Roz. 5
Róża damasceńska i zgaszone światło
Wielkie dzieła powstają nie dzięki obłędowi, lecz mimo niego
Stanisław Lem
Chociaż, żeby prawdę powiedzieć,
rozum z miłością rzadko chodzą w parze
w dzisiejszych czasach.
William Shakespeare - Sen nocy letniej
"Oni?"
"Mallory i Bond. Biedny kwatermistrz, naprawdę nie zauważyłeś?" Moneypenny pochyliła się tak, aby przysunąć się bliżej do Q. "To niemądre aresztować szpiega od razu. Na infiltrowanym terytorium nie jest łatwo mu uciec, o wiele więcej korzyści przynosi obserwowanie go i pozwolenie mu robić co chce. Szpieg czuje się wtedy bezpiecznie. Krok po kroku realizuje swoje plany, nieświadomie się odsłaniając . Nie wie, że jest obserwowany."
"Kłamiesz." wyszeptał Q zmartwiałymi wargami, na co Moneypenny uśmiechnęła się wyrozumiale i odsunęła się od niego, poprawiając włosy.
"Bond krok w krok tropił cię od sprawy w Tokio, a od naszego małego spotkania przy Skye nie odstępuje cię w każdej wolnej chwili. Tobie wydaje się zapewne, że zabrał cię do swojego zamczyska z pobudek przyjacielskich, tymczasem Bond po prostu wyizolował cię w Skyfall, żeby zobaczyć z kim się skontaktujesz. Nie kontaktowałeś się z nikim spoza MI6, więc zorganizowali ci najazd najemników. Urokliwe. Tak w ogóle, to byli chłopcy z bazy wojskowej Kyle of Lochalsh. Dlatego nikt ich do Londynu na przesłuchanie w MI6 nie wywiózł." Moneypenny uśmiechnęła się krzywo i zasalutowała niedbale. "Chociaż co prawda, zaskoczyłeś wszystkich, gdy jednego delikwenta zabiłeś. Chapeau bas, Q."
"A więc sugerujesz, że 007 wszedł w związek ze mną na rozkaz M, aby mnie pilnować?" zapytał trzeźwo Q, zaciskając dłonie w pięści i układając je równo na blacie.
"Związek? Ten stary, wypalony głupiec nie byłby w stanie stworzyć nawet namiastki związku!" prychnęła z pogardą Eve, po czym opanowała się, odkaszlnęła i wsparła podbródek na złożonych dłoniach. "Ale trzeba przyznać, 007 gra dobrze. Nie naciskał od razu, tak jak ja naciskałam na ciebie onegdaj. Bond wiedział, że będziesz oporował w Londynie, więc wywiózł cię na swoją wioskę, żeby prać ci mózg głodnymi gadkami o Vesper, zmarłej żonie i swojej tragicznej przeszłości. Ma chłop fantazję. Na pewno chodził w tej swojej czapeczce, udając rolnika. Palił w piecu i grał na dudach."
"Dać wolną rękę komuś tak wpływowemu jak kwatermistrz, jednocześnie podejrzewając go o bycie podwójnym agentem?" zapytał retorycznie Q, przerywając Eve jej sarkastyczną tyradę na temat 007. "To nie brzmi wiarygodnie. Ani bezpiecznie. M by na to nie poszedł."
Moneypenny pokręciła głową, wciąż uśmiechając się drapieżnie.
"Ale to się tak właśnie robi, Q. Należy ustawić wszystko tak, żeby szpieg sam nie wiedział, że pracuje na naszą korzyść i wierzył, że wszystko idzie po jego myśli. Szpieg namierzony na naszym terytorium to niezwykle cenna rzecz. Pamiętasz sprawę Cheufleura?"
Tak. Q pamiętał. Jean Cheufleur. Francuz w szeregach brytyjskiej agentury. Niegroźny, niezbyt aktywny, jedynie czujka, płotka. Obserwowali go dobry rok, zanim doszli do wniosku, że odeślą go skąd przyszedł, bo wiedzą o jego pracodawcach więcej niż on sam. Q obserwował co środę, jak Cheufleur wysyła do Francji swoje sprawozdanie, jak siada potem w fotelu i zapala cygaro, zadowolony z dobrze wykonanej roboty. To było w zasadzie smutne, jak oglądanie myszy, biegającej w swoim obrotowym kółku, z nadzieją, że jednak jej bieg ma jakiś cel.
"A więc twierdzisz, Eve, że M traktuje mnie jako kanał dezinformacji moich domniemanych 'pracodawców'." zaczął Q powoli, koncentrując się na ułożeniu faktów a nie ma bolesnym uścisku, który rósł mu coraz szybciej w piersi. "Nie aresztuje mnie, chyba, że w ostateczności."
Moneypenny wstała od stołu i podeszła do Q, po czym położyła mu łagodnie dłoń na ramieniu. Zdrowym ramieniu. Drgnął i usiłował się cofnąć, ale Eve nie zwróciła na to uwagi. Pochyliła się nad nim. Pachniała mandarynkami.
