Szept albatrosa

Aug 14, 2010 23:33

To miało wisieć już dawno, dawno temu. Trudno, niechże wisi teraz. Zainspirowane Mikołajkami warszawskimi na fort-warszawa, pisane w prezencie pod choinkę dla manarai.

Ostrzegam, że to jest bardzo dziwny tekst, w którym kanon nie istnieje, istnieją za to celowe zaburzenia porządków logicznych, gramatycznych, stylistycznych i różnych innych. I ostrzegam, że za rozjeżdżanie go buldożerem będę się gniewać, bo tak, bo on miał być taki właśnie, nie inny.

Życzeniem mikołajkowym było Kaspian/Yvaine. Jest zatem.

SZEPT ALBATROSA

Mówi się o gwiazdach, że są piękne i próżne, cóż bowiem innego można powiedzieć o kimś, kto całe noce przegląda się w ciemnych odmętach jezior i mórz? Gwiazdy zerkają w wodę, a ich białe ślady odbijają się na falach, trzepoczą i drżą. Jak w tańcu. Gwiazdy przyglądają się temu z wysoka, całymi nocami tkwiąc nieruchomo w czerni nocy nad Londynem, Murem i Cytadelą Burz. Gwiazdy nie potrafią tańczyć, nie na tym niebie.
Mówi się, że upadająca gwiazda spełnia życzenia, cóż bowiem innego można powiedzieć o kimś, kto spada tak pięknie? Gwiazdy boją się upadku tak bardzo, że nie potrafią nawet pomyśleć własnego życzenia. Gwiazdy zerkają na ziemię, widząc swoje siostry rozpryskujące się w obłoki gwiezdnego pyłu; czasem widzą też swoje siostry łamiące nogi. Upadłe gwiazdy nie potrafią tańczyć, nie na tej ziemi.
Mówi się, że serca gwiazd są jasne i zimne, cóż bowiem innego można powiedzieć o kimś, kto lśni tak daleko? Gwiazdy chciałyby poderwać się do tańca, ale tamto niebo po drugiej stronie wody jest tak daleko. Gwiazdy czekają kolejne wieczności, aż stają się chłodne i blade, i znikają gdzieś w czarnej głębi, a ich odbicie znika pośród fal. Gwiazdy nie potrafią przestać marzyć, nie na tym świecie.
***
Dawno, dawno temu nad małym miasteczkiem Mur wisiała jasna gwiazda imieniem Yvaine. Nie była ani piękniejsza, ani bardziej próżna niż jej siostry, chociaż, tak samo jak one, przeglądała się nocami w gładkich lustrach jezior. Yvaine wskazywała drogę wędrowcom, oświetlała zacisza kochanków, a niekiedy wysłuchiwała poematów na swoją cześć. Czasami spoglądała z wysoka na spieszne, chaotyczne życie mieszkańców Muru, ale oni nie przejmowali się tym, bo wiedzieli, że jej serce jest jasne i zimne, a ona sama - bardzo daleko. Czasami, ale tylko czasami, Yvaine marzyła.
Noce mijały, a Yvaine stawała się coraz starsza i coraz chłodniejsza. Jej warkocze były już tak długie jak ogon komety i tak jasne jak uśmiech księżyca tuż po nowiu, kiedy pierwszy raz zobaczyła, jak upada gwiazda. Lot był gładki jak sierp i powolny jak mgnienie, a potem gwiazda dotknęła ziemi i rozpadła się, najpierw w chmurę lśnienia, a potem w proch i pył. Od tamtej pory Yvaine bała się, że upadnie, i z tego strachu świeciła trochę słabiej. To znaczyło, że stała się dorosła.
Niewiele rzeczy działo się w miasteczku Mur, a przynajmniej niewiele takich, na które zwracałaby uwagę. Noce mijały, a ona coraz rzadziej spoglądała w stronę ognisk i dachów, wpatrując się coraz zachłanniej w trzepot swojego odbicia na ciemnych falach morza. Czasami dobiegały ją echa szklistych szeptów sióstr, opowieści o gwiazdach spadających w ramiona ludzi gotowych wydrzeć im serca. Czasami - rzadziej - słyszała historie o tym, że upadłe gwiazdy trafiają do nieba, które nie stoi w miejscu, ale jest miejscem dla niekończącego się tanecznego korowodu. Yvaine nie wierzyła w ani jedno słowo.
