Roz. 2
Wiosna
Człowiek jest mniej nieszczęśliwy, gdy nie jest nieszczęśliwy sam.
Honore de Balzac
Oczekiwał, że gdy obudzi się rano, Bonda już nie będzie. Był tego niemal pewien. Ale 007 nie zastosował swojego słynnego tricku ze znikaniem bez śladów we wczesnych godzinach porannych. 007 został. Więcej nawet. Zrobił śniadanie. Q chwiejąc się sennie stał w progu kuchni i patrzył, jak Bond porusza się z gracją pomiędzy kuchenką a stołem, sprawnie operując patelnią, tosterem i dzbankiem.
"007, jajka?"
Niebieskie oczy Bonda w świetle poranka wydawały się niemal świecić.
"Jajecznica. Ten twój rozgryziony kurczak sugeruje, że potrzebujesz białka. Wyrzuciłem. Mięso nie powinno stać tak długo bez lodówki."
Huh. Najwyraźniej Bond, gdy nie był na misji, posługiwał się jedynie skróconymi komunikatami. Dobrze. Q po przespaniu niemal dziesięciu godzin nie miał siły ani chęci bawić się w kurtuazyjne zabawianie gościa... kolegi... członka sztucznego stada, które powstało z woli Mallory`ego. Usiadł przy stole i wsparł głowę na rękach. Gdy po chwili stanął przed nim talerz z jajecznicą i tostami z masłem nie oponował. Wybąkał jakieś podziękowanie i zaczął jeść, nagle odkrywając, że jest głodny jak wilk.
007 może nie potrafił przynieść nieuszkodzonego sprzętu z misji, ale jajecznicę z pewnością zrobić potrafił. Q nie miał pewności, ale być może w niektórych momentach posiłku pomrukiwał z zadowolenia. Zdarzało mu się to w takie dni, czasami, gdy jadł coś szczególnie smacznego, albo gdy słuchał jakiejś szczególnie pięknej muzyki.
Bond nie usiadł z nim do stołu, jadł oparty biodrem o blaty szafek kuchennych. Q nie naciskał na wspólne śniadanie. Pożarł raz dwa swoją jajecznicę, oblizał paluchy z okruchów, dopił słodką jak ulepek kawę zbożową, brudząc kubek dżemem. Dopiero kiedy odchylił się na krześle i westchnął z zadowoleniem, zauważył, że 007 na niego patrzy. Bardzo intensywnie patrzy. W zasadzie, to się gapi.
"No co?" zapytał Q z irytacją, nagle dziwnie zawstydzony. "Nie jem, a jak już jem to dużo. Zwłaszcza w tym tygodniu. Nie osądzaj mnie."
"Nikogo nie osądzam."
Bond wstawił wodę na herbatę i wstawił brudne naczynia do zmywarki. Przetarł blat ścierką, wyjął z szafki świeże filiżanki, otworzył lodówkę i schował do niej mleko. Schrodinger natychmiast pojawił się przy łydkach 007, mrucząc i ocierając się miłośnie.
"Poruszasz się tutaj, jakbyś znał moje mieszkanie." zauważył Q niezobowiązująco.
"Bo znam." Bond wsypał kotu karmy do miski i pogłaskał go po grzbiecie. "Czasami... patrzenie na ciebie mnie uspokaja."
"Wkradałeś mi się do domu?!" wybuchnął Q, wstając gwałtownie z krzesła, po czym zatrzymał się w pół słowa. "Ale, ale. Jak to się stało, że mój system zabezpieczeń cię nie wychwycił?"
"A jak to się stało, że masz w łóżku moją koszulkę do treningów? "Bond schował karmę dla kota, po czym spojrzał trzeźwo na kwatermistrza. "Mamy swoje sposoby jak widać."
Q zmarszczył się i wyprostowany jak deska nalał sobie herbaty z imbryka.
"Myślę, że obaj nie powinniśmy rzucać kamieniami. Mamy pewne...hm, hm... problemy z naszą naturą i szczerze wątpię, żeby plan Mallory`ego wypalił. Ale musimy to zrobić, żeby utrzymać pracę i nasze statusy, więc ustalmy pierwszą i jedyną zasadę. Nic nas nie dziwi."
Bond skinął powoli głową, nie spuszczając wzroku z Q.
"Bardzo rzymska i bardzo adekwatna zasada."
Resztę dnia Q przespał, zakopany w swoim gnieździe i nietypowo spokojny. Wciąż było mu trochę za gorąco i pobolewały go plecy, ale ogólnie był niemalże zrelaksowany. Zapach alfy, okupującego kuchnię i rozkładającego i składającego na powrót broń, robił swoje. Q nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak dobrze spał, i to bez filmu lecącego w tle i waleriany.
Bond był nadspodziewanie spolegliwym gościem i grzecznie zajął się sobą. Wyszedł gdzieś, przyszedł, rzucił kilka walizek w przedpokoju i zasiadł ponownie w kuchni. Schrodinger od razu wymknął się z sypialni Q i czmychnął do Bonda, terkocząc aż się rozlegało. Mały zdrajca.
"Zjesz coś?" zapytał Bond, wtykając głowę za drzwi sypialni Q. "Mam sernik."
"Nie, dzięki. Zdrzemnę się."
"Ok."
Obawiał się, że będzie mu niewygodnie gościć kogoś w domu podczas chorobowego tygodnia. Nie był wtedy najserdeczniejszym z ludzi. Nie chciało mu się cały dzień wychodzić z piżamy, pożerał czekoladki na przemian z kurczakiem i na przekór zdrowemu rozsądkowi potrafił znienacka wzruszyć się niemal do łez reklamą z małym pieskiem. Czasami nie miał nastroju na nic, tylko leżenie w gnieździe z laptopem na brzuchu i oglądanie ciągiem seriali, aż w końcu mieszały mu się sezony, filmy, historie...
"Rób to co zwykle, nie przeszkadzaj sobie." powiedział Bond, gdy Q wychynął z sypialni i z wilgotnymi oczyma, zawlókł się do kuchni, obijając się bez okularów o meble jak głucha foka. Było grubo po północy, Doktor właśnie rozstał się na zawsze z Rose i to po prostu wymagało to kubka gorącej czekolady.
"Co ty tutaj robisz?" wymamrotał niewyraźnie Q, mrużąc oczy. "Nie idziesz spać?"
Bond popatrzył na niego w milczeniu, po czym oparł się o kuchenne szafki, zerkając dyskretnie za okno. Zignorował pytanie.
"Będziesz mi tu tak milcząco szwendał się po domu całą noc?" zapytał zrezygnowanym tonem Q, po czym podszedł i oparł się na blacie koło Bonda. "Razem w tym jesteśmy. Mógłbyś przynajmniej spróbować jakoś..."
Bond popatrzył wyzywająco na Q, po czym odwrócił się ostentacyjnie do okna. Promieniowało z niego napięcie, niezadowolenie i złość.
"Jestem niespokojny i nie śpię. Nil admirari, kwatermistrzu. Nie przeszkadzaj sobie, rób co tam zwykle robisz i zostaw mnie."
"Jak chcesz." wywarczał Q i cholera, w jego głosie słychać było jęk omegi. Bond zagapił się na niego z przymrużonymi czujnie oczyma, ale kwatermistrz nie czekał na jego reakcję.
Zacisnął zęby, wyprostował się, po czym opuścił kuchnię. Nie miał chęci na kłótnię. Nie miał chęci na niechętnego alfę, zmuszonego do utworzenia z nim stada, nie miał chęci mieć w domu kogoś, kto powinien rozpraszać samotność a tylko ją potęgował. Bond nie był alfą Q, i był równie niezadowolony z tej sytuacji, jak kwatermistrz.
