Dzieło i życie, roz III

Jul 09, 2013 20:52


Roz.3

Wybuchowy serwer i herbata z pigwą

Gdy dwaj robią to samo, to nie jest to samo.

Terencjusz.

"To wszystko twoja wina! Po co się wtrącałeś?! Miałem wszystko pod kontrolą!"

"Gówno miałeś! Miał rozkaz zabrać cię żywego i tylko dlatego nie odstrzelił ci łba!"

Q nastroszył się na swoim fotelu, zacisnął szczęki i zapatrzył uparcie przed siebie. Samochód pruł z prędkością niedozwoloną w terenach zamieszkałych prefektury Tokio, ale Bond nie zważał na to, ponieważ wielki Bond generalnie w nosie miał wszelkie zasady i po prostu musiał odgrywać rycerza na białym rumaku... Nagły skręt rzucił Q na szybę auta, napinając pasy i urażając mu ramię. Ramię, w które Hass go postrzelił, zanim 007 nie rozwalił mu głowy.

"Auć."

"Auć jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Ściga nas policja." Bond zerknął w lusterka i wdepnął gaz do dechy. "Trzymaj się i postaraj się nie uszkodzić tego ramienia jeszcze bardziej."

Q nie uważał za stosowne zaszczycić Bonda odpowiedzią. Zamiast produkować zbędne słowa zdrową ręką rozłożył sobie na kolanach laptopa i uruchomił go. O dziwno, pomimo pękniętej pokrywy sprzęt wciąż działał i miał nawet zarejestrowany ostatni fragment walki Q z Hassem. Ten, w którym termos trafił, ale nie wystarczająco mocno, postrzelony Q upadł jak rozgwiazda na podłogę, a Bond wtargnął do pokoju komputerowego i jednym strzałem w głowę załatwił Hassa.

Nie był to jednak koniec wpadek Mi6 na terenie Japonii. Sekretarka ministra zastrzeliła jednego z kanadyjskich agentów, minister zastrzelił ją, a jego jej kochanek, Johnson. Bond z kolei zastrzelił Karra w restauracji, natomiast Jatte i Fieldlow uciekli, podobnie jak reszta przypadkowo goszczącej w Tokio agentury kanadyjskiej. Potem był już tylko chaos, uciekający ludzie, japońska policja i samochód Bonda, zwykła, czarna toyota, czekająca na końcu hotelowego parkingu. Żadna wystrzałowa fura, tylko prosty, szybki sposób na wydostanie się z bajzlu, jakiego narobili.

Q słuchał krótkiego raportu 007, pocierając zmęczone oczy dłońmi. Nie wyglądało to dobrze, M jak nic usadzi ich jak nic za tą malutką, międzynarodową chryję z kochanką ministra w tle.

Pościg nie był ani zajadły, ani kreatywny. Bond łamiąc większość przepisów drogowych i ograniczeń prędkości szybko wywiózł ich na przedmieścia Tokio, kierując się na lotnisko Haneda. Q widział, gdzie jadą i domyślał się, po co, ale nie reagował. W tym całym hotelowym cyrku coś było poważnie nie tak i zamierzał dowiedzieć się, co, zanim Bond wsadzi go do samolotu i pozbawi połączenia z siecią.

Na samą myśl o samolocie zrobiło mu się niedobrze i słabo, a może był to tylko szok po postrzałowy. Uniósł nieco wyżej postrzeloną rękę, która obecnie zapakowana w uciskowy opatrunek, krwawiła sobie powolutku, niszcząc mu koszulę i tapicerkę samochodu. Nie czuł bólu, co było dziwne, bo na początku czuł go całkiem wyraźnie...

"Q? Dobrze się czujesz?"

"Prowadź i daj mi spokój." zakomenderował Q, powoli, ale uparcie klikając po klawiaturze laptopa. "Sprawdzę ten świętej pamięci serwer w Hiszpanii. Wybuchnął zaraz po tym, jak przepchnąłem do Londynu rozmowę Jatte`a. Coś tutaj śmierdzi. Tak mało pakietów poszło a zatarasowałem nimi przepływ protokołów? Niemożliwe... chyba, że..."

Q otworzył swój transfer i programy, biorące w nim udział, po czym zagłębił się w ich kody. Wszystko wyglądało normalnie, tylko transfer był podwójnie ciężki... Być może miało to związek z przeciążeniem hotelowej sieci, a być może było to coś innego. Q przejrzał jeszcze raz początek i koniec przesłanych protokołów. Coś go tknęło, gdy zobaczył logicznie poprawny, ale podwójny kod, konfigurujący lokalizację połączenia.

"Niemożliwe!"