"Chodź ze mną i pracuj dla nas, Q. I tak jesteś tutaj spalony, u nas czeka cię lepsza przyszłość."
"Nie mogę teraz." Q spojrzał z bliska w twarz Moneypenny, współczującą i uśmiechniętą przyjaźnie. "MI6 i Bond są zawiadomieni, że tutaj jesteś, Eve. Zaraz będzie tu cały oddział bojowy."
"Przezorny zawsze zabezpieczony, jak zawsze, Q. Ale i to przewidzieliśmy. Trzymaj." Eve wyciągnęła z rękawa wąski kawałek papieru i wręczyła go Q, prostując sukienkę. "To adres mailowy. Jeżeli w ciągu trzydziestu minut nie wyślesz nam maila ze swoją odpowiedzią, zniknie. Bez sztuczek, proszę."
Q schował papier do kieszeni spodni i już zaczął wstawać, gdy Eve nagle zwinęła się i dotknęła go czymś po karku. Elektryczny szok przebiegł mu przez ciało bolesnym skurczem. Teaser, cholera!...
Wrzasnął i wstrząsany niekontrolowanymi drgawkami upadł na podłogę. Po paru sekundach szoku zaperycpował, że ma wciąż otwarte oczy i patrzy z bliska na kuchenną posadzkę.
"Ockniesz się niedługo, spokojnie." głos Eve przemieścił się w kierunku korytarza. "Nie odprowadzaj mnie, mój drogi. Czekam na twojego maila."
I z tymi słowy Moneypenny opuściła mieszkanie, szeleszcząc płaszczem i stukając obcasami po wąskich schodach kamienicy. Schrodinger podszedł do swojego pana i obwąchał go ostrożnie, pomiaukując pytająco.
Q leżał tak, drętwy i obśliniający swoją własną kuchenną podłogę, dopóki nie wrócił Bond.
/
007 zajął się wszystkim tak, jak każdy mały, posłuszny żołnierz powinien. Odwołał całą akcję alarmową, którą wszczął Q, porozmawiał z Mallory`m i odmówił wzywania karetki, ponieważ "sam się zajmie kwatermistrzem najlepiej." Q zaśmiałby się z tych słów, gdyby nie fakt, że wciąż jeszcze nie odzyskał koordynacji oko-ręka-usta.
Bond podniósł Q z podłogi, położył na kanapie w salonie i przykrył kocem. Zabrał mu też okulary i nie słuchając protestów, przetarł twarz mokrym ręcznikiem. Jego dłonie były duże, ciepł zamkniętymi oczyma przylgnął do jednej z nich policzkiem, bo takim już naiwnym, żałosnym, samotnym, słabym człowiekiem był.
Zapach wody kolońskiej, potu i kurzu taksówki owionął go, gdy Bond pochylił się i dotknął ustami jego brwi. Najpierw lewej, potem prawej.
"Potrzebujesz jeszcze czegoś?"
"Nie." odpowiedział grzecznie Q, chociaż tak, potrzebował, owszem, potrzebował, aby ktoś powiedział mu, że Moneypenny kłamała, że nawet szpieg taki jak 007 nie może aż tak pogrywać sobie z głową kwatermistrza.
Po paru chwilach z ręcznikiem na twarzy poczuł się nieco bardziej jak człowiek. Wtedy to niewyraźnym, uciekającym głosem, zażyczył sobie, aby Bond odtransportował go do komputera stacjonarnego. 007 nie oponował, chociaż nie mógł powstrzymać się przed nieustannym macaniem kwatermistrza. Plecy, kark, potylica, ramiona. Bond dotykał Q uparcie i ze swobodą osoby utytułowanej do okazywania nadmiaru troski. W końcu Q poprosił o herbatę, żeby tylko James przestał go tak... obłapiać. 007 zajął się herbatą a Q przystąpił do dzieła, odpalając komputer i logując się do Adrastei.
Mail, który zostawiła Moneypenny wygasał za trzy minuty. W ciągu tych trzech minut Q zasadził w nim cztery programy szpiegowskie, dwie linijki kodu otwierającego porty komputera, na którym serwer mailowy powstał, oraz wysłał Eve wiadomość.
Żeby się pieprzyła.
Jego kod był niepokonany a jego programy szpiegowskie najlepsze w tej strefie czasowej. W najlepszym wypadku zlokalizuje za ich pomocą całą sieć Quantum. W najgorszym wypadku namierzy przynajmniej jednego informatyka, współtworzącego network Quantum. W końcu zawsze trzeba gdzieś zacząć...Gdy strona z mailem wygasła nie był zaskoczony. Fajny trik, postawić całą platformę komunikacyjną tylko po to, aby wysłać jednego maila i zniknąć, bez możliwości odzyskania danych... Zgrabne i efektowne.
Popijając herbatę i namawiając Jamesa, aby zamówił chińszczyznę, Q przegrzebał swój domowy system zabezpieczeń i nieodwracalnie uszkodził pliki video, dokumentujące wizytę Moneypenny.