Wrócił do sypialni, roztrojony i zły, z lekką gorączką i uciskiem w brzuchu. Z rozmachem wwiercił się pod przykrycia. Zamknął oczy i usilnie starł się nie myśleć o tym, że jest sam, rozregulowany, bezbronny i nie ma nikogo, komu mógłby zaufać w tym newralgicznym stanie. Pewnie, był przydatny, był niezastąpiony, był najlepszym kwatermistrzem jakiego MI6 w ciągu ostatnich paru dekad miała... ale potem, gdy już misje się skończyły, gdy informatycy rozchodzili się do domów, gdy wynalazki zostawały odłożone na półki a komputery wyłączone, Q zostawał sam. Pozbawiony celu. Niepotrzebny.
Zostaw mnie.
Rozczulanie się nad reklamą z małym pieskiem było znacznie łatwiejsze niż rozczulanie się nad sobą samym.
/
Obudził się jakoś przed świtem, z niejasnym poczuciem niepokoju i bólem w krzyżu. Za oknami wciąż jeszcze panowała zimowa ciemność. Westchnął, przeciągnął się, wtulił twarz w poduszkę a potem zobaczył 007. Bond siedział znowu na przeciwko jego gniazda i wpatrywał się w nie płaskim, zmęczonym spojrzeniem. W nikłym świetle bocznej lampki wyglądał na kogoś głęboko nieszczęśliwego. Q nie mógł dokładnie określić, dlaczego. Widywał Bonda w różnych sytuacjach, podczas misji i poza misjami, rannego i w pełni sił, ale nigdy nie widział go pogrążonego w tak dojmującym, smutnym, paraliżującym... bezruchu. I pachniał słonawym, ciepłym zapachem beznadziei. Zaalarmowany Q usiadł pośród kołder, koców i poduszek gniazda. Zaczął nieporadnie zapinać rozchełstaną górę piżamy, rozerwany pomiędzy chęcią chronienia swojej prywatności, a potrzebą niesienia pomocy komuś, kto ewidentnie pomocy potrzebował. Przeklęte instynkty...
"James?..."
"Leż, Q. Nie musisz zachowywać decorum specjalnie dla mnie." Bond wyglądał, jakby wgryzł się w coś gorzkiego. "Jesteś u siebie."
Q zaśmiał się niewesoło, ale położył się na powrót w zwojach gniazda.
"Cały ten układ zasadza się na tym, żebyśmy razem poczuli jak u 'siebie'."
Cisza. Cisza. Niebieskie oczy Bonda wpatrywały się w Q przerażająco nieruchome.
"Ja nigdzie nie jestem u siebie."
Normalnie Q nie trącałby się, w końcu nie była to jego sprawa, Bond powiedział mu wyraźnie, żeby go zostawić. Ale teraz pośród mroków zimowego poranka nic nie było normalnie, teraz instynkty Q napierały na niego bezlitośnie, bolał go krzyż i po prostu nie mógł patrzeć na czyjeś cierpienie. Odsunął się trochę w głąb gniazda i odchylił kołdry. Bond jednym płynnym ruchem wstał z fotela, podszedł do łóżka i uklęknął przy nim. Nie przyjął zaproszenia do gniazda i nadal pachniał słonym smutkiem, ale już nie tak intensywnie. Jego zwykły, silny, mocny zapach zaczynał dominować, ciepły i uspokajający. Q zrobił głęboki wdech nosem i zamknął oczy.
"Jak długo trzeba czekać, aż się przyzwyczaimy do stada? Zawsze długo przyzwyczajam do zmian. Około pół roku przyzwyczajałem się do kota..."
"Mam nadzieję na lepsze szanse niż kot." zaśmiał się mrukliwie Bond i westchnął. "Nie muszę korzystać z twojego gniazda, Q."
"Nie wiem, czy potrafię przyzwyczaić się do tego, że siedzisz mi w sypialni jak śpię."
"Przepraszam... po prostu... jestem niespokojny."
"Chciałeś, żebym cię zostawił."
"Tak. Przepraszam."
Q otworzył leniwie jedno oko i spojrzał na ukrytą w cieniach twarz Bonda.
"Zostanie ci wybaczone, jak dzisiaj też zrobisz jajecznicę."
Uśmiech Bonda bardziej było słychać niż widać.
"Umowa stoi."
/
Po porannej rozmowie, jajecznicy i kawie Bond odzyskał nieco wigor i pogodę ducha. Q natomiast zaczął nawet przejawiać tendencję do postrzegania świata w sposób pozytywny. Może nigdy z nikim nie mieszkał, od kiedy w wieku szesnastu lat wyprowadził się z rodzinnego domu, ale nie mogło to być takie straszne. Poza tym dawało mu mnóstwo okazji do organizowania, układania, sprzątania i kupowania.
"Nie obijaj się, 007, tylko wrzuć te graty do pudła i wynieś na korytarz. Niech się te twoje mięśnie do czegoś w końcu przydadzą!" komenderował Q, rozkładając łóżko w zapasowym pokoju i od razu zaczynając kaszleć. "Cholera... mam nadzieję, że nie masz uczulenia na kurz, khe khe... Zaraz odkurzę, tylko otworze okno..."
Bond, co ciekawe, posłusznie wypełniał życzenia Q. Ubrany w czysty, treningowy dres kręcił się z pudłami starych sprzętów elektronicznych i kabli, wynosił je i układał w równym rządku przy śmietnikach na zewnątrz kamienicy. Sąsiadka z naprzeciwka będzie jak nic siać ploty a młoda singielka z dołu zacznie ostrzyć zęby, bo zawsze lubiła starszych mężczyzn. Q nie miał się jednak sił przejmować. Zamiast rozmyślać nad skandalem towarzyskim w swojej kamienicy i poronionymi planami Mallory`ego rzucił się w wir sprzątania i organizacji. W ciągu kilku godzin zapasowy pokój zamienił się w bardzo dobrze urządzony, odkurzony, gruntownie odświeżony pokój gościnny.
Na obiad zjedli chińszczyznę na wynos. Bond udawał, że nie patrzy jak Q wciąga swoje sakiewki z krewetkami a Q udawał, że nie węszy za ciepłym, mocnym zapachem alfy. Zapach był zlokalizowany gdzieś w okolicach karku i uszu 007 i ani trochę nie zdradzał już gorzkosłonej smutnej nuty. Coś w środku Q, coś związanego mocno z opiekuńczym instynktem omegi, było z tego stanu rzeczy zadowolone. Nie roztrząsał tego, był zbyt wprawiony w chowaniu swoich instynktów pod oficjalnymi maskami i konwenansami. Praktycyzm i zdrowy rozsądek, tylko one się tak naprawdę liczyły.
"Rozumiem, że masz ze sobą jedynie te dwie walizki, które wczoraj przyniosłeś?"
"Mhm." odpowiedział niekomunikatywnie Bond znad swojego ciasta kokosowego, a widząc skrzywioną minę Q, rozłożył ramiona. "O co chodzi? Jestem 00, to normalne, że nie gromadzę przedmiotów. W tym fachu to nie wskazane."
"Chodź, abnegacie. Ja cię uczyć każę. I kupię ci kilka niezbędników. Żeby potem nie było, że podkradasz mi produkty do włosów."
Tak jak onegdaj obkupił Schrodingera w zabawki, koszyki, drapaczki i trzy rodzaje specjalnego kociego szamponu, tak teraz wziął się za wyposażenie 007. Miał do tego dryg, chociaż zwykle prezentował swoim agentom broń, wypaśne laptopy, odporne na wstrząsy tablety i różne inne potrzebne na misji klamoty. Bond z neutralną miną siedział obok Q patrzył, jak kwatermistrz zamawia online wszystko. Od szczoteczek do zębów, po nowe ręczniki, pościel, poszwy, na klapkach i podomowych kapciach kończąc.
"Myślisz, że zmieścisz się ze swoimi ubraniami w tej szafie? Możemy kupić ci nową..."
"Lubisz organizować." wymruczał Bond, gdzieś blisko ucha Q. Kwatermistrz drgnął cały i zaśmiał się nerwowo.
"Taka mała przypadłość omeg. Im szybciej to zaakceptujesz tym lepiej."