Aż wreszcie nadeszły takie noce, kiedy niebo nad miasteczkiem Mur drżało bez przerwy, rozświetlone łunami jaskrawych ogni. Yvaine bała się i bladła, tak jak jej siostry. Brzydziła się stworów sięgających wysoko w niebo, brzydziła się ich głuchego, monotonnego warkotu. Brzydziła się ich błysków, ostrych i pulsujących, tak niepodobnych do lśnienia jej własnych warkoczy. A gdy jeden z nich poderwał się tak wysoko, że byłby musnął skraj jej światła, Yvaine zadrżała i spadła.
Jej upadek był powolny jak mgnienie i bała się tak bardzo, że nie była w stanie pomyśleć życzenia. Nie odrywała wzroku od fal, od pląsu własnego odbicia, coraz szybszego, coraz bledszego. Potem upadła - poczuła przeszywające zimno - i zajaśniała znowu, a niebo wokół niej wirowało w tanecznym korowodzie. Rozejrzała się wokół i dostrzegła inne gwiazdy - nie siostry - szepczące między sobą szklistym śmiechem. Yvaine wyprostowała się dumnie, odrzuciła jasne warkocze i powoli, nieporadnie przyłączyła się do tańca. Niebo nie czekało.
*
Noce mijały, a gwiazda imieniem Yvaine tańczyła na niebie krainy zwanej Narnią. Czasami, na krótką chwilę przyłączały się do niej inne gwiazdy - nie siostry - ale mijała je bez słowa, z krótkim ukłonem, nie przestając ani na chwilę obserwować swych własnych kroków. Gwiazdy odchodziły, a ona stawała się jeszcze bardziej samotna, jej taniec - jeszcze bardziej niezgrabny, a serce - bledsze i zimne.
Zdarzało się, że obserwowała uśpioną ziemię, która nigdy się nie trzęsła. Bardzo szybko przestała jednak przeglądać się w wodzie; w porównaniu z jasnymi odbiciami innych gwiazd - nie sióstr - wydawała się sobie tak blada, że aż przezroczysta. Gwiazdy szeptały między sobą, że jest zbyt próżna, by patrzeć w ich zwierciadła, ale Yvaine nie dbała o to. Liczyła kroki.
Aż wreszcie pewnego dnia we śnie przyszedł do niej albatros, wielki i biały, o potężnych skrzydłach prawie tak jasnych jak jej warkocze. Krążył nad jej głową, pokrzykując cicho, lecz nagle zatrzymał się i spojrzał jej w oczy, a potem otworzył dziób i połknął ją. Yvaine spadała długim długim korytarzem, mijając barwne smugi, aż zatrzymała się, zupełnie nagle. Poczuła ból w stopach, łydkach, kolanach; podkurczyła nogi i krzyknęła ostrym, obcym głosem. A potem zamachała skrzydłami, z których sypały się pióra, i śmignęła nad wodą niczym strzała. Podobało się jej to, ten wiatr targający jej lotki, ten pęd powietrza, ten niewymuszony ruch, tak niepodobny do tańca narnijskich gwiazd.
I wtedy spomiędzy fal wyłonił się złoty smok o purpurowych skrzydłach, ziejący rozwartą paszczą. Yvaine uderzyła o niego z ostrym, obcym krzykiem, rozpadła się w chmurę białych piór i obudziła wysoko na niebie, gdzie wśród czerwonej łuny gwiazdy - nie siostry - wstawały na tańce.
Kiedy albatros, wielki i biały, znowu wleciał w jej sen, próbowała go zawołać, wyciągać do niego ręce, ale ptak tylko krążył nad jej głową, a potem połknął ją i spadała długim długim korytarzem w blasku kolorowych smug. Próbowała je schwycić, ale umykały w górę i na boki, aż zatrzymała się nagle, podkurczyła bolące nogi i ze świstem poleciała przed siebie.
Smok wyłonił się z wody równie nagle jak poprzednio, ale Yvaine była mniej przerażona i bardziej pewna swoich białych skrzydeł. Poderwała się, wyślizgnęła spomiędzy złocistych kłów i zawisła w powietrzu, rozglądając się uważnie, aż dostrzegła mężczyznę, niewyraźną sylwetkę stojącą na smoczym grzbiecie. Zawołała do niego ostrym, obcym głosem, a mężczyzna wyciągnął do niej rękę, lśniącą niemal tak srebrzyście jak jej gwiezdne warkocze. Yvaine podfrunęła bliżej, a gdy dotknęła srebrnej ręki, rozpadła się w chmurę białych piór i obudziła wysoko na niebie, gdzie wśród czerwonej łuny gwiazdy - nie siostry - wstawały na tańce.
