Skrzydła (BSG ff)

Sep 04, 2007 18:04

Wszystkiego najlepszego, dark_vanessa! Niech Ci się w życiu wiedzie, żeby spełniały się Twoje marzenia, a w pobliżu znajdowały się przyjazne dusze, zawsze gotowe wspierać i kochać.
Dziękuję za wszystko. ♥
Mam nadzieję, że fik przypadnie Ci do gustu. Ja nie jestem z niego szczególnie zadowolona, ale został napisany ze szczerego serca i z myślą o Tobie. ;)
Wszystkiego dobrego. :)
Za uwagi i poprawki dziękuję le_mru.

Tytuł: Skrzydła
Postacie: Kara Thrace, Sam Anders
Pairingi: Kara/Sam
Ostrzeżenia: Angst, spoilery do 3x01 Occupation.
Ilość słów: 1227



Nowa Caprica nie była niczym nowym.

Przynajmniej, jeżeli wziąć pod uwagę, że Sam brał czynny udział w walkach na jej starszej imienniczce.

Samuel T. Anders miał wrażenie, że, w porównaniu z tamtą sytuacją, byli teraz lepiej przygotowani, ale za to znacznie gorzej wyposażeni. Jeżeli zaś miał rację, to stanowili dokładne przeciwieństwo swoich wrogów. Ci przecież mieli pod dostatkiem wszelkiego rodzaju broni, sprzętu i zabójczych machin. Nie przewidzieli tylko takiego oporu, dzikiej zaciekłości, z jaką ludzie bronili planety, którą zdążyli uznać za swoją.

Jeżeli Cyloni byli dziećmi ludzkości, to powinni jeszcze sporo nauczyć się o własnych rodzicach.

Sam zdawał sobie sprawę z tego, że ich działania nie wyrządzają Cylonom większych szkód, że ci, raz zabici, wciąż się odradzają i w ten sposób wszystkie poświęcenia idą na marne. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, gdyż Sam wiedział, że takie zamachy są wręcz niezbędne, by podtrzymać morale wśród ludzi. W jego słowniku nie istniało coś takiego jak „zbędny atak”. Co więcej, uważał, że wcale nie trzeba walczyć skutecznie. Wystarczy, że w ogóle się walczy.

Dopóki mieli wiarę, dopóty ludzie walczyli.

Działało to także w drugą stronę.

Zdobyte na tamtej Caprice doświadczenie mówiło mu, że tym razem ryzyko porażki było znacznie większe. Już pół biedy, że nie mogli zdobyć broni, żywności czy musieli bardzo starannie dobierać kryjówki. To właśnie w godzinie policyjnej i w nowo utworzonych oddziałach NCP tkwiło największe zagrożenie.

To było coś złego, tak bardzo wypaczonego, że Sam nie uwierzyłby, gdyby nie ujrzał tego na własne oczy.

Na tamtej Caprice mieli przynajmniej pewność, że wszyscy biorą udział w walkach, że stawiają opór najeźdźcom i nikt nie ośmieliłby się wbić sąsiadowi noża w plecy. Tutaj nikt nie miał gwarancji, że brat nie stanie przeciwko bratu, syn nie wskaże matki, a przyjaciel przyjaciela. Traciły sens wszelkie romanse i więzy krwi, a także wiara w drugiego człowieka, ponieważ w popiołach legło zaufanie. Ufało się tylko ludziom naprawdę sprawdzonym.

Sam wolałby nie ufać nikomu.

Miał wokół siebie ludzi, którzy tworzyli kiedyś jego drużynę, by później zmienić się w bandę zbrojnych, kryjących się po lasach i zwalczających Cylonów rebeliantów.

Tych akurat był pewien tak, jak samego siebie.

Z trochę większą ostrożnością, ale mimo wszystko, mógłby zaufać Szefowi i Tighowi, chociaż nie potrafił zawierzyć większości z ich przyjaciół. Zrobił wyjątek dla nich dwóch, gdyż wiedział, w czym pokładają szczerą nadzieję, a to wystarczało, by ocenić człowieka.

Nieustannie się spierali, ponieważ on, w przeciwieństwie do nich, nie wierzył w powrót Battlestarów, aż wreszcie przestali poruszać ten temat.

Jeżeli mieli przetrwać, nie mogli wciąż wyglądać pomocy z zewnątrz, musieli radzić sobie sami i przestać liczyć na cud.

Kolorowe, uszkodzone kabelki, tykanie bomby, smak soli na języku, eksplozja barw, świateł i błyskawic, a także ten suchy, gryzący w oczy dym były wszystkim, na czym skupiał się Sam.

Uważał się za szczęściarza, jeżeli przeżył kolejny wybuch.

Nie zamierzał się oszukiwać.

Mieli teraz więcej do stracenia i właśnie dlatego walczyło znacznie się gorzej. Wciąż tkwił w gęstych, bezlitosnych ciemnościach i nie mógł mieć pewności, że nie było już za późno.

Starał się o tym nie myśleć.

Taką obrał strategię przetrwania.

Żył tu i teraz, tworzył bomby, zdobywał broń i urządzał zasadzki, po których we włosach miał pył, a w ustach gorzki smak popiołu. Znał, rozumiał i akceptował ryzyko, że pewnego dnia i on może nie wrócić z akcji.

Każdy kij ma dwa końce.

*

To był pomysł Kary.

Stwierdziła, że każdy rodzaj biżuterii, a już najbardziej obrączka, to zbyt oklepany, przeceniany i wyolbrzymiany element ślubu. Pragnęła czegoś, co będzie bardziej trwałe, co mocniej ich zwiąże w oczach ludzi i w oczach bogów.

