludzie bardzo dużo pracują, to umierają!
- Wcale tak nie jest, głupi! - rozzłościł się Tik. - Teraz mają Zwolnienia i Urlopy. Masz Zwolnienia i Urlopy, panie Myers?
- Mam - powiedział im, starając się uspokoić rodzącą się sprzeczkę. - Ale nie w Halloween. No więc, co mieliście mi do powiedzenia?
Skrzaty odetchnęły tak głośno, że John zdziwił się, że nie słyszała ich ekspedientka za ladą. Chociaż ta pani była bardzo dobra w niesłyszeniu różnych rzeczy - na przykład cichych dyskusji, które toczyły się przy stoliku w kącie sali. Pewnie pomagały jej w tym słuchawki odtwarzacza, wiecznie wetknięte w uszy i pękanie balonów z gumy, którą żuła niezależnie od okazji.
- No więc, to jest sekret… - zaczął Tik.
- Nie każdy o tym wie! - wszedł mu w słowo Tak.
- …i musisz obiecać, że nie powiesz, że ci powiedzieliśmy…
- …bo inaczej będzie krucho!
- …bo ona może się obrazić…
- …i wtedy powie naszej mamie…
- …i będzie źle.
- Obiecuje, że nie powiem - obiecał John z całą powagą, na jaką było go stać. - Honor skauta.
Och, to było nieprzyjemne uczucie. Te skurcze serca muszą się wreszcie skończyć, bo to niedorzeczne. Był pewien, że już przeszedł to stadium, w którym poszczególne słowa lub widok kota wzbudzały w nim smutek.
Skupił się z powrotem na skrzatach, które nabrały powietrza do płuc i wyszeptały konspiracyjnie.
- Wielka pani przybędzie do tego świata…
- …i pewnie ją spotkasz.
- Jaka „wielka pani”? - zapytał, zaintrygowany.
Tak pokręcił główką tak mocno, że prawie spadła mu z niej czapeczka.
- Nie możemy powiedzieć! - zapiszczał.
- Poznasz ją, gdy ją zobaczysz - dodał jego brat.
A potem obaj spojrzeli na niego wyczekująco tymi swoimi błyszczącymi oczami i nie mógł zrobić nic innego, jak nakarmić ich po raz kolejny plackiem.
Wracał do hotelu, rozmyślając, co takiego mogły znaczyć ich słowa. Te maluchy łatwo było czymś podniecić, ale tak podekscytowanych John ich jeszcze nie widział. Kim mogła być ta „wielka pani”? Oby tylko nie kolejny duch natury. Matka Ziemia nie lubiła zbytnio ludzi, BPRD o tym wiedziało, ale gdyby zatrzymała te uczucia dla siebie… mogliby przynajmniej spać spokojnie.
Nie dane mu było zastanawiać się długo nad tą „tajemnicą”. Był zbyt zmęczony na to, żeby myśleć o czymś więcej, niż ciepły prysznic i wygodne łóżko. Hotelowa pościel zawsze pachniała czystością i to właśnie w niej lubił - jego pościel w bazie BPRD zawsze pachniała tym samym wybielaczem, który po pewnym czasie stawał się drażniący. Od kilku miesięcy John obiecywał sobie, że w końcu znajdzie sobie mieszkanie, ale na obiecywaniu się kończyło. Po co mu mieszkanie, skoro i tak większą część tygodnia spędzał w agencji? Pracował, jadł i spał w bibliotece - tylko dzięki namowie kolegi z sekcji operacyjnej zdecydował się w końcu wydzielić sobie pokój po drugiej stronie korytarza, gdzie z czasem zamieszkał.
Było to rozwiązanie wygodne, praktycznie i absolutnie żałosne.
Nie czekał na ich powrót. Obiecał sobie, że nie będzie robił sobie żadnych nadziei i mozolnie wprowadzał ten plan w życie. Miał odpowiedzialną pracę, masę obowiązków i absolutnie żadnego życia osobistego.
Póki co, szło mu nieźle.
A potem pojawił się jednorożec.
W tydzień po spotkaniu ze skrzatami John został wyrwany ze snu przez wycie syren i łomotanie do drzwi swojego mieszkanka.
