MERRY CHRISTMAS!

Dec 23, 2008 11:15

Merry Christmas Everyone. ^___^



***
Po polsku. :)
W związku z tym, że nie brałam udziału w Gwiazdce LJa, postanowiłam zamieścić tu... coś. Chyba wszyscy czytali lub pisali niegdyś do Pootera, co? No, ja kiedyś też. I znalazłam fika sprzed trzech lat.
Marnował się na dysku cały ten czas, a może się przez niego uśmiechniecie.
Wesołych świąt! ♥



Czarodziejski Zakład ubezpieczeń

Oczy staruszki siedzącej naprzeciw urzędnika Czarodziejskiego Zakładu Ubezpieczeń wyrażały bezgraniczne zaufanie.
Chociaż ów urzędnik po raz trzeci powtarzał, że galeony z tytułu odszkodowania za wkręcenie jej kota do mugolskiej sokowirówki nijak się nie należą.
Z uporem maniaka tkwiła przy jego stanowisku, oczekując jakiegoś cudu. Czarodziej spisujący jej zeznanie też oczekiwał cudu. Cudu przerwy na lunch.

Był pochmurny, szary poranek wigilijny. Pogoda była raczej pod ponurakiem i nic nie wskazywało na to, by miała się zmienić.
Rekompensowały to wieńce z ostrokrzewu poupychane gdzie-tylko-się-da, choinki migocące tysiącami świec ustawione w dosłownie każdym kącie, i co najgorsze, sprzątaczka, fałszująca zapamiętale cały repertuar kolędowy.
Od wpół do dziewiątej, przez dwie godziny, Harry Potter, niegdysiejszy Chłopiec, Który Przeżył, a teraz Mężczyzna, Którego Sława Przeminęła Z Wiatrem, zdążył odesłać z kwitkiem:
lekarzy
mleczarzy
stolarzy
badylarzy
zbrojarzy-betoniarzy
żołnierzy
programistów Microsoftu
konserwatorów dźwigów osobowych
stoczniowców
fahoffców
kierowców
konduktorów wagonów sypialnych
pracownic agencji masażu
szwaczek
prządek
kasjerów walutowych
operatorów łopaty
górników
rolników
glazurników
sadowników
prawników
hutników
walcowników
obróbników skrawaniem
leśników
i był straszliwie zmęczony. A na dodatek, uczepiła się go jak rzep hipogryfiego zada, staruszka od kota w sokowirówce.
Dzwonek obwieszczający wszem i wobec przerwę, brzmiał w uszach Harry’ego jak niebiańskie chóry. Z radością poinformował siwą wiedźmę o tym, że nie może jej obsłużyć i prawie że w podskokach ruszył w stronę wyjścia.
Z zamiarem zaproszenia na lunch uroczej blondyneczki z Działu Kadr.

Jednakże wyjście było zabarykadowane.
Przez coś dużego, czerwonego i nie mogącego się przecisnąć przez drzwi w żadną stronę.
- Cholera, a mówiłem, żeby poszerzyć framugę.
Zza czerwonego czegoś, co okazało się być facetem w kubraku świętego Mikołaja, nadpłynął głos kierownika.
- Ale brakowało nam też miejsca na tablicę korkową... - z tej samej strony odezwał się
jego zastępca.
- Co jest grane? - Harry patrzył osłupiały na wysiłki faceta, próbującego jakoś skurczyć
się w sobie. Pomagało mu w tym dwóch barczystych aurorów, co najprawdopodobniej przyniosłoby jakieś efekty, gdyby obaj ciągnęli w tę samą stronę.
Harry westchnął ciężko niczym ostatni przegrany, a przepiękna wizja lunchu z blondyneczką odfrunęła sobie beztrosko gdzieś w okolice Grenlandii.
Święty Mikołaj utknął w drzwiach, czy to aż tak mało czytelne? - Obok Pottera stanęła
Kath Winslow, koleżanka po fachu, w swoim nieodzownym, klasycznym i do bólu okropnym żakiecie. Poprawiła zjeżdżające jej z nosa okulary o grubych jak denka butelek po kremowym szkła i uśmiechnęła się kpiąco.
- Dzięki za uświadomienie, tego właśnie było mi trzeba - warknął Harry i wrócił na
swoje miejsce. Gdzie, z uporem maniaka, czekała na niego staruszka. - Dobrzeproszempaniomzrobimycosiędaaterazżyczęwesołychświątdowidzenia - poinformował ją z nonszalancją, na jaką pozwalał jeden wydech.
Staruszka zamrugała nerwowo, zdradzając symptomy niezrozumienia.
Czarodziej westchnął, wyciągnął z szuflady schowane tam uprzednio zeznanie starszej czarownicy. Zdobiły je różnorakie rysunki przedstawiające kota, sokowirówkę, oraz kota po zbadaniu jej wnętrza.
Z niechęcią postawił na dole pergaminu swój zamaszysty podpis. Twarz wiedźmy naprzeciw rozjaśnił błogi uśmiech.
- Pan jest aniołem! Niech panu Merlin to w dzieciach wynagrodzi!
- Yhm. Dziękuję.
Co prawda na razie żadnych dzieci nie planował i na żadne się nie zanosiło - z tej prostej przyczyny, że brakowało drugiego czynnika rodzicielskiego.
Jak to mawiali... do tego tanga potrzeba dwojga.

