"Band Of Joy" to nowa płyta Robert Planta, a zarazem nazwa jego pierwszego zespołu. Tym razem legendarny głos Led Zeppelin przedstawia swoje wersje utworów z dorobku innych, mniej znanych wykonawców, jak Los Lobos, Richard Thompson, Low czy Barbara Lynn.
Robert Plant /Universal Music Polska
Dlaczego płytę nazwałeś "Band Of Joy", jak twoja pierwsza formacja z lat 60.?
- Band of Joy przedstawiała sobą próbę ukształtowania, zróżnicowania i uczczenia wielkiej dynamiki muzycznej sceny połowy lat 60. Zapragnąłem jednak reaktywować tę formację teraz, na tym właśnie etapie mojej kariery. Chciałem przekazać moją osobowość poprzez piosenki autorstwa innych. Kopnąć drzwi, uchylając je lekko; rozewrzeć je biodrami. Śpiewam tak, jak śpiewam - i z utworami tymi mogę mierzyć się jedynie w stylu Roberta Planta.
Do promocji wybrano utwór "Angel Dance".
- "Angel Dance" to kompozycja, którą charakteryzują pewność siebie i duma. Tekst autorstwa Los Lobos stanowi idealne otwarcie dla tego konkretnego etapu mojej bardzo osobliwej kariery, obejmującej spektrum od prawa do lewa.
Zobacz teledysk do piosenki "Angel Dance" Roberta Planta! Współproducentem albumu jest Buddy Miller, z którym pracowałeś także przy płycie nagranej z Alison Krauss.
- Nawiązałem współpracę z Buddym Millerem, bo to człowiek, który jest swoistym kustoszem muzeum rock and rolla. To on zasugerował dodanie sekcji rytmicznej, której obecność na płycie wzmaga efekt basu i perkusji, co decyduje o tym, że piosenki te ożywają na innej płaszczyźnie.
- Znów było mi dane połączyć zasoby mojej pamięci z doświadczeniem gościa znanego jako Bongo Joe, który około 1970 roku wydał swój jedyny album w wytwórni Arhoolie - z kompozycją "I Wish I Could Sing". Na tej kompilacji znalazł się ten fantastyczny kawałek Barbary Lynn, będący odpowiedzią na "Can't Buy Me Love" Lennona i McCartneya. To było takie cudne! Zupełnie jak utwór pop - dodałem więc tylko mały akcent na zasadzie "uuu-uuu". To zupełnie tak, jakby dźwięki te wydostały się z szafy, którą w 1963 roku zamknął twój wujek. Otwierasz drzwi, a one wylewają się z rykiem.
Wspomniana współpraca z Alison Krauss zbliżyła cię do muzyki country...
- Różne doświadczenia, które zebrałem na przestrzeni ostatnich kilku lat, pchały mnie coraz bardziej w kierunku sceny Nashville; ta skarbnica wiedzy i techniki czeka, by z niej czerpać. Myślałem o rozbudowanych sekwencjach, o połączeniu akustyki z potężnym "elektrykiem".
Na płycie sporo jest różnych ścieżek wokalnych. Dlaczego się na to zdecydowałeś?
- Oryginalna "Falling In Love Again" to wspaniała "czarna" ballada, ze wszystkimi sztuczkami roku 1964; absolutnie urzekająca próbka "czarnego" popu. Najlepszym zabiegiem było chyba wzbogacenie jej o dodatkowe wokale; bardzo zależało mi na tym, by nagranie to oddawało ducha Band of Joy; chciałem słyszeć inne głosy otaczające mój własny. Jeśli spojrzeć na moje wcześniejsze dokonania, widać, że zawsze było albo za mało ścieżek na taśmie, albo nie dość czasu pomiędzy jedną szaloną błędną interpretacją historii a drugą, by zawracać sobie głowę wokalami w tle. W Led Zeppelin stosowaliśmy je w stopniu minimalnym. Ale w utworze tego rodzaju ten niezmiernie głęboki baryton świetnie wpisuje się w charakter całego albumu.
- Tym, co odkryłem w trakcie pracy nad albumem, a czego się nie spodziewałem, to potężne brzmienie wokalu i powrót do mojego sposobu śpiewania jako wokalisty. Były takie chwile, gdy powstawała ta płyta, że potrzebowaliśmy bardzo wysokiego rejestru, głosu, który wybiłby się ponad całą resztę i uwypuklił integralne części piosenek.
Oprócz ciebie na płycie śpiewa także Patty Griffin. Jak do tego doszło?
- Buddy był świeżo po produkcji najnowszego albumu Patty Griffin, "Downtown Church". Wybór wydał nam się doskonały, ponieważ podeszła ona do utworów "Monkey" i "Silver Rider" w sposób wielce nieskrępowany i swobodny, a tam potrzebny był konkretny pomysł na wokal. Nie słyszałem jej wcześniej w takiej stylistyce.
Robert Plant: Powrót legendy
Ponownie, po płycie "Raising Sand" z Alison Krauss, sięgnąłeś po kompozycję Townesa Van Zandta.
- Cała tajemnica i historia Townesa Van Zandta odsłania się przede mną coraz bardziej z każdym dniem; jego wizja kompromisu polegająca na codziennych dyskusjach na temat tego, co musimy zrobić, była czymś niesamowitym - a przy tym wrażliwość, a także bezsensowność takiego podejścia. Tak naprawdę nie ma przecież znaczenia, czy wykonamy sto procent planu.
- Słyszałem utwór "Harm's Swift Way" w wykonaniu Townesa. Słowa są powalające, po prostu rozkładają cię na łopatki. Są bardzo smutne - nie mogłem przestać myśleć o tym, czy nie ma innego sposobu na ten kawałek. Może uda nam się zrobić z tego coś, co nie będzie pomnikiem wystawionym Townesowi, ale kolejną refleksją na temat jego twórczości.
- Z kolei utwór "Central Two-O-Nine" Lightnin' Hopkinsa i związane z nim inspiracje były kolejną okazją do powrotu do tych wszystkich niesamowitych kompozycji, które zmieniły moje życie. Zawijam je wszystkie w jeden muzyczny pakunek. W pewien sposób album "Led Zeppelin III" nie różni się tak bardzo od mojego spojrzenia na ten materiał - jako na pewną grupę piosenek i podejście do grania, polegające na połączeniu mocy gitary elektrycznej z akustyczną oprawą.
Na tej płycie sięgnąłeś do utworów innych wykonawców. Dlaczego?
- Wciąż jestem pod absolutnym wrażeniem niespodzianek i wstrząsów, jakich może ci dostarczyć muzyka. Bezsensem jest mówić "To już nie jest to, co kiedyś" - co zdarza się starszym muzykom, ludziom w moim wieku - bo wciąż jest dokładnie tak samo! Trzeba tylko zadać sobie trud poszukiwań! Kiedy miałem siedemnaście lat, grałem muzykę innych artystów i bawiłem się nią. Prace nad tą płytą postrzegałem w podobny sposób - jako okazję do wskrzeszenia tamtego podejścia. Zasadniczo chodzi o to, że - chcę śpiewać!
Tłum. Katarzyna Kasińska