Rysie Rhaenys, albo: Gra o Tron, wydanie poliamoryczne [1/5]

Apr 26, 2012 14:21

Na odtrutkę po słabym sezonie Gry o Tron i słabym piątym tomie Pieśni Lodu i Ognia. Fik fluffowy, crackowy i poliamoryczny. Bez większych ambicji.
Nie zawiera: grittiness, realpolitik.
Zawiera: wszystkich sypiających ze wszystkimi, łącznie z shipami średnio lubianymi w fandomie (chociaż te chyba głównie jako tło). Główny ship: [spoilerowy] Sansa/Jon/Daenerys.
AU do III, IV i V tomu (przynajmniej), spoilery jak wyżej, do tomu piątego włącznie. Jak łatwo się domyślić, wskrzeszam niektóre postaci, a inne uśmiercam lub pomijam. Całość ma około 13 tysięcy słów, ten rozdział: 3,600.
Ostrzeżenia: najróżniejsze shipy (również poliamoryczne). Brak nadmiernych ambicji literackich. Fluff. Śluby. Dzieci (traktowane instrumentalnie). Secondary embarrassment.



RYSIE RHAENYS,
lub
I POLI-AMORZYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE
lub
GRA O TRON (WYDANIE POLIAMORYCZNE)

^~ * ~ * ~^
Rozdział I

Jest prawdą powszechnie znaną, że dobrze urodzonej, nadobnej i bogatej pannie do szczęścia brakuje tylko władzy, seksu i (opcjonalnie) potomstwa, by później użyć go do sojuszów i obsadzania nim urzędów. Do tego wszystkiego najprostszą drogą było z reguły zamążpójście.

~*~

Życie Myrcelli nigdy nie było lekkie (oczywiście relatywnie - życie takiej, powiedzmy, mleczarki, było pewnie gorsze i zawierało w sobie krowie wymiona) i to nawet pomijając tę drobną kwestię ucha i blizny. Obwiniała o to przede wszystkim matkę. Ojciec (rodzony, nie Robert) przynajmniej z wiekiem nauczył się wstydu: był co prawda pozbawiony ręki i skłonny do niesmacznych żartów na temat klaskania i szczypania się po sutkach podczas masturbacji, ale miał dość wyczucia decorum, by na stare lata przynajmniej na część każdego roku przenieść się na Mur i przybrać czerń. Jeśli w plotkach o jego wypuszczaniu się z Jonem Snowem na samotne wyprawy na północ było źdźbło prawdy, to przynajmniej nie dzielił się tym z całym światem.

Tego samego nie dało się powiedzieć o Cersei. Gdy Ellaria Sand wykradła ją z Cytadeli, wszyscy (czyli zarówno Cersei, jak i Ellaria) spodziewali się, że robi to, by dokonać krwawej zemsty na kobiecie pośrednio odpowiedzialnej za rzekomą śmierć jej kochanka, Czerwonej Żmii. Zamiast tego Ellaria pozwoliła się uwieść drwiącym uśmiechom i długim nogom Cersei, i nieledwie rok po zakończeniu wojny ujawniła, że ukrywa u siebie zaginioną królową, która najwyraźniej rzuciła kazirodztwo na rzecz walki o prawa (innych niż kazirodcy) mniejszości seksualnych, w której to walce pomagali jej Ellaria i Loras Tyrell, pierwszy raz skłonny robić coś z kobietami. Myrcella regularnie otrzymywała od niej listy, namawiające ją, by wyrzekła się małżeństwa, będącego jedynie nieco bardziej zrytualizowaną formą niewolnictwa. Odpisywała matce, że nic takiego jej nie grozi, gdyż ci kandydaci na męża, którzy byli skłonni przymknąć oko na kwestię kazirodztwa zostali odstraszeni obecną działalnością potencjalnej teściowej. Cersei uważała to za podziękowanie i ze zdwojonym zapałem usiłowała namówić Ser Brienne z Tarthu do przyznania, że pragnie uprawiać miłość z kobietami.