Zanim Harry porządnie odetchnął po przygodzie z właścicielką kota, na krześle zajmowanym uprzednio przez staruszkę, usiadł kolejny interesant.
Potter jęknął cicho i zmierzwił sobie fryzurę w akcie beznadziei, tworząc na głowie coś w rodzaju kopniętego czuba z rozgałęzieniem.
- Słucham? - zapytał uwolnionego już z objęć framugi jegomościa w czerwonym
kubraczku, usadowionego naprzeciw. Jegomość uśmiechnął się dobrotliwie pod swym siwym wąsem.
- Chciałbym złożyć zeznanie. Miałem wypadek.
Harry przyjrzał się interesantowi, który beztrosko nawijał na różdżkę swoją długą brodę i pomyślał, czego to ludzie nie zrobią dla swoich dzieci - włącznie z wciśnięciem w idiotyczne wdzianko, przyklejeniem magiczną taśmą sztucznej brody, a później - utknięciem w zbyt ciasnym przejściu.
- Nazwisko?
- Święty Mikołaj.
Harry ozdobił rubryczkę oznaczoną jako nazwisko potężnym kleksem. Szybko usunął go zaklęciem.
- Nazwisko?
- Święty Mikołaj - powtórzył pogodnie czarodziej, moszcząc swoje gabaryty wygodniej
na twardym krzesełku.
- To słyszałem. Pytam się o nazwisko. No wie pan. Smith i takie tam.
Gdy mężczyzna po raz kolejny stwierdził, że jest świętym Mikołajem, Harry ze zrezygnowaniem przeszedł do kolejnej rubryczki.
- Ubezpieczone mienie?
- Sanie z magicznie powiększanym bagażnikiem, napęd na dziewięć reniferów...
Harry zbaraniał do reszty. Święty Mikołaj poczuł się w obowiązku wyjaśnić zaistniałą sytuację.
- Widzi pan... sanie są przystosowane do dziewięciu reniferów, dziewięciu, nie mniej,
nie więcej. Ta zmiana kadr nie wyszła mi widać na dobre.
- Zmiana kadr? - wyjąkał zdezorientowany Harry.
- Ano, zmiana. Rudolf i jego podwładni zażądali takiej dziennej stawki siana, że sam
towarzysz Dziadek Mróz by się nie wypłacił.
Harry z premedytacją postanowił nie pytać o nic. Otępiały spisywał sprawozdanie domniemanego świętego, starając się, by wyszło to w miarę gramatycznie.
- Okazało się, że nowy skład napędowy sań - Ralf, Rufus, Rupert, Robert, Roy, Roderyk, Remus, Romulus, Roland, Radclif, Randy, Reynard i Rols-Royce - okazał się nie tylko zbyt duży, ale i nie dość kompetentny. Rols-Royce przejął funkcję Rudolfa - relacjonował święty Mikołaj, na samo wspomnienie dawnego współpracownika uśmiechając się z rozrzewnieniem. - - - Ale niestety nie był tak dobry z nawigacji jak on. Wyrżnęliśmy w słup wysokiego napięcia.