"Nie mam z tym problemu." powiedział wolno Bond, poruszając oddechem włosy Q koło ucha. "Ale, rozumiesz, mogę nie dożyć momentu, w którym użyję tych twoich ręczników."
Q spojrzał z ukosa na Bonda a napotykając jego nieruchome, bezlitosne spojrzenie, wyciągnął rękę. 007 nie cofnął się, gdy kwatermistrz dotknął mu mocno nosa palcem wskazującym.
"Czy ktoś będzie żyć następny miesiąc czy czterdzieści lat, nieważne. I tak zasługuje na swój własny ręcznik."
/
Mieszkanie razem z Bondem było nadspodziewanie łatwe. Nie posiadał wielu rzeczy, nie rządził się w kuchni i ogólnie miało się wrażenie, że zachowuje się jak w hotelu. Swobodnie, ale nieinwazyjnie, bezosobowo. Być może dlatego był takim dobrym agentem. Był wszędzie u siebie i jednocześnie nie był u siebie nigdzie. Q z dystansem oglądał tego typu podejście podczas misji, ale z bliska nie mógł go zdzierżyć. I robił wszystko, aby Bond poczuł się jednak jak u siebie.
Dogadali się szybko a jeszcze szybciej wytworzyli codzienną rutynę, umożliwiającą im przetrwanie pod jednym dachem bez urywania sobie głów. Q nie wchodził do pokoju Bonda, wyczuwając, że to przestrzeń newralgiczna i alfa jest dość czuły na to, kto ma dostęp do jego legowiska i broni. Nie wytykał 007, że przecież jego broń pochodzi z wydziału Q. Bond miał prawo być paranoiczny w swoim zawodzie, nie raz nie dwa uratowało mu to życie. Zresztą alfa bywali dość terytorialnie nastawieni, zwłaszcza alfa pracujący dla MI6. Bond w rewanżu nie wtrącał się do organizacji prac domowych, jaką wprowadził Q, posłusznie wykonując swoją działkę. Nie naruszał wcześniejszych rytuałów, dotyczących wynoszenia śmieci, odkurzania, prania i mycia naczyń. Owszem, zdarzało mu się ustawić inaczej kubki na suszarce i postawić patelnię na garnkach a nie na innych patelniach w szafce, ale o dziwno, drażliwego zwykle kwatermistrza to nie irytowało. To były małe rzeczy, można było przywyknąć.
"Gdzie jest ten mały garczek na mleko?" zapytał Q, gdy pewnego wieczoru wszedł zmęczony do kuchni. Bond rozlewał spokojnie kakao do kubków, nie podniósł wzroku.
"Spalił się."
"Sam się spalił?"
"Tak. Pierwszy w świecie garczkowy samozapłon. Nie dręcz, Q, odkupię ci cały komplet. To był po prostu bardzo brzydki, bardzo stary garczek. Widocznie podświadomie postarałem się go pozbyć."
"No fakt, to był bardzo brzydki garczek. Zasługiwał na spalenie." przytaknął Q z rezygnacją. Bond z uśmiechem postawił przed nim kubek kakao i poklepał go po plecach.
"Wiedziałem, że rozumiesz."
Dość szybko okazało się, że gdy Bond proponuje Q coś do jedzenia, lepiej pogodzić się z losem i zjeść. Nie chodziło bowiem jedynie o dokarmienie głodującego kwatermistrza. Chodziło o spokój i relaks 007. Bond nigdy tego na głos nie powiedział, ale Q po kilku odrzuconych propozycjach nocnej przekąski, zorientował się, w czym rzecz.
"Tak. Zjem ten sernik. Tak, możesz sobie usiąść ze mną i patrzeć."
Bond bez jakiegokolwiek zacukania zasiadał na przeciw Q z kawą. Jeżeli chodziło o instynkty alfa bywał bezwstydny i pozbawiony skrupułów, bywał także nadspodziewanie przyjazny. Gdy akuratnie miał humor Bond potrafił być nieodparcie uroczy i ujmujący, niebezpieczna mieszanka, gdy było się dobrze zbudowanym agentem z niższym niż dziesięć procent poziomem tłuszczu w ciele.
"Panie Q, herbata dla pana." Bond wszedł do pracowni Q z tacą, na której balansował porcelanowy czajnik, dwie filiżanki i talerz, przykryty serwetką. Q, który przez ostatnie cztery godziny całkowicie pogrążył się w kodzie, łamiącym zabezpieczenia jednej z rosyjskich mafii narkotykowych, nagle zauważył, że jest trzecia nad ranem. Nawet nie zdenerwował się, że Bond użył jego najlepszego, używanego tylko na specjalne okazje porcelanowego serwisu.
"Dziękuję, James." odpowiedział dwornie, po czym już całkowicie wyzbyty decorum wyciągnął obie ręce i zrobił minę. "Dawaj tu tę herbatę! A ciastka masz?"
"Mam nawet coś lepszego. Keks."
Uśmiech Bonda był ciepły, naturalny, całkowicie inny od jego uśmiechu na misjach, ponadto uśmiech ten robił coś z żołądkiem Q. Ale pewnie był to tylko głód, kurcze, trzeba było skoncentrować się na pracy, bo z tymi Rosjanami nie było żartów. Jak zrobili zabezpieczenie to jak sen wariata, pokręcone kody, błędne wejścia, chociaż z każdego labiryntu było wyjście...
Tej nocy Q nie poszedł spać, tylko pracował, Bond został z nim, czytając gazety i przysypiając na przemian, rosyjska mafia natomiast nad ranem odkryła, że ktoś przebił się przez ich osłony i wyczyścił im wszystkie konta bankowe. Tego dnia kwatermistrz postanowił nie iść do pracy. Wysłał M smsa, że odsypia, usiadł na kanapie obok pochrapującego 007, złożył dłonie na podołku i odpłynął, nie pamiętał nawet kiedy i jak. Gdy się obudził, leżał na kanapie sam, przykryty kocem, z dwoma poduszkami, utkniętymi za plecami.
Bond był już w tym czasie na misji w Pradze.
"Może ten cały pomysł ze stadem nie był taki zły." oznajmiła Eve, gdy po południu Q dotarł wreszcie do MI6 i zasiadł za swoim biurkiem, dziwnie zrelaksowany i w totalnej zgodzie ze wszechświatem. "Uśmiechnięty kwatermistrz, i to popołudniem. Albo zapowiedzieli nowego Batmana, albo mieszkanie z Bondem ci służy."
"Nie opowiadaj głupot, Eve. Spalił mi garczek."
Eve spojrzała na Q znacząco, po czym strzepnęła rzęsami i ułożyła usta w kuszący, pomalowany czerwoną szminką dzióbek. Bardzo prześmiewczy, roześmiany dzióbek.
"Garczek, powiadasz, drogi Q. Dobry garczek to pół roboty."
"Moneypenny, wiesz, że cię kocham, ale idź gdzieś, nie wiem, poderwać Tannera czy coś. Nie mam siły na twoje naczyniowe innuendo."
/
Poza życiem codziennym dochodziły jeszcze problemy natury bardziej osobniczej. Chociaż, ku zdziwieniu kwatermistrza, problemy te wcale nie były aż tak uciążliwe. Bond nie komentował, gdy Q podkradał mu podkoszulkę, aby poprawić sobie nastrój po fatalnym dniu. Q z kolei przestał dziwić się gapiącemu się na niego podczas jedzenia Bondowi, więcej, zaczął celebrować wspólne posiłki, ponieważ oglądanie jedzącego, pożywającego się omegi było dla alfy bardzo uspokajające. Kwatermistrz kiedy tylko mógł jadł razem z 007, jak nie lunch, to śniadanie, to zwykłą nocną przekąskę. Jedli razem dość często, zarówno w kuchni jak i w kanciapie Q w MI6.
"Masz świetny metabolizm, kwatermistrzu." zauważył Bond, wręczając Q tytkę z marcepanami, przywiezionymi właśnie z misji w Paryżu. "Jesz niezbyt zdrowe rzeczy i nie tyjesz."