Trzeciego dnia albatros spadł w jej sen z wysoka i połknął ją, rozwierając szeroko dziób. Yvaine spadała długim długim korytarzem, barwne smugi muskały jej palce i umykały w górę i na boki, ale nagle, zupełnie nagle, jedna z nich musnęła wnętrze jej dłoni. Yvaine złapała ją szybko i wyszeptała życzenie, tak cicho, jakby prawie go nie było. I zatrzymała się, poczuła ból w stopach, łydkach i kolanach, ale z końców jej palców nie wyrosły białe pióra. Gwiazda imieniem Yvaine stała zupełnie sama na sinej skale na środku siwego morza, ściskając szklany przebiśnieg, i spoglądała na niebo, z którego spadła już drugi raz.
Nagle z wysoka spadł na nią albatros, wielki i biały, a końce jego skrzydeł sięgały od jednego krańca horyzontu po drugi.
Jeśli chcesz mieć moje skrzydła, oddaj przebiśnieg, zażądał, ale Yvaine nie usłuchała, zacisnęła tylko białą dłoń na białym szklanym płatku.
Oddaj, powtórzył albatros i dziobnął ją w palce aż do krwi, ale Yvaine nie usłuchała, podkuliła tylko pod siebie obolałe nogi i usiadła na sinej skale.
Jeśli chcesz mieć moje skrzydła, musisz oddać coś, co jest jasne i zimne, powiedział albatros, ale Yvaine nie usłuchała, roześmiała się tylko szklistym śmiechem, jakiego nie słyszało jeszcze narnijskie niebo, a potem zgniotła szklany przebiśnieg, kalecząc drugą rękę.
Albatros odleciał z bolesnym krzykiem, a upadła gwiazda patrzyła za nim długo, szepcząc swoje życzenie, tak cicho, jakby prawie go nie było.
***
Dawno, dawno temu w krainie Narnii żył sobie Wielki Król, który miał złotą koronę, złote włosy i złote serce. Tysiące rycerzy szło za nim w bój przeciwko Złym Czarom, poddani kochali go, bo był mężny i prawy, zaś wrogowie drżeli na sam dźwięk jego imienia. Wielki Król rządził Narnią długo i sprawiedliwie, aż pewnego dnia przepadł bez wieści w gonitwie za Białym Jeleniem. Żałoba okryła królestwo, zamek Ker-Paravel spowiły czarne chorągwie, a lud czekał cierpliwie, aż nadejdzie nowy Wielki Król.
Mijały miesiące, lata, pokolenia. Białe mury Ker-Paravelu porosła sieć bluszczu tak gęsta, że najzuchwalsi nawet łowcy skarbów nie byli w stanie wedrzeć się do jego wnętrza. Mówiono, że to sama Narnia broni kamiennych tronów i że odstąpi przed swoim prawowitym panem. Wielu znamienitych rycerzy, mężnych wojowników i zamorskich książąt próbowało zmusić Narnię do uległości, ale żadnemu się nie powiodło. Ich ciała ginęły gdzieś w gęstwinie, a kruki wyśmiewały się z nich skrzekliwie.
Aż pewnego dnia w kamiennej twierdzy królów-uzurpatorów urodził się chłopiec, który miał odmienić losy Narnii. Już jako małe dziecko odznaczał się nadzwyczajną dobrocią i odwagą, a z wiekiem jego rycerskie cnoty rozwijały się. Wrodzona prawość nakazała mu zbuntować się przeciwko okrucieństwu występnego stryja i odebrać mu tron, a cały lud narnijski przyłączył się do niego. A gdy już tego dokonał, objawił się złoty Lew i powiódł go przed mury zamku o czterech tronach.
- Ja jestem Kaspian, syn Kaspiana, król Narnii! - rzekł młodzieniec, a zielona gęstwa rozstąpiła się, ukazując spękane kamienne ruiny. Gdy jednak sam jeden wszedł do sali tronowej i usiadł na miejscu Wielkiego Króla, złoty Lew zaryczał głosem podobnym do grzmotu i szczeliny zasklepiły się, mury zeszły i Ker-Paravel zajaśniał chwałą Dawnych Wieków.
I tak w Narnii znowu zapanował wielki król.
*
Kaspian, syn Kaspiana, król Narnii, rządził sprawiedliwie z wysokości kamiennego tronu. Dni mijały, młody władca z chłopca stawał się mężczyzną, aż wreszcie nadeszła dziesiąta rocznica jego zwycięstwa nad uzurpatorem Mirazem. Dzień ten stał się świętem w całej krainie; bawiono się hucznie, śpiewano pieśni, a za zdrowie i pomyślność króla wznoszono toasty winem czerwonym jak krew.
Uroczystość trwała w najlepsze, gdy nagle do zamku wkroczyła dumna pani w białej szacie i stanęła przed obliczem Kaspiana.