Harry był naprawdę wyrozumiały. Doskonale zdawał sobie sprawę, że przedświąteczna gorączka ogarnia wszystkich i wszystko, nawet zwykłą magiczną ubezpieczalnię.
Ale za nic nie mógł pojąć, dlaczego wszystkie najdurniejsze przypadki trafiają się jemu.
Kierownik zobowiązał się do załatwienia Mikołajowi nowego środka transportu, a kompletnie ogłupiały Harry miał za zadanie ugościć jakoś interesanta, co w związku z napływem coraz to nowych mas czarodziejskich wydawało się być przedsięwzięciem niewykonalnym.
Na szczęście święty Mikołaj ugościł się sam, zajmując fotel przy kominku podłączonym do sieci Fiuu i witając wszelkich gości rubasznym śmiechem oraz życzeniem wesołych świąt.
Harry zerknął na zegarek i z ulgą stwierdził, że należy mu się choć pół godziny wytchnienia.
Nie patrząc na nikogo i na nic, sprintem pokonał całe pomieszczenie, dopadł drzwi, realnie i całkowicie nie zabarykadowanych przez żadnych facetów w czerwonych ubrankach, i wybiegł na korytarz, gdzie zderzył się z jeszcze bardziej realną i jak najbardziej barykadującą przejście drabiną, wywołując reakcję łańcuchową.

Wysiłki Mirandy Trent, sekretarki kierownika CZU, próbującej w miarę prosto umocować jemiołę na żyrandolu, zostały gwałtownie przerwane przez zachwianie i, co za tym idzie - upadek drabiny na podłogę. Spadła na coś miękkiego, dzięki czemu lądowanie nie było dla niej zbyt bolesne.
Ale było bolesne dla Pottera, na którym to w tym momencie się znajdowała i który bardzo starał się nie jęczeć.
Miranda szybko otrząsnęła się z szoku, zebrała w sobie, po czym odbiła w prawo, lądując na twardej, wyfroterowanej posadzce.
- Jemioła! - poinformowała ich wesoło przechodząca obok blondynka z Działu Kadr.
Potter jęknął jeszcze raz, po części z powodu krzyża łupiącego go pokazowo, po części przez sam makabryczny widok jemioły, wiszącej sobie złowieszczo dokładnie nad jego głową niczym miecz Demoklesa, a po części przez pierścionek zaręczynowy pyszniący się na dłoni blondynki, który to z pozycji horyzontalnej był bardzo widoczny.
Niziutka brunetka, mgliście zapamiętana przez niego jako jakaś Mabel czy inna Melinda, obrzuciła pracownicę Działu Kadr raczej morderczym spojrzeniem i bez cienia jakichkolwiek emocji pocałowała Pottera w same usta.
Co, trzeba przyznać, nieprzyjemną czynnością nie było.
Zanim jednak Harry odkrył to z pełną mocą, Miranda była już na drugim końcu korytarza i jak gdyby nigdy nic lewitowała drabinę do schowka.