Podniósł głowę z blatu biurka, przy którym zasnął i pośpiesznie oderwał kartkę papieru, która przykleiła mu się do policzka. W plecach go łupało i cudem tylko nie wydłubał sobie oka, próbując założyć okulary. Od tegorocznego Halloween więcej nocy spędzał na krześle, smarując raporty, niż we własnym łóżku i zaczynało się to w końcu na nim odbijać. Całkiem prawdopodobne stawało się to, że to ani potwory, ani wściekłe duchy nie będą przyczyną jego śmierci - będą nią raporty, analizy i plany zapasowe. Format A4, czcionka Arial, kaliber 12.
Wsunął buty na stopy i odryglował drzwi. Po drugiej ich stronie, wyglądając, jakby właśnie przymierzał się do ich wyważenia, stał major Kowalski. Potężny mężczyzna nie marnował czasu na uprzejmości, tylko złapał Johna za sweter, bezceremonialnie wyciągnął na korytarz i zaczął iść.
- Tom, co się dzieje? - wysapał John. Musiał prawie biec, by dotrzymać mu kroku.
- Kłopoty, szefie - odpowiedział major z tym swoim charakterystycznym, twardym akcentem.
- Jakie kłopoty? Co się stało?
Wycie syren przyprawiało go o ból głowy. Czemu nikt ich jeszcze nie wyłączył?
- Lepiej, jak sam to zobaczysz - odpowiedział po chwili Kowalski i jeszcze przyśpieszył kroku. - Nie uwierzysz, kurwa, to ci mogę powiedzieć już teraz.
- W co nie uwierzę?
- Zobaczysz.
Więc nie pozostawało nic innego, jak zobaczyć te „kłopoty” na własne oczy.
W centrum dowodzenia roiło się już od agentów, z których część biegała od biurka do biurka, wydając rozkazy i zadając pytania, a reszta stała przy ekranach i wpatrywała się w nie, jak zaczarowana.
- Baczność! - ryknął major w progu, omal nie przyprawiając o zawał dwóch młodszych informatyków. - Spocznij!
John uśmiechnął się pod nosem. To był niezawodny sposób, by zaprowadzić ład w każdym zatłoczonym pokoju - dwumetrowy facet z pistoletem przy pasie, drący się na całego już od progu. Starsi agenci mawiali, że gdyby Tom Kowalski nie został żołnierzem, pewnie z niemałym sukcesem rabowałby banki. Dzięki jego interwencji liczba spanikowanych osób w pomieszczeniu spadła do zera, a informatycy natychmiast zrobili miejsce przy głównej konsoli.
- To wariactwo - szepnął agent Jordan, gdy John pochylał się ponad jego ramieniem, by spojrzeć w ekran. - To niemożliwe, człowieku!
Agent Sean Jordan pracował w agencji dopiero od trzech miesięcy i nie wiedział jeszcze biedak, że wkrótce słowo „niemożliwe” zniknie całkowicie z jego słownika. Choć tym razem można mu było wybaczyć niedowierzanie.
Bo trawniku przed Miejskim Zakładem Oczyszczania, pod którym kryła się siedziba BPRD, przechadzał się jednorożec.
John przetarł oczy - dla pewności, że zmęczenie nie zmąciło mu wzorku - i nie, nie wydawało mu się. To był jednorożec. Białe stworzenie wielkości kucyka spacerowało sobie po podjeździe, jak gdyby nigdy nic. Przeszło kilka kroków w prawo, poskrobało kopytkiem ziemię, przeszło kilka kroków w lewo - to samo. Wyglądało to tak, jakby czegoś szukało.
- Mówiłem, ci, że nie uwierzysz, szefie - szepnął Kowalski pochylając się z drugiej strony oniemiałego Jordana. - To jest, kurwa, niesamowite. Ostatni raz widziałem takiego, jak mama czytała mi bajki na dobranoc.
Mama Johna czytał mu do snu Małego Fizyka (w nadziei, że jej syn dostanie się na politechnikę), ale agent rozumiał sentyment majora. Jednorożce niezaprzeczalnie gdzieś tam po Drugiej Stronie istniały, ale nikt tak naprawdę nie wierzył, że kiedykolwiek jakiegoś spotka. W najstarszej księdze, która znajdowała się w bibliotece - napisanej w cymraeg i pieczołowicie przetłumaczonej przez profesora Bruttenholma wiele lat temu - była o nich mowa. Księga sama była przekładem z pism, które spisano przed narodzeniem Chrystusa - i już w nich jednorożce uznawane były za istoty spotykane tak rzadko, że niemalże wymarłe.