- Królu i panie - rzekła, składając głęboki ukłon. - Twoje rządy są błogosławieństwem dla kraju i wszystkich jego mieszkańców. Pozwól, proszę, by prosta kobieta ofiarowała ci w podzięce niewielki dar. - Ukłoniła się ponownie, a w jej dłoni pojawił się szklany przebiśnieg, chłodny jak lód zimy sprzed Dawnych Wieków.
Kaspian spojrzał w oczy kobiety, w których była dobroć i zaufanie, pochylił się i wziął kwiat, a potem zgniótł go, kalecząc sobie dłoń. Kobieta krzyknęła boleśnie, rozkładając blade ramiona, które zmieniły się w potężne skrzydła. Albatros, wielki i biały, poderwał się do góry, ku szklanemu sufitowi, ale król był szybszy. Zerwał ze ściany swój miecz, którym powalił uzurpatora Miraza, i przeszył nim pierś ptaka. Albatros zawołał o pomoc ostrym, obcym głosem i upadł na kamienną posadzkę, łamiąc królewskie ramię i rozcinając do krwi drugą dłoń.
Zła to wróżba, zabić albatrosa, powiedział, umierając. Zła wróżba na ciebie i twój kraj, wielki królu.
Wielki smutek ogarnął królestwo, a Kaspiana przytłoczyły wyrzuty sumienia. Korytarze Ker-Paravelu opustoszały, zapomniano, czym jest śmiech i muzyka. Zamek znów stał się wymarły, tak jak wcześniej, nim król zasiadł na kamiennym tronie. Szeptano, że w białych ścianach pojawiają się rysy, że bluszcz niczym wąż nocą podpełza pod mury. Mówiono, że być może Kaspian nie jest wielkim królem, lecz mordercą godnym losu swoich ojców. Wzywano, by bić na trwogę, by wezwać złotego Lwa zza Wschodniego Morza.
Kaspian milczał. Całymi dniami wpatrywał się w fale Wschodniego Morza, bijące o skały u stóp Ker-Paravelu, obserwował chaotyczny taniec mew i słuchał szeptu przypływów. Z czasem zaczął spędzać tak również całe noce, a morze, spienione i białe, odbijało się w jego oczach. Szeptano, że król oszalał z rozpaczy, że chce rzucić się w fale, ale Kaspian nie oszalał. Mówiono, że może czeka na złotego Lwa, który przybędzie na ratunek, ale Kaspian nie czekał. Wzywano, by przegnać go od okien, by zamknąć i trzymać pod strażą, ale Kaspian nie pozwolił. Stał tylko, a morze odbijało się w jego oczach.
Aż wreszcie pewnej nocy we śnie przemówiły do niego fale, spienione i białe, niemal tak jasne jak skrzydła albatrosa. Wznosiły się coraz wyżej i wyżej, wołając go po imieniu, lecz nagle sięgnęły kamiennego okna Ker-Paravelu i pochwyciły go w swoje słone palce. Spadał długo długo, mijając jasne smugi rozkrzyczanych mew, aż zatrzymał się, zupełnie nagle. Poczuł sól boleśnie wdzierającą się w jego oczy, nos, usta; zacisnął powieki i szarpnął się do przodu. A potem uczynił kolejny krok, pewny i śmiały, i ruszył po wodzie prędko niby strzała. Podobało mu się to, ten wiatr targający jego włosy, ten bieg po lśniącej powierzchni wody, ten niewymuszony ruch, tak niepodobny do gracji dworskiego ceremoniału.
I wtedy spomiędzy fal wyłoniła się sina granitowa skała, grożąca ostrymi żebrami. Kaspian uderzył o niego z nierycerskim, cichym westchnieniem, spłynął po zboczach kłębem białej piany i obudził się oparty o kamienne okno swego zamku, za którym blade słońce wstawało na wędrówkę.
Kiedy fale, spienione i białe, znów przemówiły do niego we śnie, Kaspian próbował zadawać im pytania, wyciągać do nich ręce, ale one tylko uderzały o brzeg, a potem pociągnęły go w dół i spadał długo długo, mijając jasne smugi rozkrzyczanych mew. Próbował dojrzeć wśród nich albatrosa, ale umykały w górę i na boki, aż zatrzymał się nagle, otarł oczy łzawiące od soli i lekko pobiegł przed siebie.
Skała wyłoniła się z wody równie nagle jak poprzednio, ale Kaspian był mniej zdumiony i bardziej pewny swego wodnego kroku. Podbiegł do skały, wsunął palce w kamienną rysę i wspiął się po ścianie, rozglądając się uważnie, aż dostrzegł kobietę, niewyraźną sylwetkę siedzącą na skalnej grani. Zawołał ją nierycerskim, cichym szeptem, a ona wyciągnęła dłoń tak białą jak skrzydło albatrosa. Kaspian podszedł bliżej, a gdy dotknął jej białej dłoni, kobieta zgniotła go w kłąb białej piany i obudził się oparty o kamienne okno swego zamku, za którym blade słońce wstawało na wędrówkę.