"Więcej spalam jak się stresuję, a stresuję się cały czas." objawił nadspodziewanie otwarcie Q, po czym zacukał się i schował nos w marcepanowej tytce.
Bond patrzył na niego w zamyśleniu, ale widać było, że nie zbiera się ani do krytyki ani do oceny. To było... miłe, posiadać kogoś, kto nie oceniał cię od razu pod względem przydatności i wydajności. Q wgryzł się z błogością w marcepana. Zamyślenie na twarzy Bonda ustąpiło miejsca uważnemu śledzeniu i koncentracji.
"Herbaty?" zapytał z pełnymi ustami Q, na co 007 wstał szybko z fotela.
"Przyniosę."
Q miał szczęście, że faktycznie posiadał dobry metabolizm. Instynkty Bonda, przejawiające się w potrzebie, aby nakarmić głodnego, były nieprzejednane.
"Zdarzało mu się nakarmić Aleca, ale wiesz, u nich prędzej czy później wynikała z tego walka." Eve usiadła na biurku Q i bezwstydnie podkradła mu marcepana. "Dwóch alfa prędzej czy później weźmie się za łby."
"Wszyscy się prędzej czy później wezmą za łby." Q pochylił się nad wielką i wciąż niekompletną księgą rachunków agentów 00 z ostatniego kwartału. "Kwestia czasu."
/
Mallory obserwował pracę Q i Bonda, ale nie wtrącał się. Jeżeli instynkty omega odezwały się mocniej w Q, albo Bond zaszalał ze swoim kompleksem wielkiego, silnego alfa-zbawcy, nikt nie komentował. To po prostu było wliczone w koszta. Alfa, beta czy omega, każdy czasami miał kiepski dzień. Nie wszystkie misje szły idealnie, nie wszystkie ofiary dawało się uratować. Bond przychodził czasami do domu, zmechacony i poszarpany, i zamykał się w swoim pokoju, warcząc, ilekroć Q w ogóle przechodził koło jego drzwi. Ciężko było zignorować gorzkosłony, smutny zapach 007, ale kwatermistrz, wprawiony w pokonywaniu przeciwności, przemógł się i w tym. Nie zamierzał się narzucać. Poza tym napady agresji rozdrażnionego alfy, zwłaszcza kalibru Bonda, nie były niczym przyjemnym. Bond w końcu i tak wychodził ze swojej jaskini, zwykle prosto do kuchni, po kawę. Q odczekiwał wtedy parę minut po czym przychodził także. Na herbatę.
Nic nie mówili, nie było po co. Wszystko już wiedzieli. Wszystko było powiedziane podczas nawigacji, w raportach MI6, w nagraniach. Q wyciągał paczkę rodzynek w czekoladzie i zjadał ją, specjalnie powoli. Bond patrzył.
Czasami, po takich właśnie mniej fortunnych misjach, Bond wchodził cichcem do sypialni Q i patrzył, jak kwatermistrz śpi. Konsekwentnie nie dawał się na tym złapać, ale jego zapach, unoszący się nad fotelem, na którym zwykle siadał, zdradzał go. Q nie komentował. Cokolwiek pomagało przetrwać 007 noc było ok. Chociaż, może nie. Niekoniecznie.
Gdy 007 miał gorszy moment szedł na miasto i wracał nad ranem. Czasami wracał pachnąc cudzymi perfumami, alkoholem i seksem. Q nie cierpiał tego zapachu, ale hamował swoją złość. Bond nie był jego alfą, miał prawo do promiskuityzmu... żeby tylko nim tak nachalnie nie pachniał po domu! Wszelakie hormony zadowolonego, sytego, wytarmoszonego porządnie alfy unosiły się w przedpokoju, w kuchni, w salonie. Q ukrywał się przed nimi w sypialni, włączając głośno muzykę i nakrywając głowę kocem. Nie warczał. Nigdy nie warczał. To byłoby poniżej jego godności. Po dłuższym prysznicu 007 i paru dniach palenia w kominku zapachowym olejku lawendowego zapach w mieszkaniu wracał do normy. Q lubił myśleć, że on sam był w normie cały czas. Chociaż nie było to do końca zgodne prawdą.
"Nie bocz się, kwatermistrzu." oznajmił Bond i pojednawczo wyrzucił jajecznicę na talerz, stojący przed Q. "Wiosna idzie. Nawet w Londynie na kilka dni wyszło słońce, a to już niechybny znak końca zimy."
"Wiosna idzie, rozliczenia kwartału, papiery i księgowość." podsumował zgrzytając zębami Q i wbił się widelcem w jajecznicę. "Niekończący się korowód powodów do radości."
"Wrzuć na luz, kwatermistrzu, bo kiedyś ci jakaś uszczelka pójdzie."
"Nic mi nie pójdzie." wycedził Q, patrząc spode łba na rozbawionego Bonda. "Oj nie gap się, tylko podaj mi tosta."
Wiosna faktycznie nadciągnęła, i choć wybitnie deszczowa, mokra i angielska, wprawiła większość pracowników MI6 w lepszy nastrój. Eve zaczęła flirtować niezobowiązująco z Tannerem, Mallory wyjechał na parę dni z żoną do Brighton, pozostawiając wszystko na głowie Q i R, a Bond znikał na wieczór coraz częściej. To znaczy, gdy nie bzykał się z kimś na misji, albo tuż po niej.
Kilka ostatnich zadań 007 opierało się na infiltracji bardzo pięknych, kształtnych i niezwykle chętnych kobiet. Żona gangstera z Nowego Jorku, kochanka greckiego dyplomaty i brzydsza starsza siostra ministra spraw zagranicznych Niemiec. Ta ostatnia może nie była aż tak piękna, ale nadrabiała wigorem. Q przyciszył audio, podczas nawigacji 007 przez sypialnię Helgi Fleishmann do biura jej brata. Starczyło już, że wszyscy pracownicy wydziału patrzyli w kierunku jego gabinetu z podejrzliwymi minami.
Wcześniej Q oglądał Bonda w łóżku z kobietami i mężczyznami, i nic sobie z tego nie robił. Ot, kolejna misja. 00 robili gorsze rzeczy, niż przelecenie jakiejś panienki, aby przybliżyć się do celu. Teraz jednak nadciągała wiosna. W Regents Park zaczynały zielenić się klomby, dni stały się dłuższe i nawet deszcz stał się łagodniejszy i ciepły. Schrodinger usiłował wciąż wydostać się na zewnątrz przez przymknięty lufcik okienny, Q natomiast zaczął odczuwać ogromne zmęczenie. Przesilenie wiosenno-zimowe w pełnej krasie. Spowolniony, wiecznie zaspany kwatermistrz z pobolewającym gardłem i niekończącym się stosem papierów, czekających na jego rozeznanie niezbyt łaskawym okiem oglądał wszystkie wiosenne ruchy dookoła. Miał chęć spać, w zasadzie cały dzień, nocą z kolei nie mógł się skoncentrować na pracy, rozkojarzony i pobudzony. Gdy więc pewnego marcowego wieczoru zwlókł się do kuchni a Bond wrócił akurat z miasta, cały pachnący truskawkami i seksem, Q wybuchnął na niego, nie pozostawiając suchej nitki na jego nieokiełznanym libido starzejącego się rumaka.
"Rób sobie co chcesz i z kim chcesz w swoim czasie wolnym, ale nie znoś mi tych zapachów do domu! Idź sobie potem do sauny, na basen, kurcze, nie wiem, ale pozbądź się tego swądu! Nie potrzebuję wiedzieć, że bzykałeś się z jakimś betą przy użyciu lubrykanty o smaku truskawkowym!"
"Nie każdy może być aż takim ascetą jak ty, Q. Spokojnie, zaraz wezmę prysznic..."