Nikt nie musiał wiedzieć, że Q wie.
Był tak zmęczony, wstrząśnięty i zestresowany, że po zniszczeniu dowodów na rozmowę z Eve, obwisł na biurku, wspierając się czołem o blat.
To w sumie miało sens. Bond miał ewakuować go do Skyfall i tam w odosobnieniu zobaczyć, czy kontaktuje się z Quantum. W Skyfall także było łatwiej uwieść kogoś tak wyizolowanego, dziwacznego i nieobytego towarzysko jak Q. Dać mu trochę przestrzeni, laptopa, pozwolić spać swoim łóżku, zobaczyć, czy będzie chciał rozmawiać z nasłanymi przez MI6 "najemnikami", czy zacznie strzelać. Gdy patrzyło się na to w ten sposób nagle wszystko układało się w całość a klocki wpadały na swoje miejsce, tworząc niezbyt miły wzór.
Bond wiedział, że gdy zacznie zalecać się otwarcie, zostanie odrzucony. Wiedział, że zanurzony w pracy Q nie będzie tak chętnie reagował na jego romantyczne sztuczki. A więc czekał, oswoił Q ze sobą, ukazując tu i tam swoją ludzką twarz, wspomnienia, miejsca z przeszłości, aby potem wrócić do Londynu jako ktoś odmieniony. Ktoś o całkiem innej jakości niż prosty, brutalny agent, sypiający z kim popadnie... I pomagał Q w urządzaniu nowego mieszkania, i siedział z nim w tym mieszkaniu częściej niż w swoim luksusowym apartamencie, i miał dostęp do jego komputerów, może nie do Adrastei, ale do większości systemu, na którym kwatermistrz pracował w domu...
Sam to zaczął. Sam go pierwszy pocałował. Nikt mu się do łóżka nie wpychał, nikt się nie napraszał. Po prostu zainscenizowali mu ponętną dla takiego samotnika jak on scenerię i czekali, aż uwierzy i ujawni swoje rzekomo tajne koneksje z Quantum. Q z Quantum. Ha.
Q wsparł twarz na dłoniach i westchnął. Piekły go policzki.
"Hej. Wszystko w porządku?" zapytał James i postawił mu filiżankę herbaty koło łokcia. "Jesteś zielony dookoła ust."
"Nie, nic." skłamał nieudolnie Q, ponieważ nie był szpiegiem i nie umiał kłamać a już kłamstwo w obecności profesjonalnych szpiegów nie tyle nawet nie leżało w jego naturze, co po prostu było dla niego niemożliwe. Coś zakuło go w piersi.
James... nie, Bond, 007, przysiadł się szybko do Q i złapał go za dłonie.
"Masz ręce zimne jak lód i zielony rzucik na twarzy. To mi nie wygląda na "nic". Q, nie kręć. To była Eve. Co ci powiedziała?"
"Prawdę." zaśmiał się kiślowatym głosem Q, czując jak wilgoć z nosa wylewa mu się obrzydliwie. "Jestem naiwnym informatykiem, nieważne czy pracuję w MI6 czy gdzieś indziej."
Łatwo było skierować uwagę Bonda na Moneypenny jako źródło dyskomfortu Q. Przerabiali już tą śpiewkę w Skyfall. Nie był pewny, czy tak na świeżo jest w stanie oszukać Bonda, że nie wie nic o jego tajnej misji wewnętrznej. Potrzebował trochę czasu. Potrzebował się przespać.
Bond wydeptywał powoli kręgi na dywanie w salonie, nie spuszczając z Q oczu i usiłując być pomocnym i kochającym, próbując rozmawiać i uspokoić. Jeszcze wczoraj wyglądałoby to prawdziwie, dzisiaj wyglądało jak spektakl. James... Bond napuścił wody do wanny, zrobił pianę o zapachu sosny, po czym zmusił Q, aby zażył gorącej kąpieli. Miał wszystko przygotowane, świece, kominek zapachowy z olejkiem różanym, cholera, miał nawet specjalną szczotkę do masażu pleców!
Q nieco drętwo brał udział w całym tym walentynkowym przedstawieniu, uśmiechając się i całując, kiedy trzeba. Kąpiel była wspaniała, nieważne dlaczego i przez kogo została przygotowana. Po paru minutach w pachnącej, gorącej wodzie i aromatycznej pianie Q zaczął się rozluźniać. Gdy Bond władował mu się do wanny i objął go od tyłu, układając go sobie na piersi, Q westchnął.
"Q. Przestań. Nie mogę patrzeć jak się męczysz."
"James..."
"Powiedz słowo, a znajdę ją i zlikwiduję." ramiona Bonda zacisnęły się na Q tak mocno, że niemal boleśnie. "Mam licencję na zabijanie. Tylko nie możesz nic powiedzieć Mallory`emu, będzie się pieklił, że zamiast śledzić Eve unieszkodliwiliśmy ją."
"Daj spokój..."