Trzeciej nocy fale poderwały się z morza bardzo szybko i pochłonęły go łapczywie, wyciągając słone ramiona. Kaspian spadał długo długo, a jasne smugi rozkrzyczanych mew mijały go w locie, aż wreszcie jedna musnęła jego dłoń, kalecząc ją do krwi. Kaspian zacisnął pięść i wykrzyczał życzenie tak głośno, że odbiło się echem od wody. I zatrzymał się, poczuł pieczenie w oczach, nosie i ustach, ale jego stopy nie oparły się o wodę. Kaspian, syn Kaspiana, król Narnii, tkwił zanurzony w słonej wodzie Wschodniego Morza i spoglądał na granitową skałę, której nie mógł dosięgnąć.
Nagle znikąd pojawiły się fale, spienione i białe, a ich grzbiety wydawały się sięgać roztańczonych narnijskich gwiazd.
Jeśli chcesz przejść przez morze, zwróć nam przebiśnieg, zażądały, ale Kaspian pokręcił tylko bezradnie głową, zaciskając pobliźnioną dłoń.
Zwróć, powtórzyły, zalewając mu oczy, nos i usta, ale Kaspian wyrwał tylko głowę nad toń, rozgarniając białą pianę.
Jeśli chcesz przejść przez morze, musisz zdobyć coś, co jest jasne i zimne, powiedziały fale, ale Kaspian roześmiał się tylko gorzkim śmiechem, jakiego nie znało jeszcze narnijskie morze, i zanurkował w siną toń.
Fale uciszyły się z bolesnym szumem, a szalony król nurkował głęboko, powtarzając w myślach życzenie, tak głośno, że odbijało się echem od jego skroni.
***
Gwiazda, powiadacie? Ta, co wskazywała drogę na wschód, hę? Pamiętam, pamiętam. Nie, żeby było co wspominać - ot, gwiazda taka jak inne, biała i migająca. Ale lubiłem ją, mrugała mi zawsze wesoło po prawej, kiedy wracałem do bazy. Bywało ciężko, czasem aż kręciło się człowiekowi we łbie i wszystko było jakieś obce. Ale ona świeciła zawsze, po prawej ręce. To była dobra gwiazda. Aż spadła, jesienią czterdziestego roku. Dziwna to rzecz - być w powietrzu i widzieć upadek gwiazdy. Mówią, że na końcu zostaje tylko gwiezdny pył. Może to i prawda, ale co to za pociecha, kiedy człowiek i tak boi się pomyśleć życzenie? Nie pomyślałem.
Tamtej nocy zestrzeliłem pierwszego Messerschmitta.
Ale jej już nie było. Mówiłem, że spadła. Nie żebym był przesądny, ale nie wierzę, że zamieniła się w pył. Zatoczyła łuk i wpadła w morze. Tyle ją widziałem.
***
Wędrowiec do Świtu, tak zwał się flagowy okręt narnijskiego króla. Jego dziób zdobił złoty maszkaron podobny do smoka, żagle zrobiono z najprzedniejszego jedwabiu barwy purpury, zaś burty były tak szmaragdowe jak pole naszej chorągwi. Powiadają, że tym okrętem król Kaspian miał wyruszyć na podbój wysp na wschodzie. Ano, może miał, ale potem oszalał i z rozpaczy rzucił się w morze. Kiedy go wyłowili, ledwie dychał, a gdy oprzytomniał, cięgiem gadał o tym, że jemu trzeba na statek i na morze, hen, do jakiejś cudownej ponoć skały. Może to i prawda była, ale kto by puścił szaleńca, cudem ocalonego z wody?! Nie puściliśmy.
Samem przebijał dno statku.
Ale on poszedł i tak. Mówiłem, że był szalony. Nie upilnowaliśmy go. W jakiejś maleńkiej jolce obstalował purpurowe żagle, u dziobu powiesił smoczy łeb z lipowego drewna, lśniącego jak samo złoto, i którejś nocy poszedł w morze. Tyleśmy go widzieli.