Gdy ród Martellów mało subtelnie zerwał zaręczyny (przez kruka!), Myrcella zdecydowała się znieść hańbę staropanieństwa w samotności i spokoju, dożywając swych dni jako jedna ze (zgorzkniałych, złośliwych i ponurych) dam dworu Daenerys Targaryen. Co prawda małżeństwo samej królowej z Jonem Snowem, który podobno puszczał się też z ojcem Myrcelli, nie ułatwiało sytuacji, ale królowa Daenerys przynajmniej okazała miłosierdzie i dobrą wolę, darując życie swoim niegdysiejszym wrogom, Lannisterom, a w jakiś czas później nawet niedobitkom Baratheonów, gdy Stannis złożył jej hołd i wyrzekł się R’hllora oraz tytułów, by razem ze swoim dawnym doradcą, Davosem, uprawiać rzodkiew i hodować kurczaki na małej farmie w okolicach Riverrun.

Mankamentem jej sytuacji życiowej było tylko rozdzielenie z tą częścią rodziny, za którą nie musiała się wstydzić na każdym kroku, czyli wujkiem Kevanem, który razem z coraz bardziej anorektycznym i rozmodlonym wujkiem Lancelem pozostawał z dala od stolicy, oraz dziadkiem Tywinem, który mimo coraz bardziej podeszłego wieku zachowywał pełnię władz umysłowych. Niestety, ani on, ani jego małżonka, Lady Shae (nieprzyzwoicie młoda, ale nie można oczekiwać perfekcji nawet od własnego dziadka), nie byli mile widziani w stolicy. Królowa Daenerys nie miała wiele współczucia dla osoby, która zleciła morderstwo dzieci jej brata; sama królewska amnestia była wystarczająco łaskawym posunięciem.

Staropanieństwo z czasem przestało Myrcelli doskwierać; jako osiemnastolatka pogodziła się z tym społecznym upośledzeniem i opanowała do mistrzostwa techniki masturbacji. Niestety, gdy kobieta układa plany, Siedmioro się śmieje: w wieku lat dziewiętnastu Myrcella Lannister zakochała się na umór i z wzajemnością w pozbawionym włości i majątku, ale szczęśliwie obdarzonym nazwiskiem, nieskazitelną aparycją, ponadprzeciętną inteligencją i przyzwoitymi koneksjami Edriku Daynie.

Pierwsze kilka miesięcy było całkiem w porządku - matka pisała do niej spanikowane kruki, ojciec zaproponował, że zabierze Edrika na dwa tygodnie za Mur, by zrobić z niego mężczyznę (a Myrcella postanowiła nie podchodzić do tego zbyt terytorialnie), dziadek Tywin nasłał na Edrika skrytobójców i zatruł kilka studni („Bez złych intencji, tak na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy do czegokolwiek się ten chłystek nadaje!”), a ona sama wreszcie mogła wykorzystać w praktyce wiedzę na temat anatomii nabytą w dorneńskich bibliotekach.

Niestety, później ktoś (nie była pewna, kto, ale miała pewne podejrzenia) wziął Edrika na stronę i wmówił mu, że musi uczynić z niej uczciwą kobietę i stanąć na ślubnym kobiercu.

Myrcella odrzuciła zaręczyny, matka napisała, jaka jest z niej dumna, ojciec zaoferował rozpłatać Dayne’a na kawałki, jeśli czymś ją uraził, dziadek jeszcze raz nasłał skrytobójców, ale tym razem droższych, a Edrik odmówił dalszego zaspokajania jej libido. W tej sytuacji nie miała wyjścia i musiała się zgodzić na ślub.

To okazało się być błędem.

*~*

Gdy Tyrion był młody, zupełnie inaczej wyobrażał sobie czwartą dekadę swojego życia. Na przykład nie planował dostać zaawansowanego reumatyzmu, dwukrotnie leczyć się na trypra, w dalszym ciągu szukać żony, ani podróżować wzdłuż i wszerz Westeros jako przedstawiciel handlowy.