A tu proszę, jeden z nich pojawia się nagle na ganku BPRD i za nic nie chce być przywidzeniem, nawet kamery termowizyjne potwierdzały jego prawdziwość!
Na ten przypadek John nie miał planu awaryjnego. Jedyne, co wiedział, to…
- Wstrzymać procedury obronne! - rozkazał głośno, prostując się znad konsoli. - Zatrzymać ludzi! Niech nikt nawet nie myśli o odbezpieczeniu broni!
Agenci spojrzeli na niego, jak na wariata, i dopiero głośne „Nie słyszeli, kurwa, co Myers powiedział?!” z ust Kowalskiego skłoniło ich do wykonania rozkazu. W tym czasie John był już w korytarzu i biegł w stronę wyjścia. Nieuzbrojony, w wyciągniętym swetrze i w adidasach, zapewne nie będzie wyglądał poważnie na tle uzbrojonych po zęby żołnierzy, ale wiedział, że musi jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz i…
Nie był pewien, co wtedy zrobi. Nie miał pojęcia, jak postępować z jednorożcami. Ale wiedział jedno - nie mógł pozwolić, by padł choć jeden strzał. Bo mimo braku konkretnych faktów na temat tych stworzeń, jedno powtarzało się we wszystkich księgach i legendach, które o nich traktowały.
Jednorożców się nie zabijało. Nawet się nie próbowało. Chyba, że chciało się ściągnąć na swój kraj setkę lat niedoli. No, i umrzeć - tak to się przeważnie kończyło.
- Jaki jest plan, szefie? - głos majora dogonił go przy windzie, a sam major stanął za Johnem i praktycznie wepchnął go do niej, gdy tylko drzwi się rozsunęły.
- Nie mam planu, Tom - odpowiedział agent, masując obolałe ramię. - Wszystko zależy od tego, czy mamy na stanie jakąś dziewicę.
- No, to może być trudno - stwierdził major cicho. A potem dodał dla efektu - Psiakrew! Za pięć minut kończy się moja zmiana, już sobie zaplanowałem, że pójdę spać!
- Nadal możesz iść, nikt cię nie zatrzyma.
Nie, żeby się ktoś odważył. Tom Kowalski miał dwa metry wzrostu i jakieś sto kilo czystych mięśni.
- I przegapić taki cyrk? Gdyby to był wilkołak, albo jakiś pieprzony homunkulus, to jeszcze tak, ale nie, kurwa, jednorożca! Krok za tobą, szefie.
Akurat wtedy otworzyły się drzwi windy i obaj prawie wybiegli z niej w stronę wyjścia z budynku.
Na zewnątrz niebo było ciemne i dopiero wtedy Johnowi przyszło do głowy spojrzeć na zegarek. Wskazówki na podświetlanej tarczy wskazywały kwadrans do północy, pięknie. A do tego pełnia księżyca. Wspaniale, po prostu wspaniale.
Podjazd i trawnik okalający budynek były zalane światłem reflektorów; uzbrojeni agenci czaili się dokładnie za każdym drzewem i załomem murów. Wszystkie lufy były skierowane w stronę małej części trawnika, na której rosły skrupulatnie przycięte tuje, między którymi, niczym obłok białej mgły, snuł się jednorożec. John nie miał szans przyjrzeć mu się bliżej, bo gdy tylko zrobił krok w tamtą stronę, szarpnięto go za ramię z powrotem.
- Myers! - szepnął ostro agent operacyjny Fletcher. - Co to za rozkazy, żeby opuścić broń?! To coś weszło na teren bazy! Trzeba to schwytać i unieszkodliwić!
No, jak rany, czy nikt poza nim nie czytał notek, które umieszczono w bazie danych do ogólnego wglądu? Przecież operacyjni powinni mieć je zapamiętane, jak pacierz, a nie patrzeć teraz na niego tak, jakby nie wiedzieli, których grzybów się najadł!
- To, jest jednorożec - wyjaśnił więc, siląc się na spokój. - Jeśli któryś z naszych ludzi chociaż go draśnie, to niech przyzwyczaja się do myśli, że on i jego potomkowie do piątego pokolenia zostaną przeklęci. Każ im opuścić broń i nie ruszać się z miejsc.
- Wiec, co będziemy robić? Czekać, aż mu się znudzi i sobie pójdzie?