***
Upadła gwiazda imieniem Yvaine całymi nocami wpatrywała się w morze, mocząc w słonej wodzie końcówki jasnych warkoczy. Lubiła je rozplatać, przeczesywać palcami i splatać na nowo. Lśniły wtedy blado, wabiąc ku jej skale małe srebrne rybki. Czasami Yvaine śpiewała i był to jedyny dźwięk, jaki wypełniał jej noce. Śpiew był trochę szklisty, trochę smutny i trochę podobny do szeptu jej sióstr gdzieś daleko, na nie-narnijskim niebie. Głos niósł się po wodzie, odbijał od fal i wracał do niej echem. Bywały noce, kiedy zdawało jej się, że morze się z niej śmieje. Czasami - bardzo rzadko - Yvaine też śmiała się z siebie.
Aż wreszcie którejś nocy nie mogła już ani śmiać się, ani śpiewać, a jej warkocze nie dawały ani odrobiny blasku. Wtedy po raz pierwszy spróbowała wejść na ścieżkę, którą wykreślił na falach biały narnijski księżyc. Dotknęła rozświetlonej wody zranioną stopą, syknęła z bólu i podwinęła ją pod siebie. I wtedy zobaczyła złotego smoka, który mierzył ją spojrzeniem swych wyłupiastych, pustych ślepi, dysząc rozwartą paszczą. Yvaine usiadła na swojej skale i czekała aż do świtu, ale smok nie ważył się zbliżyć do niej. Zasypiając, w świetle pierwszych promieniach słońca dostrzegła jeszcze, że potwór rozwija purpurowe skrzydła.
Gdy obudziła się drugiej nocy, smoka nie było. Rozplotła więc warkocze, które nie dawały już ani odrobiny blasku, przeczesała włosy palcami i splotła na nowo. A potem dotknęła zranioną stopą księżycowej ścieżki, węższej niż wczoraj, i krzywiąc się z bólu stanęła na niej, po czym zaczęła iść po rozświetlonych grzbietach fal. Szła powoli, kulejąc, a słona woda lizała jej nogi i skraj sukni.
Złoty smok pojawił się z cichym szumem purpurowych skrzydeł, a Yvaine spojrzała w jego puste ślepia i bez zdziwienia dostrzegła na jego karku mężczyznę. Zawołała do niego, ale nie słyszał; spróbowała zalśnić, ale nie spojrzał w jej stronę. Czekała aż do zachodu księżyca i wróciła po blednącej, rwącej się ścieżce. Smok stał bez ruchu w tym samym miejscu co wczoraj i wyłupiastymi ślepiami obserwował, jak upadła gwiazda w świetle pierwszych promieni słońca zapada w niespokojny sen.
Trzeciej nocy Yvaine nie czekała. Nie zważając na ranną stopę weszła na jasną ścieżkę i kulejąc ruszyła przed siebie. Smok czekał, szczerząc złote kły, gotów do odlotu na swych szeleszczących purpurowych skrzydłach. Mężczyzny nie było, trwał tylko lśniący w ciemności potwór, ślepy i głuchy na jej wołania.
- Jestem Yvaine - powiedziała, zadzierając głowę. - Byłam upadłą gwiazdą, która spadła dwa razy, ale teraz nie potrafię nawet świecić. Nie mam już nic, co jest jasne i zimne, ale mimo to przyszłam prosić cię o skrzydła.
Smok nie odpowiedział ani nie poruszył się. Yvaine czekała aż do zachodu księżyca, aż świetlista ścieżka zaczęła blednąć, aż wreszcie zniknęła zupełnie. Upadła gwiazda imieniem Yvaine spadła po raz trzeci.
*
Kaspian, syn Kaspiana, szalony król Narnii, całymi dniami wpatrywał się w horyzont, kierując swoją jolkę cały czas na wschód. Lubił moczyć w wodzie pobliźnioną rękę, suszyć ją w słońcu, aż zbieleje od soli, i moczyć na nowo. Dłoń piekła go wtedy lekko, przywołując niewesołe myśli. Czasami Kaspian śpiewał i był to jedyny dźwięk, jaki wypełniał mu dni. Śpiew był trochę chropawy, trochę chmurny i trochę podobny do chrzęstu zbroi gdzieś daleko, w narnijskim królestwie. Głos niósł się po wodzie, odbijał od fal i wracał do niego echem. Bywały dni, kiedy zdawało mu się, że morze się z niego śmieje. Czasami - bardzo często - Kaspian też śmiał się z siebie.
Aż wreszcie któregoś dnia nie mógł już ani śmiać się, ani śpiewać, a rany nie piekły go ani odrobinę. Wtedy po raz pierwszy spróbował użyć strzępiastych skrzydeł, w które słońce i wiatr zamieniły jego kaftan. Wspiął się na maszt, rozłożył ręce, syknął z bólu, prostując złamane ramię i przycisnął je do piersi. I wtedy zobaczył siną skałę, wielką i masywną na tle błękitnego nieba. Zsunął się z masztu, chwycił za wiosła i spróbował zbliżyć się do niej; próbował aż do zachodu słońca, ale skała nie drgnęła. Zasypiając, w pierwszych promieniach księżyca dostrzegł jeszcze, że masyw zaczyna lśnić.
