Tytuł: Król Rybak
Autor:
panna-marchewkaBohater: sir Lancelot z Jeziora
Liczba słów: 654 (ała)
A/N: Uroczyście oświadczam, że w żaden sposób nie przyznaję się do poniższego tworu. Naprawdę.
Równie uroczyście oświadczam, że poniższe 654 słowa zawierają seks i wulgaryzmy, nie zawierają natomiast kursywy.
KRÓL RYBAK
- Jesteś bezczelny!
- Tylko troszeczkę.
Uśmiechnął się do niej tym specjalnym uśmiechem, któremu Anna nie potrafiła się oprzeć. Wiedział, że w końcu uśmiechnie się do niego - najpierw leciutko, samymi kącikami warg, a potem coraz szerzej, aż w jej policzkach pokażą się dołeczki. Dzisiaj było trudniej niż zwykle; Anna uparcie wpatrywała się w okno, gdzie jeszcze przed chwilą stało szare volvo Artura. Ale uległa wreszcie, kręcąc złotą głową.
- To się źle skończy. Kiedyś przesadzisz. Nie rób tego więcej.
- Nic się nie stanie.
Mówiła tak specjalnie, żeby go zirytować, był tego pewny. I zawsze się jej udawało. Dzisiaj nawet bardziej niż zwykle. Powinna wiedzieć, że on nigdy nie zawodzi, nigdy. Znała go przecież dobrze.
W milczeniu postawił na szklanym blacie stołu papierową torbę pełną mandarynek. Chropowata i nijaka w kolorze, stanowiła nieprzyjemny kontrast z wypieszczonym wnętrzem. Anna nawet na nią nie spojrzała, nie odrywając swoich ogromnych oczu od jego twarzy.
Kiedy spotkał ją pierwszy raz, utonął w tych oczach. Zawsze krzywił się, myśląc o tym. To było chyba najbardziej banalne, wyświechtane zdanie, jakie można powiedzieć o kobiecie. Zwłaszcza o tej kobiecie. Ale cóż mógł poradzić, skoro właśnie tak było?
Są takie rzeczy, o których nie wolno myśleć. Można je tylko czuć.
- Przyszedłeś po coś konkretnego?
- Przyniosłem ci mandarynki.
Nie przestając się uśmiechać, Anna sięgnęła do torby. Mandarynka była pomarańczowa i lśniąca; w chłodnym, nowoczesnym wnętrzu wyglądała jak mały płomień. Wydawało się, że twarz Anny pojaśniała jeszcze bardziej, jak ogień. I w jej uśmiechu pojawiło się coś ognistego.
- To bardzo miło z twojej strony - powiedziała, przetaczając owoc między palcami, powoli, z namysłem, nie podnosząc na niego wzroku.
Wtedy była bledsza i miała krótsze włosy, pomyślał, przełykając ślinę. Leżała w łóżku, w niebieskiej pościeli, wciąż słaba po chorobie. Bawiła się mandarynką w ten sam denerwująco powolny, niesamowicie seksowny sposób. I nie patrzyła na niego, a na jej twarzy powoli zakwitał rumieniec.
To było takie nierzeczywiste, wtedy. Kiedy nagle uklęknął przy jej łóżku i złapał ją za ręce. Tym razem nie było w tym nic nierzeczywistego, dłonie Anny pachnące gorzką mandarynkową skórką były ciepłe i nie drżały, kiedy przyciskał je do ust, jak wierny sługa swojej bogini.
Mandarynka pacnęła ciężko o podłogę, mały pomarańczowy ognik w sterylnych beżach pokoju.
- Nie wróci.
- Nie dzisiaj.
Dzisiaj było ich, dzisiaj była jego, jej gorzko pachnące palce, jej złoto wijące się włosy, jej lśniąca od potu skóra. I jej krzyk, potem, kiedy drżała pod nim, zagryzając usta do krwi, ten krzyk też był jego.
- Wiesz... maluję teraz okno - szepnęła później, kiedy leniwie scałowywał sól z jej policzka. - Zamknięte.
Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią bez słowa. Błękitne oczy, w których kiedyś utonął, spoglądały w sufit smutno i tęsknie. Otworzyłbym dla niej ten sufit, pomyślał. Gdybym tylko wiedział, jak.
- Za oknem jest morze, pełne wielkich pomarańczowych ryb. - Głos Anny był teraz niewiele głośniejszy od jej oddechu. - A przed oknem nie ma nic. Tylko ryby odbijają się w szybie...
Potem Anna zasnęła w niebieskiej pościeli, a on strzegł jej snu, wdychając zapach jej potu, Artura i seksu. Gdybyś wtedy wybrała mnie, gdybyś nie była tak cholernie rozsądna. Dałbym ci te ryby, setki złotych ryb. Gdybyś tylko zechciała.
Ale ty wolałaś Artura, świętoszkowatego, praktycznego, mdłego sukinsyna. Ja jestem tylko dodatkiem. Zawsze dodatkiem. Nawet do łóżka własnego brata.
Wyszedł bezszelestnie, wściekły na nią i na siebie. Kiedy dwa dni później stał pod drzwiami, ręce trzęsły mu się jak na głodzie. Dwa dni. Dłużej nie dawał rady.
- Nie rób tak więcej - powiedziała tylko, machinalnie poprawiając ułożenie obrusa. Na jej serdecznym palcu dostrzegł smugę pomarańczowej farby. Jej włosy pachniały terpentyną, a na świecie nie było piękniejszego zapachu. - Nie wychodź bez pożegnania.
- Nie będę, przyrzekam.
Przyrzekał jej długo i pokornie, każdym oddechem, każdym szeptem, każdym dotknięciem warg. I wielbił, powoli i boleśnie, aż do krzyku. A ona przyjmowała hołd.
Ciekawe, czy ten mały skurwiel teraz ją rżnie, pomyślał Artur, zerkając na zegarek. Dochodziła szesnasta.
Bardzo możliwe.