Bond będąc sobą, czyli zdeterminowanym człowiekiem z misją, doprowadził swoje walentynki do końca, zanosząc zawiniętego w szlafrok Q do sypialni. Q nie sprzeciwiał się, tylko bardzo mocno obejmował go za ramiona i ukrywał twarz w owijającym mu głowę ręczniku.
Tej nocy nie uprawiali seksu, w zasadzie tak się tylko położyli i leżeli, obaj zatopieni w swoich myślach. Po jakimś czasie Bond zaczął pochrapywać a Q wziął proszka na sen. Zwykle nie lubił tego typu specyfików, ale teraz nie miał wyboru. Nie chciał leżeć w ciemności, w ramionach Jamesa i rozmyślać o tym całym galimatiasie, jakim stało się w ciągu ostatnich miesięcy jego życie. Chciał zamknąć oczy i po prostu przestać...
/
Jakkolwiek James Bond nie był nigdy wiarygodnym źródłem, tak w tym akurat miał rację.
Q był geniuszem. Wciąż potrafił odróżnić fakty od uczuć i postąpić właściwie, nawet, jeżeli nienawidził za to siebie, Bonda i całej tej popieprzonej sytuacji.
Trochę mu ulżyło, gdy ułożył sobie swój własny plan. Szalony, niezwykle trudny i zmyślny plan odkrycia Quantum w pojedynkę. Q będzie dalej kochankiem Jamesa, będzie dalej brał udział w tej tragikomedii, wtedy ani M ani Quantum nic nie będą nic podejrzewać. I pozwolą mu zdziałać więcej...
Wszelką wątpliwość i zawahanie zduszał w sobie w zarodku. Nie był szpiegiem ale też nie miał nic do stracenia. W końcu co za życie teraz wiódł, śpiąc ze szpiegiem i będąc obserwowanym przez "przyjaciół"? Czuł, że długo tak nie wytrzyma, że coś mu się w środku zepsuje, gdy będzie nadal całował się z Jamesem, uprawiał seks, nadal będą razem sypiać i pić herbatę, gdy już się spotkają, późną nocą, po powrocie do domu... Szczęśliwie uratował go jego własny geniusz, jego tabletki nasenne i praca.
Gdy pracował mógł się na chwilę zapomnieć, wyłączyć się. Z oddaniem i rezygnacją zatapiał w kodach, skryptach i logarytmach i miał to wszystko w poważaniu! Dorwie ich jeszcze i pokaże im, co to znaczy zadzierać z Q!
I tak zaczął się szarobury, przygnębiający czas końcówki zimy.
Q harował jak wół. Siedział w MI6 od rana do nocy, często w ogóle nie wracając do domu. Pracował na cztery ręce, jako kwatermistrz i jako tropiciel Quantum. Żywił się w tabletkami na sen, gdy akuratnie stwierdził, że potrzebuje drzemki, oraz lunchami w kafeterii. Po jakimś czasie już nie mógł patrzeć na zestawy obiadowe, serwowane pracownikom MI6, zaczął więc dla całego swojego wydziału zamawiać jedzenie na wynos. Catering w pełnym tego słowa znaczeniu. Od surówek, sałatek i dań dietetycznych, po ociekające tłuszczem pierożki i pieczoną kaczkę. M burzył się nieco, że kwatermistrz nadużywa budżetu. Q wypluwał mu perory na temat tego, jak jedzenie podwyższa wydajność wydziału, a to z kolei przynosi znacznie więcej korzyści, nie tylko pieniężnych.
"Gdy już wszystko ci objaśniłem, Mallory, czy mogę cię teraz już przeprosić? Właśnie pomagam infiltrować 004 tajną bazę wojskową w Korei Północnej i po drodze muszę jeszcze zjeść baozi. Mają dzisiaj wyjątkowo świeże, powinieneś spróbować."
To był szalony miesiąc,ale jednocześnie był to miesiąc niezwykle wydajny. W sieci aż grzmiało o tym, jak kwatermistrz MI6 wziął się do roboty i nie popuszcza nikomu, od najmniejszego hakera, nagryzającego systemy obronne Adrastei, po samego szefa MI6. Q z ponurym uśmiechem czytał prywatną korespondencję prezydenta USA z jego ministrem obrony i szefem CIA. Porównywali kwatermistrza do nieprzemakalnego firewalla, nieprzepuszczającego do baz MI6 dosłownie nic i reagującego zawsze w czasie rzeczywistym próby przejścia przez osłony.
Prezydent USA nawet nie wiedział, jak bliski był prawdy. Q faktycznie reagował natychmiast, bo Q w tych dniach niemalże nie rozstawał się z komputerem.
Obce agentury podskubywały Adrasteę, a Q wyłapywał je, jedna po drugiej, a potem metodycznie zrównywał je z ziemią. Nie używał już żartobliwych zdjęć z internetu i wesołych smsów, puszczonych w loop. Używał wirusów, które unieruchamiały całe komponenty sieciowe każdego, kto ośmielił się zaatakować. Q nie miał nastroju na gierki. Za dnia żelazną ręką rządził swoją domeną w MI6, nocą jako duch poszukiwał wtyczek do Quantum. Wiedział, że jest ich cztery, czterech informatyków, którzy o umówionych porach kontaktowali się i na chwilę ujawniali całą sieć Quantum.