Gdy obudził się o świcie, skały nie było. Zanurzył więc w słonej wodzie dłoń, która nie piekła go ani odrobinę, i wysuszył w słońcu, a potem wdrapał się na maszt, rozłożył ramiona - proste i złamane - i machnął postrzępionymi skrzydłami, po czym, przygryzając wargę, oderwał stopy od poprzeczki i zawisł na wietrze ciepłym jak lwie tchnienie. Leciał powoli, opornie, a słońce lizało jego włosy.
Skała wyrosła przed nim całym swym ogromem, a Kaspian spojrzał na nią i bez zdziwienia dostrzegł kobietę w białej sukni, skuloną na sinym grzbiecie. Zawołał do niej, ale nie słyszała; spróbował się zbliżyć, ale nie dał rady. Czekał aż do zachodu słońca i wrócił na ostatnim podmuchu ciepłego wiatru. Skała tkwiła w bezruchu w tym samym miejscu co wczoraj i milcząco przyglądała się, jak szalony król w pierwszych promieniach księżyca zapada w niespokojny sen.
Trzeciego dnia Kaspian nie czekał. Nie zważając na strach i wysokość wspiął się na maszt i powoli poleciał przed siebie. Skała tkwiła tam, szczerząc sine kły, przytłaczając horyzont całym swym ciężarem. Kobiety nie było, trwała tylko sina i ostra bryła, ślepa i głucha na jego wołania.
- Jestem Kaspian - powiedział, schylając głowę. - Byłem szalonym królem, który zbłądził dwa razy, ale teraz nie ma już nic, na co bym się nie ważył. Nie zdobyłem niczego, co jest jasne i zimne, ale mimo to proszę, pozwól mi odejść.
Skała milczała ani nawet nie drgnęła. Kaspian czekał aż do zachodu słońca, aż ciepły wiatr zaczął cichnąć, aż wreszcie umilkł zupełnie. Szalony król imieniem Kaspian zbłądził po raz trzeci.
*
Upadła gwiazda imieniem Yvaine poczuła wodę sięgającą jej kostek, kolan, łydek; podkurczyła zranione nogi, krzyknęła obcym, ostrym głosem, zamachała skrzydłami i poleciała przed siebie, na zachód. Minęła smoka, który okazał się pustą drewnianą kukłą obwieszoną pękiem purpurowych szmat. Leciała cały dzień, nie bacząc na zmęczenie, a gdy słońce schyliło się już ku wodzie, a księżyc zarysował się na horyzoncie, dostrzegła smukły łeb smoka, tym razem prawdziwego. Wylądowała na jego grzbiecie w chmurze białych piór. Mężczyzna już tam czekał.
Kaspian, syn Kaspiana, szalony król Narnii spadał długo długo, poczuł sól wdzierającą się w jego oczy, nos usta; stanął pewnie na nogach, szarpnął się do przodu i pobiegł przed siebie, na wschód. Minął skałę, która okazała się pustym kanciastym bokiem chropawym od zaschłej soli. Biegł całą noc, nie bacząc na zmęczenie, a gdy księżyc schylił się już ku wodzie, a słońce błysnęło na horyzoncie, dostrzegł dumną sylwetkę Wędrowca, tym razem prawdziwego. Wspiął się na niego w bryzgach słonej wody. Kobieta już tam czekała.
- Nie ufam czarownicom - powiedział, widząc rozsypane wokół niej białe pióra.
- Nie dbam o ludzi - powiedziała, widząc oblepiającą go sól.
A potem przyszła noc i Kaspian zasnął, ciągle siedząc naprzeciwko gwiazdy. Yvaine zaś rozplotła swoje jasne warkocze, przeczesała włosy palcami i splotła na nowo, nie odrywając wzroku od szalonego króla. Czekała aż do zachodu księżyca i wreszcie roześmiała się cicho.
- Nie potrafię już świecić.
A potem przyszedł świt i Yvaine zasnęła, ciągle siedząc naprzeciwko króla. Kaspian zaś obudził się, zamoczył w słonej wodzie swoją skaleczoną rękę, wysuszył i znów zamoczył, nie odrywając wzroku od upadłej gwiazdy. Czekał aż do zachodu słońca i wreszcie roześmiał się cicho.
- Nie potrafię już władać.