Uwaga innego agenta nie była do końca sarkastyczna. Po tym krótkim streszczeniu sytuacji, obecni wokół operacyjni wyraźnie zbledli - pewnie właśnie przypomnieli sobie, że w dzieciństwie oglądali Legendę. Tam skończyło się Happy Endem, ale tu niestety nie mieli bohaterskiego Jacka, który uratował świat. Mieli tylko zmęczonego Johna, który walczył z zaparowanymi okularami i nocnym chłodem, który z łatwością przenikał przez jego cienki sweter.
- Myers? - ponaglił Kowalski, nie odrywając wzroku od białego intruza.
Z kolei wszyscy obecni nie odrywali wzroku od majora i czekali na sygnał do ataku. John mógł być mózgiem większości misji, ale posłuchu u ludzi nie miał za grosz - był za niski, zbyt zwyczajny i zorganizowany. Agenci operacyjni polegali na jego planach, ale nie kwestionowali ich tylko dlatego, że pięść majora Kowalskiego była tak ciężka, jak jego słownik, a oba uruchamiały się zawsze, gdy ktoś czynił nieuprzejme uwagi względem „Bibliotekarza”.
John nie znosił tego przezwiska, ale musiał przyznać, że było lepsze niż „Harcerzyk”, którym ochrzcił go Hellboy. Nie mógł też zaprzeczyć, że większość czasu spędzał z tej cholernej bibliotece.
Tylko co mu to teraz pomoże?
- No dobrze…
Oblizał wargi i przetarł okulary. Czuł, że wszystkie spojrzenia przeniosły się na niego.
- Dobrze…
Nadal nic. Co miał zrobić? Najrozsądniej byłoby odwołać ludzi i pozwolić, by jednorożec odszedł w swoją stronę. Jordan i jego zgraja wykonali już na pewno wystarczającą ilość zdjęć i pomiarów, że da się z nich skompletować oddzielny katalog. Nie ma sensu narażać się na klątwę ani zarazę, lepiej będzie po prostu odstąpić.
John otworzył usta, by wydać taki rozkaz, gdy nagle zgasły wszystkie światła. Reflektory, lampy na podjeździe, nawet laserowe celowniki pistoletów zamrygały raz i po prostu przestały działać. Wokół zapanował zamęt, agenci klęli i pstrykali włącznikami celowników, potrząsali latarkami w nadziei, że się włączą.
- Nie panikować! - rozległ się spokojny, mocny głos majora. - Przecież nie jest ciemno, idioci!
Faktycznie, nie było - niebo było bezchmurne, więc nic nie blokowało księżycowego światła, które mleczną poświatą oblewało teren agencji. Jednorożec w końcu przestał dreptać z miejsca w miejsce, teraz stał z uniesionym łbem i z nozdrzami wystawionymi na wiatr; wyglądał, jak węszący wilk. W świetle księżyca jego sierść mieniła się srebrzyście, a róg na czole błyszczał, jak grawerowany kryształ. Jego oczy, gdy w końcu spojrzał na przyczajonych ludzi, były najbardziej niebieskimi oczami, jakie John w życiu widział.
A fakt, że widział je dokładnie z odległości prawie pięćdziesięciu metrów, przyprawiał go o zawroty głowy… chociaż nie, zawroty głowy mógł powodować ten śpiew.
- Co to jest, Myers?! Co to robi?! - mamrotał Fletcher, gwałtownie potrząsając głową.
John wzruszył ramionami i odpowiedział zwyczajnie.
- Śpiewa.
Bo to był śpiew. Nie ważne, że brzmiał, jak bzyczenie roju pszczół i słowicze trele jednocześnie. Gdy wsłuchało się w niego bardziej, dało się wyłowić coś na kształt głosu - ciche, żałobne łkanie, które przyprawiało o dreszcze i łamało serce.
Karabiny i pistolety padały na ziemię jeden po drugim, wyślizgiwały się z bezwładnych palców agentów, którzy ani myśleli je podnieść.
- Co się, do cholery, dzieje? Myers, co robisz?!
- Idę zapytać go, czego chce.
- Co?! - oczy agenta Fletchera zrobiły się okrągłe, jak spodki. - Myers, wracaj!