Bond schował się za drzwiami łazienki akurat, aby uniknąć lecącego w jego stronę tenisówka. But upadł z na podłogę, śmiech 007 rozległ się tubalnie w kabinie prysznicowej a Schrodinger, obserwujący całą scenę z szafki, zeskoczył z niej i dostojnym krokiem ewakuował się do kuchni. Dopiero wtedy Q spostrzegł, jak dziecinnie się zachowuje. Przecież Bond nie był jego alfą, nie miał prawa być zazdrosny i zabraniać dorosłemu osobnikowi seksu. Zwłaszcza, jeżeli pociąg seksualny owego osobnika obrósł już w swego rodzaju legendę. Nie tylko pośród agentów obojga płci, jak się okazało.
Gdy następnego dnia wyjątkowo radosna R zjawiła się w wydziale, pachnąc intensywnie syntetycznymi truskawkami, Q roześmiał się na głos. A potem dał jej do przekopania część sekretnej bazy danych, którą przechwycił ostatniej nocy z Korei Północnej.
"Jesteś bezlitosny, Q. To robota dla co najmniej trzech ludzi." zauważyła Moneypenny, odprowadzając wzrokiem zdecydowanie już mniej radosną R. Q popatrzył na Eve poważnym spojrzeniem bardzo złego, bardzo nie w sosie kwatermistrza, z bólem gardła i początkiem migreny.
"Ten pożar trzeba ugasić w zarodku." obwieścił chłodnym tonem i zaklikał wściekle po klawiaturze laptopa. "Bond zaczyna sypiać z moimi bliskimi współpracownikami. Wspina się po szczeblach kariery, a im wyżej tym niebezpieczniej."
"On już się wspiął na szczyt." zaśmiała się Moneypenny i pomimo protestów Q, potargała mu grzywkę. "Masz go w domu a jesteś głową całego wydziału. Wyżej ciebie jest już tylko M. A tak serio, Q, nie możesz mu zabronić seksu..."
"Nie mogę." westchnął Q i oklapł dramatycznie na fotelu. "Ale niech nie robi tego z moimi pracownikami! I niech mi tym nie... pachnie!"
Eve wydała współczujący odgłos, po czym wstała z biurka i podeszła do Q, przytulając go mocno. Pozwolił jej na to tylko dlatego, że pachniała bułkami cynamonowymi i istniała realna szansa, że się nimi podzieli.
"Lubisz go?" zapytała Eve, głaszcząc Q po włosach.
"To emocjonalnie skrzywiony amant i szpieg, sypiający z innymi ludźmi na misjach." uśmiechnął się ponuro Q i wparł twarz w ramię Moneypenny. "Oczywiście, że go lubię."
"Musisz się zrelaksować, kwatermistrzu. Nie, żebym nie doceniała twojego samotniczego życia mnicha, ale... Może tobie także przydałaby się mała schadzka z jakimś przystojnym panem?"
Jakoś nie mógł wyobrazić sobie siebie z przygodnie wybranym osobnikiem. Tego typu eksperymenty zostawił za sobą w czasach studenckich i raczej niechętnie je wspominał. Dziwaczne szamotanie się z kimś, kto przejawił chęć poznania cię bliżej, zabawa z ubraniami, zasłaniającymi twoje chude ciało, pośpieszne obłapianie się na wąskich łóżkach akademika. Niesamowicie niezgrabny, z rzadka jedynie satysfakcjonujący seks i jeszcze mniej zgrabne poranki po seksie. Q był omegą, ale reagował alergicznie na każdego, kto próbował wymusić na nim zachowanie zakochanego omegi. Uległość, spokój, wysłuchiwanie ckliwych komplementów, potulne przyjmowanie pocałunków na pożegnanie... doprawdy, nie można się było po prostu rozejść w atmosferze inteligentnych żartów i spełnionego one night standu? Q nie szukał partnera na stałe, ale z jakiś przyczyn wszyscy oczekiwali od omegi natychmiastowego zakochania się, ślepej miłości i pozbawionego rozsądku oddania... Za jedną, w miarę przyjemną noc miał się oddawać, oddawać to kim był, co osiągnął, do czego był zdolny? I wszystko to na rzecz jakiejś mrzonki o osobnikach alfa i omega, spełniających się jedynie w związku.
Poza tym w czasach zawstydzających eksperymentów erotycznych Q nie był tym samym Q co teraz. Teraz wpuszczenie kogoś w strefę prywatną kwatermistrza MI6 nie wydawało się ani rozważne, ani bezpieczne.
"Nie chcę żadnych schadzek. Nie mam czasu." wymruczał cicho Q, gdyż Eve wyglądała, jakby wciąż czekała na odpowiedź na swoje śmieszne pytanie. Moneypenny nie zbagatelizowała go, ani nie zażartowała, jedynie objęła go jeszcze mocniej i pocałowała w skroń.
To był ogólnie kiepski dzień. Chiny źle zareagowały na zabawy Q z ukrytą bazą militarną, która jak się okazało była sponsorowana przez rząd. Poza tym księgowość wykryła kilka błędnych rachunków, nie udokumentowanych misji i jedną, zapomnianą fakturę z roku poprzedniego, utkniętą za biurkiem M. Zamieszanie, chaos i trzydzieści telefonów na raz. Wszystkie możliwe misje poprowadziła R i jej pomocnicy, Q był przywalony biurokratyczną sieczką i nie miał jak się spod niej wydostać. Gdy po południu przyszedł do niego faks odnośnie problemów z placówką dyplomatyczną w Egipcie, którą dwa tygodnie temu Alec zdemolował, Q miał chęć wyć. Nie wył tylko dlatego, że R przybiegła do niego zaaferowana, bo 002 miał problemy w Ameryce Południowej, a Eve przyniosła mu pocieszalną kanapkę z szynką. Szynka zawsze nieco poprawiała sytuację.
Wieczorem, gdy Q wrócił zmęczony z pracy, obładowany laptopami, papierami i nowym żwirkiem dla kota, mieszkanie było posprzątane na błysk. Podłogi były zapastowane, okna umyte a cała kuchnia lśniła blaskiem wyszorowanej dogłębnie domestosem, sterylnej powierzchni. Bond siedział w salonie i gapił się hipnotycznie na kominek zapachowy, z którego unosiła się silna woń szałwii.
"O, jesteś."
"Jestem." odpowiedział gniewnie Q, i na fali gniewu, zmęczenia i ogólnego poczucia niesprawiedliwości, postanowił ukarać Bonda, nie jedząc z nim dziś kolacji. Niech sobie radzi sam ze swoim niepokojem wielkiego samca alfa, cholera jasna. Q miał chęć już tylko na herbatę , prysznic i sen. To był bardzo dobry plan, niestety, nie wytrzymał próby ogniowej, jaką były szczypce krabowe, pierożki i fasola na słodko, zamówione w ulubionej chińskiej knajpce Q. Bond pożegnał krótko dostawcę, po czym stanął w przedpokoju z siatą pachnącego pysznie, parującego jedzenia.
"Jestem bardzo słabym, nic nie wartym człowiekiem." wyznał na głos Q i podążył za Bondem do kuchni. Schrodinger niemal agresywnie ocierał się im o łydki, dopraszając się atencji i jedzenia.
"Jesteś bardzo cennym, wartościowym człowiekiem, Q." Bond wyjął talerze z szafek i zaczął wykładać na nie jedzenie. "Jesteś kwatermistrzem, którego inne agentury mogą nam tylko pozazdrościć."
"Mówisz tak, bo chcesz dostać nowy samochód i to kieszonkowe działko, nad którym pracuję w czasie wolnym."
"Odkryłeś mój niecny plan. Jest szansa, że dostanę to działko?"
"Tylko, jeżeli oddasz mi swoje szczypce krabowe."