Nawet Margaery Tyrell, mimo że jej ród popadł w ruinę, a ona sama była gorzej niż słabą partią, biorąc pod uwagę trzech mężów, z których tylko jeden przeżył (ale za to zażądał anulowania nieskonsumowanego małżeństwa by „zaznać życia”, co w praktyce sprowadzało się do puszczania na prawo i lewo), odrzuciła jego oświadczyny, by pośpiesznie zawrzeć związek z Lordem Petyrem Baelishem, któremu następnie urodziła trójkę prześlicznych małych potworków, podobno od niemowlęctwa knujących spiski przeciwko niańkom.

Tyrion przełknął to upokorzenie, ale wkrótce później jego nieśmiertelny ojciec, dla którego najwyraźniej nawet bełt w brzuch stanowił „ledwie draśnięcie, nie chowam urazy”, zaprosił go na swój ślub z Lady Shae, z którą najwyraźniej prowadził się co najmniej od Trydentu.

Tyrion połknął wówczas truciznę, ale dostał jedynie długotrwałej biegunki, która uniemożliwiła mu dotarcie na uroczystości weselne. Osiem miesięcy później zaproszono go na chrzciny malutkich złotowłosych, złotoskórych bliźniąt, Dyanny i Kevana. Ze zgorzkniałą miną życzył ojcu, by dzieci nie poszły w ślady starszego rodzeństwa, na co Lord Tywin podziękował mu zupełnie szczerze.

Z Lady Shae nie rozmawiał. Istniały pewne granice.

Po następnych chrzcinach, trzy lata później, na kilka lat rodzina oszczędziła mu większych zjazdów i upokorzeń (czasami zapominał nawet na chwilę, że jego była utrzymanka jest jego macochą), ale dyskomfort na poziomie znośności nie mógł trwać wiecznie. Siostrzenico-bratanica Myrcella wyprawiała wesele i z tej okazji Daenerys (Pierwsza Tego Imienia) w ramach amnestii zaprosiła wszystkich Lannisterów do stolicy na uroczystości ślubne.

Rozważał połamanie nóg, ale Myrcella nigdy by mu tego nie wybaczyła, więc nie było wyjścia. Należało wyruszyć do stolicy, by na nowo spotkać wszystkich swoich byłych wrogów, przyjaciół, kochanki, i tak dalej.

Przynajmniej jego była żona, Lady Sansa, pozostawała starą panną-rozwódką. Uczepił się tej myśli jak tonący i razem ze swoimi dwoma służącymi wyruszył do Królewskiej Przystani.

*~*

Pośród nielicznej grupy szczerze i wszechstronnie zadowolonych z małżeństwa Myrcelli, Tywin Lannister był bez wątpienia osobą najdokładniej poinformowaną o wadach i zaletach potencjalnego mariażu.

Tywin był miłośnikiem stanu małżeńskiego, być może dlatego, że jego własne małżonki były tak znakomicie dobrane. Lady Joanna Lannister była wcielonym aniołem, idealną matką i towarzyszką, która nigdy go nie pohańbiła, i której jedyną wadą było to, że umarła. Jego druga małżonka, Lady Shae Lannister, była z kolei (prawdopodobnie) cudzoziemką o nieprzeciętnej urodzie i inteligencji. Zaczynała co prawda jako informatorka donosząca mu o poczynaniach jego buńczucznego karłowatego syna, Tyriona, ale wkrótce udowodniła Tywinowi, że nie powinien mieć jej za złe niskiego pochodzenia. Długie raporty zmieniły się w długie konwersacje, długie konwersacje w długie kolacje, a te w śniadania. Nowa ukochana dała Tywinowi listę wszystkich swoich poprzednich kochanków i kilka zatrutych studni później szpiegująca kurtyzana Shae stała się szlachetną Lady Shae, która przed ślubem ze swoim ukochanym mężem nigdy nie została nawet sam na sam z żadnym (żywym) mężczyzną.

Wyjątkiem był, niestety, Tyrion, ale Tywin Lannister miał wiele doświadczenia w ignorowaniu faktu istnienia Tyriona.