Za pomocą meila Moneypenny Q namierzył już dwie lokalizacje informatyków, ale reszta wciąż mu jeszcze umykała... Byli ostrożni i paranoiczni, świetnie zacierali za sobą ślady. Q miał czasami chęć wyć, gdy kolejny raz trzecia wtyczka zniknęła mu z oczu na serwerze Minecrafta w Niemczech.
Podwładni uskakiwali mu z drogi, chociaż był dla nich taki sam jak zazwyczaj. Albo tak mu się przynajmniej wydawało. Q nie miał czasu zajmować się komponentem ludzkim. Musiał myśleć i działać i chrzanić resztę.
"Q. Nie sądzisz, że czas już wracać do domu?" zapytał Bond i stanął przy biurku Q. Właśnie wrócił z misji w Bułgarii, opalony, uśmiechnięty, w rozchylonej uwodzicielsko na szyi koszuli.
"Mam coś dla ciebie."
Q uniósł twarz z klawiatury komputera, na której najwyraźniej się zdrzemnął.
"Huh?"
"Do domu." James położył dłonie na ramionach Q i zmusił go do powstania z fotela. "Do domu, napić się soku aloesowego i pójść spać."
"Z tobą?" zapytał Q, zanim zdążył pomyśleć. James roześmiał się niskim głosem, stawiającym wszystkie włosy na karku Q na sztorc.
"Tak, ze mną. Ale po prysznicu. Wciąż mam piasek ze Złotych Piasków w miejscach, których wolę nie wspominać na głos w miejscach publicznych."
Q odetchnął głęboko i pozwolił się poprowadzić Jamesowi do windy. Bond zebrał po drodze jego kurtkę, laptopa, torbę z dyskami zewnętrznymi i już jechali do domu taksówką, prującą przez uśpiony o czwartej nad ranem Londyn.
Odchylił się na fotelu samochodowym i zamknął oczy. Coś go bolało w brzuchu. Był zmęczony, ale jednocześnie był pewien, że tej nocy nie zaśnie.
"Jutro zrób sobie wolne, Q."
"Jutro mam zebranie z ministrami skarbu państwa i obrony, oraz z jakimś... Francuzem..."
"Zasypiasz z otwartymi oczyma, Q."
"Wydaje ci się."
Bond zmusił go do wspólnego prysznica, następnie usadził go na łazienkowym stołku i posmarował słodko pachnącym olejkiem. Dogłębnie posmarował i wymasował. Q nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek miał tak dobrze wymasowane łydki i przestrzenie między palcami u stóp.
Położyli się w łóżku, cali namaszczeni, lepcy i pachnący lekkim, słodkim zapachem, z korzenną nutą ambry i czegoś jeszcze... czegoś bardzo należącego do Bonda i budzącego Q, pomimo zmęczenia.
"Co to za zapach?..." wymamrotał i wsparł się głową o ramię Bonda. James zaśmiał się mrukliwie i cmoknął go w skroń.
"Róża damasceńska. Wspaniale relaksuje."
"Usmarujemy całą pościel."
"Trudno."
Bond wiercił się przez moment i wyginał, aż wreszcie wylądował na Q, przyciskając go sobą do łóżka i ocierając mu się policzkiem o szyję, kark. Pocałunek, jeden, drugi, trzeci, kark, ramię, pierś.
"Dante porównywał różę do rajskiej miłości." James pocałował Q delikatnie w usta i ułożył się mu między nogami, poruszając sugestywnie biodrami. "Osobiście cenię róże dla ich właściwości antyseptycznych i wzmacniających, ale nie mógłbym zapomnieć o klasykach."
Chyba po prostu nie umiał mu odmawiać. A może nawet odmawiać nie chciał. W końcu kiedy następnym razem trafi mu się taki kochanek?... Q przełknął gorycz sytuacji i z wyuzdaną rezygnacją poddał się pieszczotom 007. Elektroniczny zegar na stoliku nocnym wskazywał na szóstą trzydzieści. Za oknami wstawało właśnie, otoczone różową poświatą, lutowe słońce, podświetlając całą sypialnię niezwykle brutalnym odcieniem złota, pomarańczu i amarantu.
James całował tak, że Q, niezależnie od wszystkiego, otwierał przed nim ramiona i uda i przygarniał go do siebie mocno, tak, aż bielały mu dłonie. Produkował także nieprzyzwoitą, desperacką wokalizację erotyczną, gdy James wsunął się w niego, drobnymi, nieśmiałymi, ale upartymi ruchami. Poruszali się razem, zamknięci w magicznym rytmie dotyków, pocałunków i okrzyków, naolejowani, śliscy i pachnący.
Wschodzące słońce całkowicie weszło do sypialni, oblewając ją złotym blaskiem. Bez jednego cienia, bez jednego załamania, gładko i kompletnie.