Bond oddał Q nie tylko swoją porcję krabowych szczypców, dał mu także połowę swoich pierożków i zrobił nowy imbryk herbaty. Gdyby Q poprosił go o masaż ramion 007 zapewne i to zrobiłby z uśmiechem. Oczywiście, Q o nic Bonda nie poprosił. Nie mógł. Wystarczyło, że zmuszeni sytuacją mieszkali ze sobą i szamotali się z ideą stada, nie trzeba było jeszcze bardziej udziwniać sytuacji. Mimo to jednak przyjemnie było mieć skupioną na sobie uwagę, pozbawioną krytyki, życzliwą i ciepłą. Q był raczej przyzwyczajony do centrowania na sobie uwagi wrogiej, oceniającej, podstępnej i zimnej. Obserwowano go pod różnymi kątami, czy omega podoła obowiązkom kwatermistrza, czy omega nagle nie zacznie wariować, bo nie ma stada, czy omega wytrzyma presję unoszenia na swoich barkach całego wydziału. Do takiej nieprzyjaznej uwagi Q był przyzwyczajony. Odmiana była... miła.
Q ani się obejrzał jak jego kiepski nastrój zniknął pod wpływem dobrego jedzenia, dobrego towarzystwa i nadzwyczaj przytulnego tego wieczoru Schrodingera. Kot praktycznie pchał mu się na kolana, napierając łebkiem na ramiona i nadstawiając się na pieszczoty.
"Żebrze, żeby go wypuścić." Q pogłaskał Schrodingera po łebku i podał mu kawałek krewetki. "Nie ma takiej opcji, powsinogo. Wiosna czy nie, siedzisz w domu."
"Ale jest wykastrowany. Nie powinno być z nim kłopotu." stwierdził lekko Bond, na co Q spojrzał na niego z ukosa, wciąż głaszcząc zwierzaka.
"Nie chodzi o małe kotki. Po prostu nie chcę, żeby mu się coś złego stało. Może lubi się szwendać, ale to kot domowy. Na dłuższa metę nie poradzi sobie sam."
"Opiekujesz się wszystkim w zasięgu twojego wzroku, Q. Twój zawód przenosi się na wszystkie dziedziny życia jak widać."
"To nie zawód, Bond. To powołanie." Q spojrzał z bliska na Schrodingera a kot sprzedał mu miłosnego boksa w czoło, mrucząc rozgłośnie.
Tak sprawa zapachów erotycznych po eskapadach Bonda przeszła bez słowa, chociaż nie została zapomniana. Owszem, 007 nadal wyrywał się w swoim czasie wolnym na miasto i wracał nad ranem, ale pachniał już tylko płynem pod prysznic o sztucznym zapachu morskiej bryzy. Z dwojga złego Q wolał chemiczna bryzę niż pozostałości feromonów i płynów ustrojowych.
"Boję się ciebie. Oswoiłeś 007." powiedział z nabożnym lękiem Alec i położył na biurku Q uszkodzoną na misji broń, po czym podbiegł do Moneypenny i schował się za nią. "Nie krzywdź mnie, o wszechmocny kwatermistrzu omega!"
"Mam dla ciebie jedynie cztery słowa, 004." wycedził Q i wziął do ręki zniszczoną broń. "Pani Johnson-Parker."
Alec wydał z siebie teatralny jęk i wyniósł się z gabinetu, z podkulonym ogonem. Anna Johnson-Parker była główną księgową i bali się jej wszyscy, od Mallory`ego po kelnerki w kafeterii MI6. Oczywiście M maskował swój strach, agenci 00 z reguły jedynie chowali się za fasadą niewybrednych żartów na temat grubych kobiet w garsonkach, dyscyplinujących uczniaków w wiktoriańskich szkołach.
Rzeczy dalej szły swoim trybem. MI6 pracowało sprawnie, jak dobrze nastrojona maszyna, Moneypenny uwiodła Tannera, a Bond był nawet łatwy do przebywania, gdy już przestał gniewnie warczeć i usiłować zbawić świat. To dlatego chyba był tak efektywnym agentem, dostosowywał się do zmieniających się okoliczności bardzo szybko i bardzo skutecznie. Patrząc na to, jak siedział sobie przy kuchennym stole, w spodniach od dresu i wyciągniętym podkoszulku, ciężko było uwierzyć, że to ten sam elegancki, gustowny, szarmancki facet, brylujący ze swobodą po salonach, oczarowujący najpiękniejsze kobiety świata.
"Rzeczy idą zbyt dobrze, 007." narzekał Q, stukając w klawiaturę laptopa i z prędkością światła przeglądając natężenie sieciowe agentury rosyjskiej, francuskiej i koreańskiej. Wiedział, że brzmi jak marudny dzieciak, ale przy współlokatorze, pracującym z nim w jednej agenturze, chyba mógł sobie na to pozwolić. "Rzeczy nigdy nie idą aż tak idealnie. Coś strasznego się stanie, prędzej czy później."
"Zawsze dzieje się coś strasznego." wzruszył ramionami Bond i przewrócił naleśnika na patelni. "To czysta siła statystyki. Czasami coś strasznego nie przydarza się nam, tylko komuś obok nas."
Q zaśmiał się, po czym odkaszlnął, przybierając swoją zwykłą pozę sztywnego kwatermistrza.
"Dlaczego twój pesymistyczny pogląd na sprawę jest dla mnie tak pocieszający, 007?"
"Bo jesteś już do cna zepsuty i zdeprawowany." Bond sprawnie wyrzucił na talerz przed Q naleśnika i podsunął mu dżem aroniowy. "Smacznego."
/
Mieszkali już wtedy razem ponad dwa miesiące i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że jakkolwiek stada nie utworzyli, zaczęli normalnie funkcjonować. Zbalansowali się, skalibrowali, dotarli. Q był bardziej zrelaksowany i nie wyżywał się już ani na drukarkach ani na podwładnych. Bond nie masakrował twarzy zdradzieckich polityków i nietykalnych szefów koncernów tytoniowych, objętych immunitetem. 007 wciąż miał potrzebę ratowania wszystkiego i wszystkich, ale nie był już w tym teraz sam. Q bez ponaglania wspierał go w tym zarówno od strony organizacyjnej jak i aktywnie, podczas misji, na żywo. 007 odwdzięczał się, po swojemu oczywiście. Agenci, od tych zwykłych po 00, jak nigdy słuchali wszystkich zaleceń kwatermistrza, ba, nawet zaczęli przynosić więcej nieuszkodzonych sprzętów.
"Nie ma mowy, milczę jak grób." odpowiedział zagadnięty na ten temat Alec i podniósł ręce w geście poddania. "Nic nie powiem, bo mi łapy przetrąci."
"Oj się przejmujesz." machnęła lekceważąco dłonią Eve i łyknęła na raz swoje maleńkie, podwójne espresso, o którym już dawno krążyły famy, że jest w stanie przepalić metal zbrojny. "Bond się do ciebie po prostu przywiązał. To źle, że chce ułatwić ci pracę? No, a że wygląda bosko w samym ręczniku na pewno nie przeszkadza. Co ja ci poradzę?..."
"To nie moja sprawa, co robi 007 z innymi 00 w swoim czasie wolnym." odparł Mallory, uprzejmie unosząc brwi i nieuprzejmie zaciskając usta. "Czy czegoś jeszcze ode mnie potrzebujesz kwatermistrzu? Jestem dość zajęty a ty musisz przygotować się do zebrania agentur. Odbędzie się za tydzień. Będą wszyscy kwatermistrzowie, którzy się liczą."
"Rosja, Francja, Ameryka, Japonia, Chiny i my..." Q przełknął głośno ślinę, walcząc, aby zachować resztki swojej kamiennej maski kwatermistrza. "Będę musiał lecieć?"
"Tak. Polecimy razem. Weźmiemy ze sobą Bonda, żebyś czuł się bezpieczniej."
Q wyszedł z gabinetu Mallory`ego na drżących nogach. 007 znalazł go, gdy siedział w kącie kafeterii, wpatrując się tępo w zalegającą na talerzyku napoleonkę. Bond, widząc minę Q, przysiadł się do niego natychmiast i złapał go za ramię.
"Co jest?"
Q zaśmiał się suchym głosem, po czym mściwie wbił łyżeczkę w napoleonkę.