Ale John nawet nie myślał się zatrzymywać. Krok za krokiem, nieśpiesznie przekroczył podjazd i wszedł na trawnik. Gdy tylko jego stopa spoczęła na trawie, owionął go powiew chłodnego wiatru pachnącego śniegiem i… pierwiosnkami? Tak, pierwiosnkami. I, wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie bał się. W jego uszach już nie rozbrzmiewała hipnotyzująca pieśń, która skłoniła go do opuszczenia bezpiecznej lokacji na rzecz tego samobójczego spacerku, a mimo to, nie bał się. Niebieskie oczy wpatrywały się w niego z niewzruszonym spokojem i jakimś dziwnym rodzajem wyczekiwania, niecierpliwości.
Z bliska jednorożec był… inny niż wszystko, co John w życiu widział - włączając w to kilka ostatnich lat na usługach BPRD. Jego sierść nie była tak biała, jak mogłoby się wydawać z daleka, miała raczej odcień starej kości słoniowej, a srebrna poświata pochodziła z osadzającej się na niej rosy. Stworzenie było wielkości kucyka, ale sylwetką przypominało gazelę - miało smukłe nogi i cienkie pęciny; tylko jego przednie kopyta przypominały końskie, tylnie były już rozdwojone. Wszystkie mieniły się, jak masa perłowa i wyglądały na ostre. Giętką szyję pokrywała długa, falista sierść, w którą zaplatane były sznury koralików i srebrne krążki. Łeb stworzenia był najdziwniejszy. Smukły, prawie koński, ale z szerokim, kocim czołem i krótkim nosem; różowe chrapy rozdymały się lekko, gdy jednorożec węszył, a długie uszy strzygły niespokojnie.
I był też, oczywiście, róg.
John, widząc go z bliska, zastanawiał się co za kretyn porównał kiedyś róg jednorożca, do rogu narwala. Ślepiec chyba, bo te dwa nie były do siebie podobne w najmniejszym stopniu. Róg jednorożca miał około dziesięciu cali długości, był delikatnie rowkowany i zagięty do tyłu - kolorem przypominał biały marmur poprzecinany srebrnymi żyłkami... I poplamiony na czerwono.
U podstawy rogu sierść była brunatna. Tak, jak ta na pęcinach. I pod brodą stworzenia. Znajomy kolor krwi, która zdążyła zaschnąć na białym płótnie, zanim została z niego starta.
To sprawiło, że John zatrzymał się w miejscu, jak wryty i nie mógł postąpić ani kroku dalej. Zatrzymała go świadomość tego, że jak słodko lub pięknie by to coś nie wyglądało, to jednak zostało stworzone tak, by móc się bronić. Świadomość tego, że może właśnie popełnił głupotę, która będzie go kosztować życie…
A potem znów spojrzał w te niebieskie oczy i zapomniał kompletnie o strachu.
- Nic ci nie zrobię - wyszeptał.
Jednorożec potrząsnął lekko łbem.
Wiem.
Johna nie zdziwiło to, że usłyszał głos w swojej głowie. To nie była dla niego pierwszyzna.
- Czego szukasz? To nie jest… dobre miejsce dla ciebie.
Tym razem to nie było słowo, odpowiedź nadeszła w postaci fali uczuć. Żal. Smutek. Potępienie. Litość. Poczucie krzywdy, którą trzeba naprawić. A nad tym wszystkim unosiło się jedno: Zawód.
Martwy książę.
John zrozumiał.
Zabierz mnie.
- Tak.
Jednorożec podszedł do niego i dotknął nosem jego dłoni. Ostry róg zbliżył się do jego piersi i na moment tak trwał, ale został cofnięty. Człowiek został zaakceptowany, na to wyglądało.
Bo tak naprawdę to nigdy nie chodziło o czystość ciała, o dziewictwo z fizycznym sensie tego słowa, ale o czystość w znaczeniu duchowym - w skrócie, by dotknąć jednorożca, trzeba było mieć czystą duszę.
Więc chyba to, co starał mu się wmówić profesor z pomocą empatii Abe’a, ta cała gadka o czystym sercu, miało w sobie ziarenko prawdy. Co wcale nie pomagało Johnowi czuć się mniej głupio ze świadomością, że cała agencja właśnie widziała, jak zdawał test najbardziej wiarygodnego wykrywacza „dziewic” na świecie. Nigdy nie doczeka się posłuchu ze strony tych ludzi, nigdy.
Miękkie chrapy znów dotknęły jego dłoni i przestało się liczyć cokolwiek innego…
Zdrada. Brak lojalności. Żal. Martwy książę. Martwa księżniczka. Koniec całości.