Doszli razem, sklejeni na amen i objęci ciasno. James westchnął głośno prosto w usta Q, a Q połknął jego westchnienie, nie pozwalając mu uciec.
"Q... nie..."
"Nic, nic... tylko... zmęczony..."
James, wciąż leżąc na nim, scałował mu wilgoć z powiek, policzków, z ust. Jak na najlepszego agenta Jej Królewskiej Mości, beznamiętnego mordercę i szpiega, miał zadziwiająco miękkie usta.
/
Wirus napisał mu się sam, pewnej nocy, gdy Bond został ranny podczas misji w Pradze i Q stracił z nim kontakt. Wiedział, że James potrafi zniknąć w ten sposób z mapy a potem pojawić się jak diabeł z pudełka, a mimo to kwatermistrz niepokoił się. 007 był ranny, na pewno miał jedną ranę postrzałową i kilka kutych, o reszcie lepiej było nie myśleć.
Po nawigowaniu Jamesa przez szaloną walkę i pościg po Moście Karola nagła cisza w eterze wbijała się Q igłami w zbolałą głowę. Siedział bez ruchu przy konsoli głównego komputera networku MI6 i dłuższą chwilę bezmyślnie wpatrywał się w swój ekran z wygaszaczem. Skaczące różowe miniaturowe Daleki działały hipnotycznie.
Natchnienie złapało Q znienacka i oczekując na wznowienie kontaktu z Bondem, poddał się mu, wystukując szybko ładne, wytwornie proste kody.
Wirus ten był niezwykle prosty. Elegancki. Wystarczyło skopiować go na jakiś tani, anonimowy, prosty serwer, gdzie aplikacja pracowała nieustannie, czekając na aktywację. Główny trzon wirusa był związany z Adrasteą. Gdyby ona z jakiś przyczyn upadła i została zdjęta z sieci, wirus aktywowałby w niej mały podprogram z niespodzianką dla Quantum. Q ukrył ten podprogram na anonimowym serwerze znacznie lepiej niż samego wirusa, do którego był podłączony. Nikt, dosłownie nikt, nie byłby w stanie zhackować go i zobaczyć, co mały programik przyczajony w wirusie może zrobić.
Praca nad super wirusem zajęła Q dwie godziny i pół godziny. Bond odezwał się po trzech, prosząc o ewakuację. Pięć godzin później, czyli o ósmej rano 007 zjawił się w Londynie i Q natychmiast zarządził ściągnięcie go do wydziału medycznego MI6.
James miał wstrząs mózgu, wyłamane ramię i nie jedną, a trzy rany postrzałowe. Kłutych nikt nie liczył, było ich zbyt dużo.
007 cudem jakimś przybył z Pragi do Londynu, ukrywając swoje kontuzje pod grubym, zimowym płaszczem. Nie tylko nie zdał porządnej relacji z tego, jak właściwie otrzymał te rany, odmawiał także hospitalizacji. Q, wymęczony, trzęsący się na kawie i niedziałających już tabletkach na sen, wybuchł wtedy na Bonda. Wybuchł tak, że Lizzy opowiadała mu potem, że latało pierze a w ruch poszły kły, pazury i jedna, niezwykle celnie rzucona, szpitalna kaczka.
Q niewiele z tego pamiętał, po prostu czerwona mgła przysłoniła mu na moment wizję. Jego psychotyczny wybuch odniósł pożądany efekt. Lekarze, pielęgniarki, a na koniec sam M umknęli mu z drogi a James bez szemrania pozwolił się pozszywać, załatać i ułożyć grzecznie w łóżku.
Q ułożył się tam obok niego, fukając, żeby się 007 posunął, bo jego kwatermistrz nie spał trzy dni i zamierza właśnie zapaść we w pełni kontrolowaną śpiączkę.
Zasnęli tak, złożeni razem ciasno na wąskim, szpitalnym wyrku. Nikt nie komentował, nikt im nie przeszkadzał, nikt niczego od nich nie chciał. Q obudził się po południu, wygnieciony, ze zdrętwiałym karkiem, mrówkami w stopach i dudniącą głową, ułożoną niezbyt wygodnie na ramieniu Bonda.
James patrzył mu z bliska w twarz tymi swoimi niebieskimi ślepiami.
"Hmmmmnnso?" zapytał nieprzytomnie kwatermistrz, poprawiając przekrzywione okulary i przeciągając się.
Bond nie odpowiedział, tylko pocałował Q w odciskającą mu się właśnie na policzku oprawkę okularów.
/
Trzecią wtyczkę do Quantum odkrył przypadkowo na jednym z bardzo elitarnych, zamkniętych forów, w wątku z poradami, jak radzić sobie z programami szpiegowskimi. Jakaś użytkowniczka pytała o zainfekowaną podstępnym programem wyszukiwarkę. Ktoś odpowiedział jej jak się natrętnego programu pozbyć, ktoś podał linka do dziwnej strony, która się nie otwierała. Q nie lubił nie otwierających się stron. Ponadto pamiętał ten złośliwy program o którym była mowa, sprytnie napisany szpieg, zostający na dyskach pomimo czyszczenia i wielokrotnego wykasowywania.