"Czysta siłą statystyki nas właśnie dopadła."
/
Wielkie zebranie wszystkich ważniejszych agentur na świecie odbyć się miało w Vancouver. Było to wydarzenie na tyle istotne, że mieli się na nim stawić także kwatermistrzowie. Q był najmłodszym z kwatermistrzów w historii MI6, i w ogóle najmłodszym z kwatermistrzów na świecie. Starzy wyjadacze, tacy jak Piotr Wladimirowicz z Rosji czy Jean Loupe z Francji, z pewnością będą utrudniali mu żywot. Ogół informatyków w agenturach świata wiedział kim jest Q, znał jego ruchy w sieci i jego swoisty modus operandi, na żywo jednak zapewne będą chcieli go wypróbować... nieco inaczej.
Szykowała się batalia etykietalna, przechwałki, uprzejmości podszyte jadem i skrytobójcy, ukryci w pokojach hotelowych. Na pewno ktoś wytknie Q jego status samotnego omegi, na pewno ktoś w ramach nieśmiesznych żartów zapyta, kiedy urodzi sobie dziecko. Większość z kwatermistrzów światowych agentur była zdolna i niesamowicie inteligentna, i większość tej większości Q bił na głowę, gdy chodziło o komputery. Inaczej nieco miała się rzecz, gdy chodziło o konferencje i spotkania integracyjne. Kuluary, zacieśnianie przyjacielskich więzów i społeczny menuet zdecydowanie nie były forte kwatermistrza MI6.
"Ale to będzie tylko tłumek podstarzałych informatyków, zaschniętych w swoich laboratoriach." Bond usiadł na przeciwko Q przy kuchennym stole i rozłożył się ze swoim zestawem do czyszczenia broni. "Nie rozumiem, czego się obawiasz i czym się denerwujesz."
"Ja też jestem informatykiem, zaschniętym w laboratorium, Bond."
Coś w jego głosie zwróciło uwagę 007, bo Bond zamarł na chwilę w bezruchu, z przymkniętymi oczyma i zamyśloną miną.
"Hm. Rozumiem. Wyglądasz jak zbyt młody na stanowisko, nie związany omega. Tak?" zapytał retorycznie, powoli przecierając szmatką kolejne części rozłożonego pistoletu. "Wyglądasz jak aktor, pozer, ktoś, kogo nie powinno tam być, albo jest tam przez przypadek. Wyglądasz jak aktor. Gorzej, jak aktor się czujesz. Jakby cała twoja kariera była jednym wielki przypadkiem, zbiegiem okoliczności, i zaraz ktoś wstanie i krzyknie, że król jest nagi."
"Tak, ogólnie tak właśnie." wydusił Q, czerwieniejąc jak rak na twarzy. "Pieprz się, nie musiałeś mi w tym nosa wycierać."
"No, ale dobra, to już ustaliliśmy, jakich głupot się boisz. Teraz zepnij się, bo rzeczywistość wzywa. Masz rzeczy do zrobienia, sprawy do przedyskutowania. Jesteś wystarczająco wysoki, jesteś silny, młody, przystojny. Większość ludzi, gdy cię spotka widzi właśnie to, nie twoje kompleksy. Q, przyswój wreszcie, że chociaż walczysz za ekranami jesteś generałem. Masz swoją armię, a właściwie dwie. Masz podwładnych w swoim wydziale i masz agentów 00. Pójdziesz tam do tych pierdzieli i zrobisz to, co zwykle robisz co dzień w MI6, zaprezentujesz światu swoje wojska. A jeżeli ktoś kiwnie chociaż palcem, aby cię przed tym powstrzymać, wyrwę mu mózg nosem. Pytania?"
Q zaśmiał się z zabawnej miny 007 i pokiwał głową, po raz pierwszy od kilku dni czując, że nieważne, co się stanie, da sobie radę.
"Rany, co ja zrobiłem, że cię dostałem do mojego nieistniejącego stada?"
Bond uśmiechnął się i z metalicznym szczękiem złożył ostatnie części broni.
"Myślę, że po prostu ci się fartnęło."
/
Lot do Vancouver Q przespał, naładowany lekami i niemalże nieprzytomny. Przez grubą warstwę snu widział, jak Bond siedzi obok niego, poprawia mu koc i rozmawia z kimś przyciszonym tonem. Było ok, jego alfa tutaj był, nawet, jak nastąpi awaria i rozbiją się, nie będzie to aż tak straszne...
Vancouver na początku kwietnia było nadal mroźne i zaśnieżone. Ostre powietrze ocuciło nieco Q, ale Bond nie dał mu się nim zbyt długo cieszyć. Upchał kwatermistrza w grubą, puchową kurtkę, zasłonił mu kapturem twarz i wepchnął do samochodu. Odjechali, zanim Q zdążył zaprotestować, że Mallory został na lotnisku.
"Nie został. Pojedzie osobno. Nie będziemy was obu jak kaczki na strzelnicy wystawiać." odpowiedział Bond i szybko wjechał w uliczki Vancouver, z wprawą wirażując po krętych drogach centrum. "M sobie poradzi. Ciebie mam ja."
Dojechali do hotelu Soleil pół godziny po Mallory`m. Zdążyli jedynie położyć bagaż w pokojach, sprawdzić, czy nie ma podsłuchów, po czym otrzymali telefon, że oczekuje się ich w sali konferencyjnej.
Zebranie zaczęło się w samo południe. Wszyscy szefowie agentur oraz ich kwatermistrzowie weszli do sali, urządzonej w stylu empire. Przepych, splendor i kryształowe żyrandole. Q nie czuł się tutaj dobrze, pośród tych wszystkich wypachnionych mebli z atłasowymi siedzeniami. Zaciekawione, oceniające spojrzenia uczestników zebrania także nie pomagały. Jean Loupe i Piotr Wladimirowicz siedzieli już pod oknem, rozmawiając przyciszonymi głosami i zerkając ciekawie na Q i 007. Bond trzymał się dwa kroki za kwatermistrzem, bez uśmiechu mierząc się z zainteresowanymi spojrzeniami.
Q zrobił dokładnie tak, jak poradził mu Bond. Spiął się, wyprostował i zrobił jedną, wielką rundę powitalną z całym towarzystwem. Uśmiechał się szeroko, ściskał dłonie, komplementował, a w myślach przedstawiał sobie siebie jako generała dowodzącego wielką, potężną armią. Był, do diabła, generałem wielkiej, potężnej armii, i przekonają się o tym wszyscy, jeżeli tylko zaczną coś kombinować.
Powitania nieoficjalne skończyły się po herbacie i ciasteczkach, po czym nastąpiła część oficjalna. Podłużny, owalny stół z mahoniu, wysokie krzesła i ogromne okna, z udrapowanymi zasłonami. Ponadto niemal godzinna gadanina o potrzebie współpracy międzynarodowej, zagrożeniach terrorystycznych i niebezpieczeństwach, czyhających w Korei Południowej. Q słuchał tylko jednym uchem, bardziej skoncentrowany na obserwacji. Wladimirowicz i Loupe siedzieli obok siebie, tym razem obgadując ukraińską kwatermistrzynię,czterdziestoletnią, przysadzistą, rozłożystą w biodrach Milenę.
W pewnym momencie Loupe wstał i wyszedł z sali, bez słowa znikając za drzwiami. Q nie mógł nie zauważyć nerwowego napięcia Wladimirowicza i Mileny. Pachnieli mu jakoś... źle, nawet spod dusznego Lacoste i Diora. Pachnieli, jakby na coś czekali, na jakiś atak... Q spojrzał na Bonda a Bond odpowiedział mu zdecydowanym, twardym spojrzeniem profesjonalisty. Mallory, wciąż referujący sprawozdanie z ruchów terrorystycznych w Azji, nawet nie mrugnął, gdy kwatermistrz MI6 i 007 także opuścili salę konferencyjną.