Pragnęła dowodu własnej śmiertelności, a zarazem czegoś, co złączy ją trwale z ziemią, Samem i tymi wszystkimi w dole, żeby miała do czego wracać.

Wtedy wpadł jej do głowy wizerunek skrzydeł.

Z jakiegoś powodu się jej śpieszyło, więc gdy nad ranem przyszła do niego z dzikim spojrzeniem, rozwichrzonymi włosami i pewnym siebie głosem oznajmiła, że wezmą ślub teraz albo nigdy, nie zamierzał oponować.

Znalazła faceta, który miał wcześniej na Piconie salon tatuażu i tworzył przepiękne obrazki na skórze. Wytłumaczyła mu pokrótce, czego oczekuje, i za butelkę mocnego, solidnego bimbru zgodził się to zrobić.

Skrzydła.

Wpierw pomyślał, że wyrażały myśli, tęsknotę i pragnienia Kary, związane z jej karierą jako pilota. Później doszedł do wniosku, że znaczyło to dla niej znacznie więcej, niż tylko zawód - był to ten specyficzny styl bycia, sposób myślenia i spędzania wolnego czasu, doceniany i rozumiany wyłącznie przez pilotów. Wiedział, że nie należy i nigdy nie będzie należał do tego świata i wtedy właśnie to do niego dotarło, że Kara również to wiedziała. Zrozumiał, że zostawiła to za sobą, zrezygnowała z latania, które kiedyś było dla niej wszystkim, właśnie dla niego i ich wspólnego życia.

Zanim czarny atrament wsiąknął w skórę, zrozumiał, że wizerunek skrzydeł miał być hołdem, symbolem i swego rodzaju pożegnaniem z tym wszystkim, co znała i kochała najbardziej na świecie.

Nie wiedział, co o tym sądzić, ale z dumą nosił ślubny tatuaż.

Jej skrzydło, i jego skrzydło, dotyk ciepłej, wilgotnej skóry, pióra z atramentu i pokryte potem włoski tworzyły piękną, pełną całość.

Byli jednością.

*

Akcja w świątyni nie powiodła się.

Zginęło wielu ludzi, a oni już chyba nigdy nie będą mogli spojrzeć w oczy Duckowi, który został wdowcem. Wmawiał sobie, że każde życie warte jest poświęcenia, jeżeli ma to przynieść korzyść wolności, wspólnemu dziedzictwu, ale zaczął mieć wątpliwości.

W końcu każdy z tych męczenników, niezbędnych ofiar, zdaniem Tigha, był istotą ludzką, czującą i obdarzoną inteligencją, którego śmierć zabierała najbliższym. Nawet, jeżeli nie zostawiał za sobą zapłakanej wdowy i trójki małych dzieci, to przecież każdy miał jakiegoś przyjaciela, sąsiada czy chociażby kolegę z pracy.

Śmierć wiązała się ze stratą.

Sam patrzył na wyraźną, ciemnobrązową plamę zakrzepłej krwi i starał się nie ujrzeć w niej Kary. Starał się myśleć o niej z dystansem, odciąć od wszystkiego, co się z nią wiązało, tak, że potrafiłby bez gniewu, żalu i zbędnych emocji potraktować sprawę jej zniknięcia.

Ale nie dał rady.

W końcu była, kurwa, jego żoną, i właściwie dlaczego miałby udawać, że jest inaczej? Uczucia nie stanowiły zagrożenia, w końcu czyniły z niego człowieka.

Jak cokolwiek, wiążącego się z najgłębszą, najbardziej intymną częścią istoty ludzkiej mogło być czymś złym?

Kiedy ostatni raz widział Karę, grał w Piramidę, a ona przyszła po niego i zaprowadziła go do namiotu - był wtedy poważnie chory. Pamiętał, jak napoiła go herbatą, otuliła kocami i sprawiła, że zasnął. Śnił wtedy o pięknym, surrealistycznym i uskrzydlonym tatuażu, który oddychał.

Do jego snu wtargnął Leoben, ten chłodny, cyniczny i opanowany Cylon o oczach szaleńca i nieczystej duszy. Odgrywał diabła, który kusił Sama, ale gdy tylko padło imię Kary, wizja zgasła, niczym zdmuchnięty płomień świecy.

Myślał o niej zawsze.

Myślał o niej nigdy.

Stanowiła jego wzrok, słuch, światło i mrok. Widział ją w snach, majakach i koszmarach, przeklinał jej imię i nie mógł go zapomnieć.

Tak naprawdę, to bardzo za nią tęsknił.

Nie chciał już takiego trwania, pełnego strachu, stresu i napięcia, gdyż pragnął wreszcie zacząć żyć. Tak, by nie musiał skupiać swych myśli na zainstalowanej na transporterze bombie.

Wspomnienia stanowiły przekleństwo, od którego nie potrafił się uwolnić. Jednak dopóki miał swój tatuaż, miał też po co żyć, prawda? Sam twardo stąpał po ziemi i chociaż nie było to do niego podobne, to lubił myśleć, że dopóki Kara żyje, wizerunek na jego ramieniu trwa, tak samo ciemny, gładki i widoczny, jak kiedy został jej mężem.

Skrzydła miały być jej pożegnaniem.

Miał nadzieję, że nie także z nim.

birthdays, pairing::sam/kara, character::sam anders, character::kara thrace, fandom::bsg, friends, fanfiction, ff::bsg

Previous post Next post
Up