Q zmusił nieaktywną stronę do otworzenia się i bingo. Znalazł ślady trzeciego informatyka Quantum.
Teraz miał już trzech, brakowało mu jeszcze tylko jednego...
Koniec lutego był wyjątkowo zimny i błotnisty. Był także, jak się okazało, sezonem pogromu grypowego. Połowa podwładnych Q chodziła siąpiąc nosami i pokasłując, druga połowa kurowała się w domach, tylko po to, aby wrócić na parę dni i zachorować ponownie. Nawet agenci zaczynali już łapać tą zarazę, chociaż nie tak szybko jak informatycy. Alec, który nie brał urlopu od trzech lat, nagle wziął tydzień wolnego i jak donosił James, zalegał u niego na kanapie, skażając cały salon i okolice, a kto wie czy i nie sąsiedztwo.
"Mogę się na trochę do ciebie przenieść, Q? Obiecuję wyrzucać śmieci i robić ci herbatę. Alec wypluwa z siebie zarazki, które niemalże widać gołym okiem. Wolę nie ryzykować."
"Pewnie, James." zgodził się łatwo Q i zamknął oczy, gdy Bond z uśmiechem pochylił się nad nim i cmoknął go w czoło. "Możesz zostać u mnie tak długo jak chcesz. Tylko musisz mi pomagać w czyszczeniu kuwety Schrodingera."
"Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, kwatermistrzu."
"To się, widzisz, dobrze składa. Zażyczam sobie dzisiaj nocą więcej tego olejku różanego."
Uśmiech Jamesa poszerzył się.
Bond generalnie nie wtrącał się w pracoholiczne zimowe napady kwatermistrza. Bond się martwił. Q wolałby już chyba wtrącanie się, niż ten przewlekły przypadek troskliwości w wykonaniu 007. James oczywiście wykonywał swoje misje, jeździł z jednego końca świata na drugi, ale te chwile, gdy był w Londynie, dawały się kwatermistrzowi we znaki.
Q był rozerwany, pomiędzy głodem bliskości i potrzebą dotyku, a poczuciem zdradzenia i bezsilnej wściekłości. Natomiast Bond był w swojej troskliwości nachalny, uparty i nieprzejednany i w ogóle ciężko się było od niego opędzić.
Być może działo się tak, bo Q w zasadzie nie chciał się opędzać. Za każdym razem, gdy James wyjeżdżał na kolejną misję Q obiecywał sobie, że będzie względem 007 wstrzemięźliwy. A potem 007 wracał a postanowienia Q blakły. Tęsknił, jak ostatni idiota, jak jakiś żałosny szczeniak... za przytuleniem, za pocałunkiem, bliskością. Jak tego wszystkiego nie miał i ograniczał się do sporadycznych one night standów nie posiadał tego typu dylematów. Miał wszystko pod kontrolą, pracował, jadł, spał, grał w gry komputerowe i nie przejmował się, że nie ma nikogo poza kotem, kto mógłby przytulić mu się do łydek. Bond przytulał się do wszystkiego, co Q miał mu do zaoferowania, i nie tylko. I rozpuścił Q tak, że teraz nie mógł nawet tygodnia pobyć sobie sam i nie tęsknić!...
Jego silna wola słabła, gdy tylko Bond wracał. 007 wkraczał do jego domu, całował go a Q jak wosk topniał w jego ramionach. Tak jakby mózg wyłączał mu się na parę chwil a stery przejmowało wygłodzone latami i łaknące czułości ciało.
Czasami pocieszał się, że wykorzystują się z Bondem nawzajem, po równo, sprawiedliwie. Czasami nawet sam siebie łapał na tym pokręconym, smutnym kłamstwie.
Ale nie mógł przestać. Nie, dopóki nie rozgromi Quantum. Dopiero wtedy będzie można powiedzieć Jamesowi, że... może już przestać.
"Jesteś dzisiaj bardziej agresywny niż zazwyczaj, Q." wymruczał James, gdy Q ugryzł go wyjątkowo mocno w kark i ułagodził ugryzienie mokrym, rozgłośnym pocałunkiem, z zębami, językiem, wargami, śliną i ogólnie całym anturażem. "A!... rany..."
"Jakiś sprzeciw, 007?" zapytał Q, kładąc się całym ciężarem na Bondzie i wciskając mu twarz w spojenie barku i szyi. 007 zaśmiał się a Q poczuł na brzuchu pomruk i niską wibrację jego przetaczającego się śmiechu.
"Nigdy."
/
Czasami same dłonie wyciągały mu się, aby objąć Bonda. Przez plecy, przez biodra. Żeby dotknąć mu twarzy, dłoni. Powstrzymywał się i kątem oka łapał zdziwione, zawiedzione i czujne spojrzenie Jamesa. Q zwykle całował go wtedy, a pocałunek, który miał odwrócić uwagę od niezgrabności ruchu, zamieniał się w namiętną sesję, która pozostawiała ich obu bez tchu.