Chwila wytchnienia trwała zdecydowanie zbyt krótko, by Harry mógł w jakikolwiek sposób odetchnąć, uporządkować zwichrzone myśli czy zaprzestać rozpamiętywania incydentu z Mirabel. Ledwie zakupił w ministerialnym barze lekko przydepniętą kanapkę z tuńczykiem i swoją ulubioną, grubą warstwą majonezu, już dały o sobie znać obowiązki w postaci rozwścieczonego do granic możliwości czarodzieja, z szczekającą i próbującą wyrwać się z jego objęć choinką trzymaną pod pachą.
Kanapka wylądowała w kieszeni szaty, a Harry, gnany poczuciem odpowiedzialnego urzędnika Ministerstwa, powrócił do siebie, spisał zeznanie niefortunnego posiadacza psiochoinki („psiakrew, zeżarła nam stół, czaisz pan?!”) i z całą mocą uświadomił sobie, patrząc na oddalającego się czarodzieja, że po raz pierwszy spędzi Boże Narodzenie albo samotnie, albo w towarzystwie jakże uroczych wniosków o odszkodowanie.
Święta nieodmiennie kojarzyły mu się z okrzykiem chłopaków z dormitorium („prezenty! Wstawaj, Harry!”), ciepłymi swetrami, które rokrocznie dostawał od pani Weasley, i magicznym sklepieniem Wielkiej Sali, z którego w Wigilię zawsze prószył śnieg.
- Coś cię trapi, chłopcze. - Filozoficzne stwierdzenie dobrotliwego dziadka podającego
się za Świętego Mikołaja wybiło Harry’ego z rytmu ponurych rozmyślań.
- Słucham? - spytał inteligentnie, wpatrując się dość nieprzytomnie w czerwony nos
stojącego w pobliżu czarodzieja.
Nim jednak Święty Mikołaj zdążył cokolwiek powiedzieć, do gabinetu wparował Kierownik, wymachujący jakimś poplamionym pergaminem.
- Masz pan! - Kierownik z namaszczeniem wręczył świstek Mikołajowi. Ten rozwinął go
i z najwyższym skupieniem odczytał dość spiczaste pismo szefa Harry’ego.
- Dziękuję bardzo - rzekł poruszony, kładąc pergamin na biurko.
- „Talon na całodniową przejażdżkę dorożką”?! - przeczytał Harry, a kierownik wzruszył
ramionami.
- Lepszy knut w garści, niż galeon na dachu, synu. Nawet nie wiesz, jak trudno jest
cokolwiek załatwić w Wigilię? Miranda zafiukała chyba do wszystkich hodowców reniferów na naszej półkuli. Nikt nie miał latających...

Miranda? Był pewien, że ma na imię Miracle.
Fakt ten tak go zdziwił, że nie zwrócił uwagi na latające renifery ani inne dziwne zjawiska, które pojawiły się w wypowiedzi kierownika, włączając w to traktowanie całkowicie poważnie świra w czerwonym ubraniu.
- Wesołych świąt wszystkim! Ho, ho, ho!
Pracownicy CZU spojrzeli na Świętego Mikołaja raczej specyficznym wzrokiem, na co główny zainteresowany mruknął, że trzeba się komercjalizować, bo takie wymogi rynku, huknął jeszcze raz „ho, ho, ho” i deportował się z trzaskiem.
- Wariat - uznał Harry, przypomniawszy sobie całe tabuny urzędników, siadające na
mikołajowych kolanach z dziecinną radością wymalowaną na twarzach. - Fanatyk świąt jakiś.
Traf chciał, że usłyszała to Miranda, przechodząca obok z naręczem teczek.
Teczki prawie natychmiast znalazły się na podłodze, a nie zważająca na ten szczegół Miranda usiadła naprzeciw Harry’ego.
- Dlaczego tak sądzisz? Według mnie to był prawdziwy Mikołaj. Najprawdziwszy,
komercyjny, lapoński Mikołaj.
Harry uniósł brwi. Kolejna wariatka do kompletu. Jeszcze tylko obić ściany czymś miękkim i będzie tu miał drugi oddział zamknięty świętego Munga.
- A. I spójrz tutaj... - poklepała się w okolice swojego wyrostka robaczkowego. Harry
przyjrzał się uważnie wskazywanemu miejscu, ale nie spostrzegł niczego ciekawego. - Nie na mnie, Harry, tylko na siebie.
Cały przód szaty ozdobiony miał tłustą plamą po majonezie, w dodatku śmierdzącą tuńczykiem. Pięknie.
- W mordę gumochłona - zaklął i wyciągnął różdżkę. Z zaklęć
gospodarskich nigdy orłem, ani żadnym innym sokołem nie był, a teraz jego wysiłki obserwowała Miranda. Kiedy po raz czwarty podpalił sobie rękaw, czarownica szybko wzięła sprawy w swoje ręce.

Jakiś czas później Harry opowiadał każdemu, kto chciał go słuchać, że jego wielka miłość ma zapach tuńczyka z majonezem.

KONIEC

wiadomy kawałek zerżnęłam bez wiedzy i zgody Niebieskiej. :P

ff: harry potter, christmas

Previous post Next post
Up