Lady Shae urodziła Tywinowi kolejną trójkę dzieci, z których jak do tej pory żadne nie wykazało się ani psychicznymi, ani fizycznymi deformacjami. Oczywiście pewne rzeczy okazują się zepsute od środka dopiero po latach (jak w przypadku dwójki jego starszych dzieci), ale Tywin Lannister czuł niespodziewany optymizm.

Choć małżeństwo Myrcelli nie zapowiadało się tak perfekcyjnie jak jego własne, Lord Tywin miał podstawy do optymizmu także i w jego kwestii. Edric Dayne sprawił na nim niespodziewanie dobre wrażenie; poradził sobie ze skrytobójcami w całkiem porządnym stylu, był spokrewniony z Ser Arthurem Daynem, ale najwyraźniej nie ciągnęło go do Straży Królewskiej, nie puszczał się, nie wolał mężczyzn, obdarzał Myrcellę należnym jej uwielbieniem, nie pił i nie miał długów. Co prawda Myrcella była najdoskonalszą spośród potomków Tywina, a przynajmniej spośród tych pełnoletnich, ale Edric Dayne był niemal wart jej zainteresowania. Co więcej, Tywin wiedział, że wszelkie posiadane przez młodego mężczyznę wady były na dobrej drodze do zostania wyplenionymi przez jego wnuczkę.

Myśl o prawnukach też nie była mu specjalnie niemiła. Prawnuki, podobnie jak dzieci i wnuki, były całkiem przydatne, a w młodym wieku często cechowała je ujmująca uroczość. Nic tak nie zbijało wroga z tropu jak miniatury uroczych maleństw. Nikt się nie spodziewa sztyletu w nerkę od błogo uśmiechniętego pradziadka.

Ta myśl ucieszyła go prawie tak bardzo, jak czekająca na niego w małżeńskim łożu Lady Shae.
- Postanowiłem zostać pradziadkiem - poinformował swoją panią żonę. Pani żona uniosła idealnie wyskubane brwi i lubieżnie rozchyliła uda. Tywin doceniał jej komunikatywność.
- Dzisiaj?
- Prawdopodobnie jeszcze nie, chociaż pewnie lepiej nie wnikać.
- Chodź tu mnie lepiej upoluj, mój ty wyleniały lwie.
Co też i uczynił.

*~*

Daenerys przeklinała gorzko swoje zbyt dobre i łagodne serce, które, z całą pewnością, miało pewnego dnia doprowadzić do jej niechybnej zguby. Darowała życia i (niektóre) włości Lannisterom. Darowała życie (bez włości) Stannisowi Baratheonowi. Darowała część włości i kilka żyć Greyjoyom. Wprowadziła ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych, uchwaliła ustawę antydyskryminacyjną i uważnie słuchała głosów wszystkich grup społecznych, bo rządy w Meereen nauczyły ją, że nawet śmieciarze są niezbędni (żeby wręcz nie powiedzieć, że oni zwłaszcza).

Wszystko to jednak nie przygotowało jej na ciężary związane z przygotowaniami do wesela. Wesela podobne były do kampanii wojskowych, tyle że nikt się zwykle nie przejmował, jeśli bitwa nie wyglądała estetycznie i jeśli ktoś w niej zginął. Zgodnie z tradycją, panna młoda nie mogła zbyt aktywnie uczestniczyć w przygotowaniach do swojego własnego wesela - obowiązki te spadały na jej matkę, ale Cersei póki co oficjalnie bojkotowała całą imprezę, co dawało jej perfekcyjną wymówkę. Daenerys gorączkowo szukała zastępstwa, ale Lady Catelyn Tully-Stark prowadziła właśnie zawikłane śledztwo w Dorne, Lady Margaery była pechowa, Lady Olenna nie dawała się w nic wrobić, a własne damy dworu Daenerys nie zasługiwały na taki zaszczyt i zaufanie. W związku z tym Daenerys zmuszona była odłożyć sprawy stanu, by zająć się doborem kucharzy i bardów na największą imprezę jesieni, a pewnie i nadchodzącej zimy.