Czasami po takim pocałunku Bond patrzył z bliska w oczy Q i czuć było, że chce coś powiedzieć, już, już otwiera usta... Nigdy nic nie powiedział. Był na to zbyt dobrym szpiegiem. Był na to zbyt profesjonalny.
Frustrację Q wyładowywał w pracy, ofensywnie podchodząc do wszystkich problematycznych ruchów w sieci, skierowanych przeciwko MI6. Prowadził misje innych agentów 00, trzęsąc się na ośmiu kawach i dochodząc czasami do takiego stanu, w którym niemalże przewidywał jak potoczy się akcja. Jak terrorysta ustawi bomby, która z nich wybuchnie pierwsza, w którym korytarzu się ukryć, aby przeczekać pierwszą falę uderzeniową. Q miał wrażenie, że osiągał w tych momentach zen, pełen bezruchu, nieprzenikniony spokój. Był jak programista, piszący grę, wiedział wszystko, znał wszystkich. Kto umrze ten umrze, kto wybuchnie ten wybuchnie, on już przewidział wszystkie wyniki, zna wszystkie możliwe rezultaty, teraz czeka tylko na ostateczną rozgrywkę...
"Panie Bond. Może pan z nim porozmawia. Jest pan z nim blisko..." szeptała Lizzy do 007, stojąc za rogiem korytarza prowadzącego do gabinetu Q. Stanęła specjalnie tam, bo tam był ślepy punkt kamery. Głupiutka, nie przypuszczała, że Q zamontował wszędzie zapasowe kamerki, właśnie na taką okazję.
"Proszę, wszyscy się o niego martwimy. I trochę się go boimy, bo robi rzeczy, które... są przerażające nawet dla nas. Ostatnio rzucił w Eddiego tortillą!"
Bond uprzejmie pochylił się ku Lizzy i uśmiechnął się upewniająco.
"Zrobię co w mojej mocy."
Pewnie, pomyślał Q, krzywiąc się kwaśno. Zawsze robisz co w twojej mocy, James.
/
Psycholog MI6 nie mógł mu pomóc, ponieważ Q nie był uprawniony, aby powiedzieć mu wszystko, a półsłówka i półprawdy nie nadawały się do wystawienia diagnozy. zasuszony staruszek o łagodnej twarzy siedział za swoim mahoniowym biurkiem i patrzył, jak kwatermistrz leży na kozetce i kopie bogu ducha winną, aksamitną poduszkę.
"Może trzeba czasami odrzucić podejrzliwe podejście i zaufać temu, co jest na wierzchu. Temu, co pierwsze rzuca się w oczy. Ludzie nie doceniają pierwszego wrażenia, a ono zwykle potrafi dużo powiedzieć o nas i naszej intuicji."
Q skrzywił się z niesmakiem. Zaufać temu co na wierzchu? Bzdura. Q od początku ufał temu, co na wierzchu i proszę, gdzie go to doprowadziło. W swojej naiwności pozwalał się wodzić za nos odrobinę zbyt długo i teraz za to płacił!
Na wierzchu James bronił go cały czas, od ich wyprawy do Tokio. 007 zawsze był blisko, a jak nie był, to robił coś niezwykle potrzebnego i ważnego dla przetrwania swojego kwatermistrza. W zasadzie nazywał go "swoim kwatermistrzem" już jakiś czas... Q nie mógł przypomnieć sobie, od kiedy. Na wierzchu Bond zachowywał się jak agent na misji i kochanek w jednym, broniąc, chroniąc i upewniając się, że nikt nie zakłóci delikatnej równowagi Q. Na wierzchu MI6 uważało Q za szpiega i dawało mu wolną rękę, aby zobaczyć, do kogo ich doprowadzi...
"Mam do dyspozycji jedynie szczątkową intuicję, doktorze." Q zapadł się głębiej w kozetkę i zasłonił sobie oczy ramieniem. "Dlatego zajmuję się komputerami. Są logiczne i zdecydowanie mniej skomplikowane niż ludzie."
"Ale komputer nie zastąpi nam potrzebnych do przetrwania rzeczy, takich jak bliskość, zrozumienie."
"Zrozumienie nie jest akurat potrzebne do przetrwania!" wyrwało się Q odrobinę zbyt agresywnie. Usiadł na kozetce i westchnął, poprawił okulary. "Przepraszam. To było nie na miejscu."
"Szaleństwo jest jak grawitacja. Aby pokazało swoją moc, wystarczy jedno pchnięcie." staruszek psycholog uśmiechnął się przyjaźnie do Q i odłożył swój notes. "Pytanie tylko, gdy już się to zdarzy, co z tym zrobimy."
Wysadzimy coś, pomyślał Q. Na pewno coś wysadzimy. Coś dużego i bardzo ważnego i niech świat się wali.
Na głos nie powiedział nic.
/