Podwójny transfer... a jednak. Rozmowa Jatte`a, którą Q wysłał do M poszła przez Hiszpanię nie tylko do Londynu, ale także do Boliwii. Ktoś przekierował protokoły z Hiszpanii do Boliwii, sklejając je w jedno początkami i końcami programu transferowego. Ktoś ingerował w przesyłane za pomocą zabezpieczonego połączenia przez kwatermistrza informacje... Gdyby Q nie był na miejscu i nie zasadził u operatorów boliwijskich robaków prawdopodobnie nie odkryłby nawet tej ingerencji.

Q odchylił się na fotelu, robiąc robiąc głęboki wdech nosem i opierając postrzelone ramię o samochodowe okno. Nie mógł przestać gapić się na ekran swojego laptopa. Aby zrobić to wszystko tak szybko i tak niepostrzeżenie enigmatyczny ktoś w Boliwii musiał być geniuszem, a ponadto posiadać co najmniej jedną wtyczkę w wydziale Q, tuż pod nosem kwatermistrza...

"Bond. Mamy w naszych szeregach szpiega." obwieścił nieswoim głosem Q, przyglądając się komputerowym robakom, które wciąż uśpione i nie wykryte tkwiły w boliwijskich sieciach.

"Mamy w naszych szeregach mnóstwo szpiegów." oznajmił sucho 007, z piskiem opon parkując samochód przed tylną bramą wjazdową lotniska. "Powiedz coś nowego."

Samolot czekał na nich na najmniejszym, najbardziej oddalonym od głównych budynków pasie lotniska Haneda. Q trzasł się już od momentu, w którym wysiadł z samochodu i podążył za Bondem. Miał nogi jak z galarety, miękkie i nieruchawe. Bond widząc jego ociąganie nadspodziewanie ostrożnie objął go przez plecy i narzucił szybki, żwawy krok. I tak szybko i żwawo Q wsiadł do samolotu, czerwieniejąc na twarzy, pocąc się, hiperwentylując, i nawet, tak, nie wstydził się tego, roniąc parę łez. Bond nie komentował, usadził go tylko na fotelu z dala od okna, przykrył dwoma kocami i zapiął mu pasy. Gdy na koniec 007 wetknął mu butelkę szkockiej Q przyjął ją bez słowa, odkręcając od razu korek i biorąc kilka łyków z gwinta.

Nie czekał na kieliszek, nie czekał na tabletki. Wiedział, że ich nie dostanie.

"Mógłbym namierzyć nasz przeciek MI6 na statku, płynącym do Londynu."

"Nie mógłbyś i dobrze o tym wiesz." odparł łagodnie Bond, na co Q objął mocniej swojego sfatygowanego japońską przygoda laptopa.

"Mógłbym spróbować."

Bond zabrał Q butelkę i nalał mu porządnego drinka, w papierowym kubku i podał mu go, przyglądając mu się uważnie.

"W tym zawodzie nie ma czegoś takiego jak próba. Albo coś robisz, albo nie."

Q miał chęć się zaśmiać, ale z gardła wydobył mu się jedynie suchy, ochrypły charkot.

"James."

"Tak?"

"Chyba zaczynam cię poważnie nienawidzić."

"No cóż, zawsze to jakiś początek." Bond uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. "Pokaż mi to ramię, Q, trzeba ci zmienić opatrunek. Przed nami długi lot i dobrze by było, abyś się podczas niego nie wykrwawił."

Rana nie wyglądała na głęboką, ale też Q nie znał się na bardzo na ranach. Zwykle ufał w tej kwestii agentom, którzy sami oceniali swoją zdolność do kontynuowania misji, tutaj jednak był na bezdrożu. Rana znajdowała się na wyższej partii przedramienia i z początku dość poważnie bolała, nasączając do maksimum prowizoryczny opatrunek, byle jak założony przez 007 jeszcze w hotelu.

Bond delikatnymi, ale zdecydowanymi ruchami zdjął bandaże, a potem ciężka od krwi gaza odlepiła się od rany i spadła z mokrym plaskiem na podłogę samolotu. Q poczuł, że jest mu słabo.

"Tylko mi tutaj nie wchodź we wstrząs, Q."

"Robię co w mojej mocy." wydusił zza zaciśniętych szczęk Q, oddychając coraz szybciej przez nos i zasłaniając sobie twarz zdrowym ramieniem. "Jest szansa na herbatę, czy na pokładzie mamy jedynie szkocką?"

Bond założył świeży opatrunek na ramię Q, pokrwawione bandaże i gazę zwinął do plastikowej torebki, po czym poklepał kwatermistrza po kolanie i wstał.