"Nie ma ich..." zaczął Bond, rozglądając się po korytarzu i wyjmując broń. Q wyjął z kieszeni garnitury małe urządzenie naprowadzające.
"Podczas przywitań i całego tego pokazu siły, zasadziłem im moje małe pchełki tropiące. Milena i Wladimirowicz są na parterze, Loupe... właśnie do nich idzie."
"Q, jesteś genialny. Ja się tym zajmę, ty wracaj na konferencję."
"Nie ma mowy." warknął Q, nie odrywając wzroku od urządzenia tropiącego." Jeżeli kwatermistrzowie coś organizują na pewno przekracza twoje kompetencje 007."
Bond skrzywił się, poruszając nerwowo skrzydełkami nosa, ale skinął głową.
Gdy szli korytarzem prowadzącym do lobby, rozległ się strzał. Jak na komendę zaczęli biec, Bond pierwszy, Q zaraz za nim. Wbiegli do lobby akurat, aby zobaczyć, jak Milena przy akompaniamencie wrzasków służby hotelowej, pada z rozkrzyżowanymi ramionami na marmurowa podłogę. Loupe siedział na kanapie po środku holu, pochylony nad laptopem i trupio blady. Wladimirowicz stał przy nim, trzymając pistolet przy jego głowie.
To co stało się potem było jednym wielki wirem akcji, strzałów, krzyków panikujących ludzi i kanadyjskiej brygady antyterrorystycznej, walczącej z agentami rosyjskimi i francuskimi. Tylko kilku Q zdołał zidentyfikować. Bond złapał Wladimirowiczowa za ramiona, Loupe runął na kanapę z przestrzeloną czaszką a Q rzucił się w kierunku jego zsuwającego się właśnie na podłogę laptopa. Złapał go akurat, gdy Kanadyjczycy otworzyli ogień do agentów Rosji.
Wszystko to było bardzo nierzeczywiste. W jednej chwili hotelowe lobby było spokojnym, luksusowym miejscem, pełnym marmurów i złoconych ran osiemnastowiecznych obrazów, w drugiej chwili przeistoczyło się w popękane, zdemolowane pole walki, w którym służba hotelowa krzyczała, agenci strzelali a główny witraż dachowy, przedstawiający dwa pawie w tańcu godowym, zaczął pękać niebezpiecznie. Q z francuskim laptopem pod pachnął jednym susem wskoczył za ogromne, wywrócone biurko. Usiadł obok skulonej recepcjonistki, zasłaniającej sobie rękoma głowę.
"Wszystko jest pod kontrolą." orzekł Q drżącym głosem do przerażonej kobiety, po czym otworzył sobie laptopa na kolanach. Coś mu mówiło, że w tym komputerze właśnie jest zarzewie całego konfliktu.
To co zobaczył, zaparło mu dech w piersiach. Bomba, idealnie pod salą konferencyjną. Idealnie podłączona pod jakieś nieautoryzowane łącze, którego częścią był właśnie laptop Loupe`a. Q zaczął pośpiesznie pisać kod, łamiący zabezpieczenia Francuza, po czym wysłał jedną, prostą linijkę swojego specjalnego kodu śledzącego. Dobrzy byli, zamaskowali się kilkunastoma serwerami, rozsianymi po całym świecie, ale połączenie było możliwe do wytropienia.Q był wyśmienitym tropicielem, ale wszystko w swoim czasie.
Wziął głęboki oddech i nie zważając na strzały, krzyki i wybuchy, zadzwonił do Mallory`ego. M odebrał od razu.
"Macie pod spodem sali konferencyjnej bombę, ewakuacja. Tropię sprawców, ale nie wiem, czy uda mi się odłączyć ładunek."
"Ok." odpowiedział idealnie spokojnym głosem M i rozłączył się.
"Niech pani ucieka i po drodze zgarnie każdego, kogo się da." powiedział Q do skulonej recepcjonistki, a widząc jej zapłakaną twarz, poklepał ją pocieszająco po ramieniu. "Niech się pani nie boi kul. Lepiej dostać kulkę i uciec niż zostać w budynku z bombą."
Recepcjonistka, najwyraźniej nie zachwycona obiema opcjami, poderwała się zza biurka i ruszyła popisowym sprintem do wyjść, gubiąc po drodze szpilki. Za nią pobiegło kilka sprzątaczek, strażnik i jakieś dziecko, które wzięło się tutaj nagle nie wiadomo skąd. Q nie wnikał. Skulony z laptopem na kolanach skakał z serwera na serwer, usiłując wytropić autora impulsu detonującego bombę za... dwie minuty. Co oni zrobili, że zmusili do współpracy Loupe`a?
Walka Kanadyjczyków z Francuzami i Rosjanami przeszła od strzałów do wybuchów małych, ale wciąż niezwykle efektywnych ładunków wybuchowych. No tego jeszcze brakowało, żeby spowodowali wcześniejszą detonację! Q nie zauważył nawet, kiedy zaczął się tcałym ciałem rząść. Za biurkiem ktoś kogoś postrzelił, a ktoś inny jeszcze leżał i charcząc rozgłośnie, umierał w męczarniach, wysapując jakieś francuskie frazy... Kod tropiący skakał z serwera na serwer, rozbijając osłaniające połączenie programy chroniące. Jeszcze chwila, jeszcze parę minut, a Q dorwie tego terrorystę, zablokuje go i zniszczy, zmiecie z powierzchni ziemi!...
Bond wpadł z rozpędu za biurko, otrząsnął się z resztek jakiegoś drewnianego mebla, po czym spojrzał na Q dzikim wzrokiem. Złapał go za ramię.
"Musimy uciekać! Zabieram cię stąd natychmiast! Nie możesz tu zostać!"
"Ależ mogę i zostanę! Zaraz namierzę terrorystę i odłączę detonator!.."
Laptop pingnął właśnie, sygnalizując, że kod Q wyśledził terrorystę. W Korei Północnej. Jaka niespodzianka! Q zastukał w klawiaturę, przygryzając wargi i opanowując drżenie dłoni. Przedarł się przez osłony Koreańczyków, spalił im część systemu samym tylko programem śledzącym, teraz zostawało tylko...
Coś na wyższych piętrach hotelu gruchnęło z mocą. Bond złapał Q za kark i warcząc gniewnie potrząsnął nim z mocą. Potrząsnął jak szczeniakiem, jak jakimś słabym, ostatnim z miotu psiakiem, omegą, który ma słuchać swojego alfy i ignorować ataki terrorystyczne! Q krzyknął protestująco, rzucił się, pomimo instynktów omegi usiłując wyrwać się z uścisku.
"Jest za późno, głupi! Zostaw laptopa i biegnij!"
"Dam radę! Puść!..."
Nie był w stanie wyrwać się z chwytu Bonda. Upuścił laptop, kopnął się boleśnie kolanem w resztki biurka. 007 nie zważając na nic zaczął wlec go w kierunku wyjść, nie pomny na kolorowe szkło walącego się witrażu i popękane płytki marmurowe. Dookoła świat wył systemami alarmowymi, ludzie biegli na oślep i krzyczeli. Q też krzyczał, z upokorzenia, strachu i bezsilniej wściekłości! Jak on mógł to zrobić!... Jemu! Kwatermistrzowi!... Wierzgnął ostatni raz, celnie trafiając Bonda w kolano. 007 złapał go wtedy w pół, jego twarz wykrzywiona we wściekłości, jego oczy straszne, a potem ugryzł go w kark, mocno, aż do krwi. Q obwisnął w uścisku 007, z cichym skowytem.
Następnie rozległ się ogłuszający, wstrząsający fundamentami huk, dach z witrażową wstawką oderwał się od więźby a świat zniknął, pogrążony w nagłej ciemności.
end
by Homoviator 02/2014
I cluffhanger :D dżem być musiał, fik bez dżemu to fik stracony, no i fluff obiecałem :) Dajcie znać, czy podążacie za tą historią. Wen na przednówku lekko schorzały, więc komentarze mile widziane :)