W dodatku książę małżonek zakazał jej oddawać niekompetentnych podwykonawców Viserionowi na pożarcie. Do ślubu pozostało już tylko kilka tygodni i powoli stolica zaczęła się zaludniać możnymi, co przysparzało jej oczywiście obowiązków, a końca planów nie było widać. Najlepsze szwaczki i krawcy przygotowywały stroje dla panny młodej i pana młodego, jak również dla zaangażowanych w ceremonię tancerzy i aktorów. Kucharze i kucharki prześcigali się w propozycjach potraw, poeci przysyłali ody i peany pochwalne, septoni i septy proponowali kazania, a magicy obiecywali cuda. Dostała nawet dwie propozycje występów (w promocyjnej cenie) od treserów psów, obiecujących wzruszające do łez przedstawienie dziejów Baelora Błogosławionego w wykonaniu terierów i seterów. Zaczęły też do niej przybywać poselstwa oferujące dary dla nowożeńców, składane na jej ręce jako prawnej opiekunki Myrcelli.

Wszystkie te obowiązki bledły jednak w porównaniu z dwoma najbardziej mrożącymi krew w żyłach zagrożeniami i najcięższymi obowiązkami, które spadły na królową.

Pierwszym z nich było ułożenie ostatecznej listy gości i dopasowanie jej do miejsc siedzących.

Drugim - napisanie oficjalnych życzeń dla młodych małżonków.

Jon, w typowo beztroski sposób, zaproponował najpierw, by pozwolić ludziom zająć miejsca wedle własnego uznania, co Dany skwitowała atakiem histerycznego śmiechu. Następnie, niemal równie genialnie, zapytał, czy nie może zatrudnić do tego zdania Lorda Baelisha, który nie dość, że doskonale orientuje się przecież we wszystkich możliwych koneksjach, to jeszcze dopraszał się, by móc pomóc i specjalnie zjechał już z żoną (i jej wszędzie im towarzyszącymi kuzynkami) do stolicy.

Dany podziękowała bogom za daną sobie cierpliwość pozwalającą jej nie zamordować ukochanego, po czym zapytała go, czy zdaje sobie sprawę z tego, że Lord Baelish, skuszony taką władzą, nie byłby w stanie fizycznie powstrzymać się od tego, by przemienić wesele w zamach stanu (lub dwa), albo przynajmniej upiększyć je o zamach terrorystyczny i kilka skrytobójstw, do czego wystarczyłaby mu władza nad rozsadzeniem zaproszonych gości.

Nie, ona sama musiała dopilnować rozkładu siedzeń. Sama też musiała napisać piękne, idealnie wyważone życzenia, które nikogo by nie uraziły, a na wieki były wspominane jako wzór życzliwych, mądrych, a najlepiej także dowcipnych i niebanalnych rad. Należało stawiać sobie poprzeczkę wysoko; nie zamierzała skończyć jak Viserys, który na jej własnym weselu został zapamiętany jako osoba pytająca na zmianę o drogę do Westeros i wychodka.

Niemniej jednak jakaś pomoc była jej bez wątpienia potrzebna, bo czas uciekał, a wesele nie organizowało się samo. Dlatego też Daenerys była niezwykle szczęśliwa, gdy Lady Sansa Stark zawitała do stolicy i przybyła do pałacu złożyć swojej władczyni należne ukłony.
- Siostrzyczko! - przywitała ją Daenerys, na co Lady Sansa wzdrygnęła się tylko nieznacznie. - Musisz mi pomóc!

*~*

Lady Sansa z żarem tysiąca słońc nienawidziła trzech rzeczy: rycerzy (zawszone gnojstwo, za przeproszeniem), wojen (z oczywistych względów) i ślubów. Sama instytucja małżeństwa była jej obrzydliwa, i trudno właściwie było się jej dziwić. Jako narzeczona Joffreya była regularnie ofiarą przemocy, jako żona Tyriona musiała słuchać jego użalania się nad sobą (a był nie dość, że zakompleksiony, to jeszcze marudny), jako narzeczona Roberta Arryna… pewne rzeczy lepiej pozostawić przemilczane.