A potem przyszła noc, król zasnął, a gwiazda czekała, splatając włosy, w których nie zostało już ni krzty blasku, i śpiewała szklistym głosem. Czekała aż do zachodu księżyca i wreszcie roześmiała się cicho.
- Nigdy już nie zatańczę.
A potem przyszedł dzień, gwiazda zasnęła, a król czekał, zaciskając dłoń, w której nie zostało już ni krzty czucia, i śpiewał chropawym głosem. Czekał aż do zachodu słońca i wreszcie roześmiał się cicho.
- Nigdy już nie podniosę miecza.
A potem przyszła noc i gwiazda obudziła się, ale nie potrafiła już ani lśnić, ani śpiewać. Płakała tylko cicho, szklistymi łzami.
- Nie ufam czarownicom - powiedział król, który nie spał tej nocy, a jego głos był cichy jak lwie tchnienie. - Nie ufam nikomu.
- Nie dbam o ludzi - powiedziała gwiazda, która pierwszy raz przemówiła do człowieka, a jej głos był jasny jak gwiezdny pył. - Nie dbam o to, co mówisz.
- Zabiłem albatrosa. Przyciągam nieszczęście.
- Odegnałam albatrosa. Odpędzam szczęście.
Król przyjrzał się gwieździe i widział pergaminową bladość cery; widział wpadnięte, podkrążone oczy; widział płowe warkocze barwy morskiej piany, w których nie zostało już ni krzty blasku.
- Gdybym miał jeszcze tron, uczyniłbym cię królową. Ale jestem tylko szaleńcem.
Gwiazda przyjrzała się królowi i widziała twarz spaloną słońcem; widziała wyblakłe, zaczerwienione oczy; widziała twarde dłonie chropowate jak skała, w których nie zostało już ni krzty czucia.
- Gdybym umiała jeszcze świecić, zajaśniałabym dla ciebie. Ale jestem tylko gwiezdnym pyłem.
Gdzieś w górze, nad nimi, wschodziło słońce, ale gwiazda nie zasnęła. Król czekał.
- Boję się zaufać - powiedziała wreszcie szklistym szeptem.
- Nie dbam o to - odpowiedział cicho i chropowato.
I wyciągnął do niej swoje ciemne, pobliźnione dłonie, a ona położyła na nich swoje, pobliźnione i białe. Podeszli razem do dziobu Wędrowca - ona wsparta na jego zdrowym ramieniu, powłócząc ranną nogą. Smoczy łeb był zwrócony na wschód, ciepły wiatr, podobny do lwiego tchnienia, wydął purpurowe żagle i okręt ruszył, a w dziurze wybitej w dnie odbijał się blask słońca. Albo może białych, potężnych skrzydeł.
***
Mówi się, że pewnego dnia do brzegów Narnii zbliżył się okręt, wielki i złoty, bo jakiż inny mógł być magiczny okręt z baśni? Okręt miał poszarpane żagle, obite burty i dziurę w dnie, i rzeczywiście był magiczny; smokowi zawieszonemu na dziobie wybito zęby i wyłupiono lewe oko, ale jednak straszył. Statek przybił do brzegu. Mówią, że przywołano go pieśnią, a sam pan na Ker-Paravelu zszedł, by go powitać. Nie mówią o tym, że przodem puścił dwie setki łuczników. Obcych statków nie wita się śpiewem, nie pod tym niebem.
Mówi się, że statkiem przypłynęła tylko para ludzi: dzielny mąż i niewiasta przecudnej urody, bo któż inny mógł przybyć okrętem z baśni? Mężczyzna podobno był wielkim królem z dawnych wieków, kobieta - gwiazdą, która z miłości do niego porzuciła tańce na narnijskim niebie. Mówią, że Narnia nie znała godniejszych od nich. Nie mówią, że on był stary i słaby, drżały mu dłonie, a prawe ramię nie mogło unieść miecza; ona zaś była młoda i brzydka, drżały jej dłonie i kulała, powłócząc prawą nogą. Morze nie oddaje swoich cennych skarbów, nie tej ziemi.
Mówi się, że Ker-Paravel przyjął ich jak władców, bo jakże inaczej można przyjąć takich bohaterów? Rządzili z wysokości kamiennych tronów tak długo, aż jasna królowa zabrała swego króla hen wysoko, na gwiezdne tańce. Mówią, że lud kochał ich wielce, jak Królów i Królowe z Dawnych Wieków. Nie mówią, że gdy upadła gwiazda stanęła na ziemi, rozwiała się w gwiezdny pył, a szalony król umarł w chmurze srebrnych strzał. Takie opowieści nie kończą się dobrze, nie na tym świecie.
Ale to tylko bajka.

fanfiction, narnia, pisanie, święta

Previous post Next post
Up