Spacer przez zasnute mrokiem korytarze bazy odbył się, jak we śnie. John pamiętał każdy krok, ale jednocześnie nie pamiętał dokładnie żadnego z nich - nie wiedział, jak udawało mu się poruszać do przodu nie wpadając na ściany i nie potykając się progi. Szedł w absolutnych ciemnościach, ale jakimś sposobem jego rozsądek puszczał tę wiedzę mimo uszu i udawał, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Co się z nim działo?
Jednorożec bał się metalu, z którego zbudowane były ściany i podłogi, nie lubił zapachów na dole, powietrze było dla niego martwe i wszystko było „złe” - o czym nie omieszkał informować swojego przewodnika, idąc tak blisko niego, że prawie wchodził mu pod nogi. John z każdym dotykiem magicznego zwierzęcia czuł, jak coś w nim pulsuje, rozkwita - a gdy tylko kontakt się urywał, to coś więdło boleśnie. Łatwiej mu było oddychać i wokoło nagle pojawiała się dodatkowa paleta kolorów, ale ściany były za blisko i wszystko pachniało metalem. Na samym końcu podróży czuł się, jakby przez jego ciało przepływał strumień energii elektrycznej, która powoli wypalała mu układ nerwowy. Gdy w końcu dotarli do Kostnicy i jednorożec podbiegł do katafalku, na którym spoczywało ciało księcia Nuady, John był otępiały i drętwy. Oparł się ciężko o zimny kamień i powoli osunął się na podłogę. Dziwne, spodziewał się tam trawy i pierwiosnków, a nie zimnych płytek…
Przynajmniej tam nie było już tak ciemno - stojąca w rogu pomieszczenia urna z zapieczętowanym w jej wnętrzu dżinem, świeciła w ciemności, jak lampka choinkowa, oświetlając nieco pomieszczenie. Ciekawe, co powiedziałby dżin, gdyby wiedział, że ostatni właściciel jego urny wykorzystywał ją jako lampkę nocną? Pewnie nie byłby zadowolony…
W tym czasie jednorożec kręcił się wokół katafalku, węszył, dotykał nosem martwego ciała. Otaczająca go zasłona smutku zgęstniała, zrobiła się niemalże namacalna.
Zawód. Żal. Tyle żyć pochłonęło to szaleństwo. Ona była taka dobra. Coś, co było całe, przestało takie być. Zawód. Tak nie powinno być. Źle. Źle. Źle.
I tak w kółko, te słowa-nie słowa obijały się o umysł agenta, wywołując irytujące przeskoki w procesie myślowym. Raz siedział na podłodze, ale też stał nad kołyską, w której leżała dwójka bladych dzieci. Raz przecierał oczy, a zaraz potem pamiętał, jak stary król krył twarz w dłoniach, by nie patrzeć na wyprostowane plecy oddalającego się syna. A potem…
- Proszę, przestań - wyszeptał cicho do jednorożca. - To męczące.
Męczące, tak, jest zmęczony. Obaj są. Oba światy są zmęczone tym, co się dzieje. Trzeba to naprawić. Scalić to, co zostało rozerwane. Ukarać księcia.
- Ale on jest już martwy! - zaoponował. - Nic więcej już nie możesz mu zrobić.
Książę młody, głupi. Pełen nienawiści. Zepsuł świat. Świat chce, żeby go naprawił.
- Ale on jest martwy!
Książę był martwy i nie zanosiło się na zmianę tego stanu! Czy to zwierze nie rozumiało, nie czuło? Nuada zmienił się w kamień!
John wzdrygnął się nerwowo, gdy łeb jednorożca pojawił się nagle blisko jego twarzy. Niebieskie oczy uwięziły jego wzrok i… zrozumiał. Tym razem bez słów, bez znaczeń - czysta wiedza została przelana do jego umysłu.
Książę był Sidhe. Nie był człowiekiem, nie miał duszy, więc po śmierci nie odszedł do wieczności. Ciało było wszystkim, co mają nie-ludzie, póki było całe, nie odchodzili nigdzie.
Gdy jednorożec upewnił się, że człowiek zrozumiał, kiwnął mu łbem i odsunął się. Jednym zgrabnym susem wskoczył na katafalk i stanął nad Nuadą.
Martwy książę jest dla was - powiedział bez słów.
Pokuta. Smutek. Samotność.