Wesela same w sobie nie były zresztą lepsze. To również nie powinno budzić zaskoczenia, biorąc pod uwagę uroczystości, na których dane jej było być, lub które wpłynęły na jej losy: pomijając nawet jej własne, mogła by tu wymienić wesele wuja Edmure’a, wesele Joffreya, z którego jedzenie zostało pewnie użyte na jego własnej stypie, czy wreszcie wesele jej ciotki i Lorda Petyra, po którym do dziś miała lekką traumę. Gdyby mogła, nigdy nie uczestniczyłaby w żadnym weselu, nie zbliżałaby się wręcz na milę do miejsca skażonego ślubnym piętnem.

Niemniej jednak, cudze wesele było mniejszym złem w porównaniu z własnym, a właśnie to groziło Lady Sansie na północy. Jej niezamężny, bezdzietny status od dawna ściągał do Winterfell korowody bezziemnych rycerzy, małorolnych lordów, a nawet co bogatszych nielegalnych imigrantów, oferujących jej kolejno noce rozkoszy, piękne dzieci i złote góry. Lady Sansie skończyły się zarówno zasoby cierpliwości jak i grzeczne sposoby na odmowę nie brzmiące „wszystkie te rzeczy można mieć i bez ślubu?”, więc wyruszyła na południe, w nadziei, że zmiana otoczenia pozwoli jej nabrać dystansu, być może nawet da jej hart ducha, by albo raz na zawsze ogłosić się starą panną, albo odważyć się na skrajny krok zamążpójścia.

Teoria szokowa wydawała się być najlepsza, stąd też, wbrew sobie, poproszona przez Jej Wysokość Daenerys o wsparcie w przygotowaniach, Lady Sansa Stark zawzięła się i obiecała udzielić wszelkiej pomocy. Starkowie nie lękali się wszak choćby najstraszniejszych wyzwań.

Oczywiście Brandon Budowniczy nigdy nie usiłował posadzić jakoś na dwudziestu miejscach pięćdziesięciu Tyrellów, Lannisterów i Martellów.
― Całe szczęście, że Żelazne Wyspy nie przysyłają żadnych przedstawicieli ― powiedziała pod nosem Sansa. Greyjoyowie uważali wesela za świetną okazję dla paru przyjacielskich gier w obcinanie palców, a cała reszta ważnych pośród Żelaznych Ludzi rodów uważała Greyjoyów za zniewieściałych Westerosczyków. Niemniej jednak problem rozwiązywał się sam, gdyż siedem lat po podboju, kapitanowie dalej siedzieli na Wielkiej Wyk i rozprawiali, kto powinien zostać ich władcą i reprezentantem. Lord Petyr Baelish ochrzcił całą sytuację mianem „Bezlordowia, edycja Żelazne Wyspy” i przyjmował od arystokracji, duchowieństwa, co bogatszych mieszczan i rycerzy wysokie zakłady dotyczące przyszłego władcy Wysp, w międzyczasie potajemnie pilnując, poprzez umiejętnie siane plotki i rozdawane łapówki, by żaden kandydat nie zdobył zbyt wielkiej przewagi. W listach przechwalał się Sansie, że planuje utrzymać tę patową sytuację jeszcze wiele lat, za co zresztą szczodrze mu płaciły Wolne Miasta.

Petyr Baelish był, nota bene, jednym z powodów, dla których Sansa Stark tak długo nie mogła zdecydować się, czy chce przyjechać do Królewskiej Przystani na uroczystości weselne. Ich związek (zarówno dawny, jak i obecny) można by opisać elokwentnie jako „to skomplikowane”. Petyr był jej pierwszym kochankiem, nie był za to pierwszym kochankiem jej matki (choć wytłumaczenie mu tego było bardzo nieprzyjemną rozmową, głównie dlatego, że dorośli mężczyźni nie powinni strzelać fochów). Była mu wdzięczna, za wszystko, czego ją nauczył i za opiekę podczas wojny, ale po jej zakończeniu każde z nich udało się w swoją stronę.

Nie przeszkadzało to Petyrowi regularnie pisywać do niej wybitnie pornograficznych listów, an zaprosić jej na kilkumiesięczny pobyt w odnowionym Harrenhal, podczas którego Sansa musiała przyznać Lordowi Baelishowi, że jest lepszym dekoratorem niż ona. Bogate gobeliny nadały wnętrzom zupełnie nową, niemalże dekadencką atmosferę.

Musiała też przyznać, że jego gust w doborze żony był nie gorszy, niż w doborze mebli. Margaery przywitała ją z równym ciepłem, jak niegdyś w Królewskiej Przystani, a wieczorem nalegała, by „jej najmilsza przyjaciółka” dzieliła z nią łoże, tak jak czyniły to jej kuzynki.

Zapomniała co prawda wspomnieć, że jej pan mąż czuje się zupełnie zaproszony na nocnokoszulowe przyjęcie w swoich komnatach - a dalsza część wspomnienia przywoływała na policzki Sansy rumieńce gryzące się z rudością jej włosów.

(Wolała też nie myśleć o gryzieniu.)

Niestety, wspomnienia wspomnieniami, ale Margaery, choć z miłą chęcią pieprzyła Sansę od tyłu w swoim małżeńskim łożu, nie sprawiała wrażenie chętnej do długotrwałego dzielenia się panem mężem. Gdy czas zapowiedzianej wizyty minął, Sansa pożegnała się i wróciła do Winterfell, pocieszając się, że Margaery i tak nie była w jej typie.

O róży mowa, a róża tu. Uścisk pachnących perfumami ramion wyrwał Sansę z jej zamyślenia. Z bliska Margaery wyglądała prawie jak młoda królowa, ale brakowało jej pewnego dostojeństwa. Sansa niepewnie odwzajemniła uścisk, wyczuwając niedwuznaczne zgrubienie w pasie Lady Baelish.
― Znowu? ― spytała na pół uszczypliwie, a na pół przekornie.
― Cóż mogę powiedzieć, Lord Baelish nie daje mi odpocząć.
Sansa poczuła ukłucie zazdrości, ale nie dała tego po sobie poznać, raz jeszcze ściskając Margaery. Gdyby Petyr przed laty mniej interesował się znalezieniem jej męża, a bardziej zostaniem jej mężem, to ona miałaby dziś małą gromadkę dzieci - o ile oczywiście nie zmarłaby w połogu bądź nie okazała bezpłodna.

Ta myśl nieco poprawiła jej humor.
― Czy Lord Petyr przyjechał do miasta z tobą? ― spytała, poniewczasie uświadamiając sobie, że będzie miała spore szczęście, jeśli Margaery nie dozna na miejscu spowodowanego hormonami ataku zawiści. Na szczęście Lady Baelish spojrzała tylko na nią w sposób na poły pożądliwy, a na poły zaborczy.
― Petyr poszedł sprawdzić, jak się mają jego niezatapialne interesy. Myślę też, że znajdzie dla mnie jakiś prezent z okazji szczęśliwego zajścia.
Jeśli Sansa dobrze pamiętała, prezenty oznaczały z reguły piękne towarzyszki łoża dla szczęśliwych małżonków i egzotyczne przysmaki dla Lady Margaery. Przy pierwszej ciąży, przed narodzinami Alyor, Petyr dzielił z Margaery dothracką kuchnię i kurtyzanę przechwalającą się pochodzeniem od wielkiego Khala sprzed stulecia; przed narodzinami Millenii sprowadził dla małżonki Meereeńskie owoce i kapłankę bogini płodności z Wysp Owczych; przed narodzinami Yngi Margaery raczyła się owocami morza z Braavos i towarzystwem sławnych w sztuce miłości kuzynek z Dorne.