- Zaraz, jak to dla nas…
John zaczął gramolić się na nogi, ale poślizgnął się i upadł z powrotem, twarzą prosto w… trawę? Zaraz, skąd trawa tam, gdzie przed momentem były płytki antypoślizgowe? To niemożliwe, żeby wybiła spod nich, bo tam jest pół metra betonu, zbrojenia i Bóg wie, co jeszcze! To niemożliwe!
Trawa była najwyraźniej innego zdania. Płytki wokół katafalku popękały z trzaskiem, a spod nich wyrastały kępy świeżych ziół, które wspinały się na gładki kamień, by dostać się do spoczywającego na szczycie ciała. John siedział obok i gapił się zafascynowany w dziejący się na jego oczach cud. Matka Natura była potężną siłą, nie było co do tego wątpliwości.
- Ty to robisz? - zapytał jednorożca, nie zważając na to, że brzmi, jak idiota.
W odpowiedzi otrzymał tylko rozbawione spojrzenie kątem niebieskiego oka i zapach pierwiosnków w powietrzu nasilił się. A potem jednorożec stanął na sztywnych nogach, opuścił róg i zbił go w pierś księcia.
Nie zatrzęsła się ziemia, nie zapanowały ciemności (dżin najwyraźniej ani myślał zachowywać konwencję), żadna ze szklanych skrzynek z eksponatami nawet nie zaskrzypiała złowieszczo. Nie stało się nic szczególnego.
Był tylko John siedzący na podłodze, która przegrywała starcie z zielenią i katafalk, na którym spoczywało ciało księcia Sidhe. Nie było już jednorożca, a po paru sekundach wróciło zasilanie.
Major Kowalski wkroczył do Kostnicy i pomógł mu wstać. Miał bladą twarz i trochę szklisty wzrok, ale poza tym nie wykazywał oznak szoku, który widać było na twarzach wlewających się za nim agentów.
- Co jest grane, szefie? - zapytał szeptem. - Co się tu, kurwa, stało?
John z wdzięcznością wsparł się na ramieniu majora i pokręcił głową. Uczucie drętwoty nie ustępowało, a mętlik w głowie tylko się nasilił - nie miał odpowiedzi na żadne z pytań, którymi zarzucali go jeden przez drugiego Fletcher i Jordan. Najpierw musiał to wszystko uporządkować we własnej głowie, dopiero potem zastanowi się, co tak naprawdę miało tam miejsce i, jak ująć to w słowa.
- Myers! Raport!
Widać czas na namysł się skończył.
Dyrektor Hart pojawił się w drzwiach i nagle wszyscy umilkli.
Eliah Hart był wysokim, kostycznym mężczyzną, który z gracją dobijał czterdziestki i niezależnie od sytuacji sprawiał wrażenie całkowicie opanowanego. Nic nie było go w stanie zaskoczyć, czy wytrącić z równowagi - jak widać nawet pojawienie się jednorożca w centrum agencji nie było na tyle ważnym wydarzeniem, by wstrząsnąć jego niewzruszoną fasadą.
Agenci z początku nie mogli się przestawić z kąpanego w gorącej wodzie Manninga, który wydzierał się i domagał, na kulturalnego, skrupulatnego człowieka, który nigdy nie podnosił na nich głosu. I, prawdę mówiąc, tego drugiego bali się bardziej. John potrafił to zrozumieć.
Stojąc tak pod spojrzeniem chłodnych, szarych oczu dyrektora Harta, szukając słów i siły na to, by stanąć prosto (był pewien, że niezadowolenie w tych oczach bierze się również z jego nieprawidłowej postawy, ciotka Eileen patrzyła na niego tak samo, gdy stał przed nią z rękami w kieszeniach), John zastanawiał się po cichu, czy zasłabniecie spotka się ze zrozumieniem ze strony przełożonego.
- O kurde blaszka!
Ciche słowa majora Kowalskiego niespodziewanie przerwały coraz bardziej niezręczną ciszę. Za jego przykładem obecni na miejscu agenci spojrzeli na katafalk i po cichu zgodzili się z tym spostrzeżeniem.
Johna wcale nie zdziwiło to, co zobaczył, gdy sam odwrócił głowę.
- Dostaliśmy prezent, panie dyrektorze - powiedział tylko. - Od Matki Natury.
Książę Nuada spał na kamieniu obrośniętym kwiatami, oddychając głęboko.
*