― Margaery, skoro już cię widzę, niestety, obawiam się, że jestem zmuszona poprosić cię o przysługę ― oznajmiła po chwili namysłu Sansa, częstując Margaery cytrynowymi ciasteczkami.
― O niczym innym nie marzę, Sanso ― odpowiedziała Margaery z wyraźnie wypisanym na twarzy zwątpieniem.
― Musisz mi pomóc w rozsadzaniu gości.

Margaery uśmiechnęła się drapieżnie.
― Uwielbiam wesela!

*~*

Lord Petyr Baelish, właściciel największej w Westeros sieci ośrodków wszelakich uciech (po wojnie oprócz oaz rozpusty seksualnej wykupił też kawiarnie, kasyna i sklepy z luksusowym obuwiem) był człowiekiem, który sam troszczył się o swoje szczęście, zarówno w sferze zawodowej, jak i domowej. Kierował się w życiu prostymi zasadami: władzy i pieniędzy nigdy nie można mieć za wiele, seks tylko z zabezpieczeniem (chyba, że w celach reprodukcyjnych), prania kolorowego nie wolno mieszać z białym, zęby należy myć po każdym posiłku, oraz codziennie spać trzeba co najmniej siedem godzin dla zachowania zdrowia ciała i ducha.

Przy tak rygorystycznym stylu życia zamierzał dożyć dziewięćdziesiątki i doczekać dnia, w którym jego potomkowie zasiądą na Żelaznym Tronie i oznajmią, że wszystko zawdzięczają dziadkowi (lub pradziadkowi). Cel ten przyświecał mu w ciemności, ogrzewał go zimą i napełniał każdą cząstkę jego jestestwa przekonaniem o słuszności jego działań i tylko jeden jedyny raz zdarzyło mu się zawahać w dążeniu do jego osiągnięcia.

A wszystkiemu winna była, oczywiście, Sansa Stark.

Sansa Stark była na swój sposób okazem doskonałości. Jej inteligencja śniła mu się po nocach, a jej piękno nawiedzało go za dnia. Ich pożycie przedmałżeńskie niemal przywróciło mu wiarę w Siedmiu, jej wyczucie sytuacji było bezbłędne, a jej uśmiech powodował, że nie mógł myśleć o niczym innym. I tu właśnie pogrzebany był pies.

Szczęście zapewniane mu przez doskonałość Sansy zabijało jego ambicję i powodowało otępienie umysłu. Po trzymiesiącu post-miodowym, spędzonym z nią i z Margaery, był tak odurzony seksem, że stał się zdolny przewidzieć jedynie kilka ruchów przeciwników politycznych naprzód i o mały włos nie przeoczył momentu, w którym konieczne było poparcie Gerrolda Beznosego, by zablokować kandydaturę Mectariona Szpetnego na władcę Żelaznych Ludzi. Ta o mały włos uniknięta katastrofa upewniła go w przekonaniu, że postąpił słusznie żeniąc się z Margaery Tyrell, którą darzył uczuciem stałym i namiętnym, ale nie skłaniającym do zaprzepaszczenia dziedzictwa potomków. Margaery podzielała jego przekonanie, że świetnie nadaje się na babkę królów i wspierała go na każdym kroku, także podpowiadając mu potencjalne nowe rynki do podbijania. Sam nigdy nie domyśliłby się, jak duże znaczenie damy dworu przykładają do obuwia.

Niemniej jednak wszystkie jego plany rozbijały się o jeden - drobny - problem. By jego dzieci (lub w ostateczności wnuki) zawierały mariaże z potomstwem miłościwie panujących, miłościwie panujący musieli się w końcu rozmnożyć. A czy to z braku starania, czy to z braku możliwości, Targaryenowie nie mieli jak na razie dzieci. Petyr uważał to za osobistą obrazę. Nie po to od młodości spiskował i knuł, by plany popsuły mu czyjeś niepracujące należycie genitalia.

A znalezione przezeń rozwiązanie wcale nie ułatwiało mu życia, gdyż oznaczało konieczność poważnego wyrzeczenia.

Chodziło, oczywiście, o Sansę.

rysie rhaenys, fanfiction: a song of ice and fire, fanfiction: rysie rhaenys, fanfiction

Previous post Next post
Up