"Zobaczę, co da się zrobić."

Okazało się, że w specjalnej ofercie lotniczej MI6 nie było herbaty, tylko szkocka i kilka butelek kranówy. Q przez dobre dziesięć minut na serio rozważał ucieczkę przez okno, zanim samolot wystartuje. Nie zdążył. Bond zagadał pospiesznie z pilotami i wyłudził od nich w jakiś sposób termos z herbatą. Zieloną, odrobinę zbyt mocną, z pigwą.

"Z pigwą? Naprawdę?"

"Nie grymaś mi tutaj, chcesz herbaty czy nie."

"Chcę herbaty, a nie aromatyzowanej brei z kwaskiem cytrynowym i pigwą."

"Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Ja na ten przykład wolałbym pogonić za Fieldlowem, ale muszę zająć się tobą, ponieważ jesteś moim priorytetem."

Q nie wiedział co na to odpowiedzieć, więc tylko drżącymi rękoma zaczął nalewać herbatę do kubków.

Szkocka i herbata pomogły, ale tylko trochę. Gdy samolot uniósł się w powietrze Q nie był w stanie opanować narastającego mu w gardle jęku. Ukrył twarz w dłoniach, rolując jeszcze bardziej koce położył głowę na kolanach. Bond bez słowa zaczął masować mu plecy, zataczać dłonią duże, obszerne, uspokajające koła i koncentrując się na częściach krzyżowych. Od czasu słynnego porwania na pustyni Q miewał czasami bóle w tych okolicach, ani nerki, widać ani część krzyżowo lędźwiowa kręgosłupa nie lubiły być obijane. Bond musiał zauważyć te przypadłości, a to znaczyło, że musiał Q obserwować i robić notatki. W jakiś sposób nie było to zaskakujące.

"Szpiegujesz mnie, 007."

Bond mruknął potakująco, nie przestając masować pleców Q.

"Tak. Szpieguję cię. Gdy jest się podwójnym agentem ciężko wyjść z roli i pewne nawyki zostają z tobą nawet w czasie wolnym."

Q zaśmiał się, a potem przypomniał sobie, że jest w zamkniętym, latającym pudle, unoszącym się ponad chmurami. Przełknął głośno i zacisnął dłonie na kolanach.

"Xanax?"

"Nie."

"Ibuprom chociaż. Nikt nic nie ma?"

Bond położył Q dłoń na karku i zaczął delikatnie ugniatać.

"Nic nie mamy, musisz przetrwać kwatermistrzu."

I Q przetrwał. Złożony jak scyzoryk na swoim fotelu, z Bondem głaszczącym go po plecach, karku, głowie. Dwa razy zaczynał panikować i dwa razy Bond opanował atak, zmuszając go do wypicia dwóch pełnych kubków szkockiej pod rząd, zagryzienia miętówką i zjedzenia paczki herbatników. Podczas tych żałosnych napadów 007 wypytywał Q o różne informacje, dotyczące podwójnego transferu z Hiszpanii do Boliwii. Dało się wyczuć, że Bond robi to tylko i wyłącznie dlatego, aby odwrócić jego uwagę, mimo to Q poddał się tej przyjacielskiej inwigilacji. 007 miał wiele talentów, zwłaszcza jeżeli chodziło o spostrzegawczość, celność i społeczne interakcje, ale wiedzę o komputerach miał dość ograniczoną. Jak niemal każdy agent. Niemniej jednak mówienie o kodach, transferach i protokołach uspokajało Q, a James zadawał pytania inteligentne na tyle, żeby utrzymać jego zainteresowanie konwersacją.

"A więc byłoby ci łatwiej namierzyć tego genialnego hakera po obejrzeniu serwera w Hiszpanii?"

"Tak. Fizycznie rozebrałbym serwer, zobaczyłbym, co się da z niego jeszcze wydobyć. Byłoby także łatwiej zlokalizować dokładnie połączenie z Boliwią. Mamy obecnie dwa, jedno jest jedynie podsłuchem, ale każdy transfer pozostawia ślady..."

"Ślady w Hiszpanii byłyby najwyraźniejsze?"

"Niby tak... Chociaż dla mnie czy w Londynie, czy w Hiszpanii, śledzenie nie jest problemem... jednak sam hard ware serwera byłby pomocny... chyba, że już go zniszczyli, w końcu się podobno spalił... kto wie, zawsze ciężko mi się było dogadać z Hiszpanami..."

"Chcesz jeszcze herbaty?"

"Nie... chyba teraz pójdę spać..."

Bond łagodnym ruchem zarzucił na ramiona Q kolejny koc.

Być może, ale nie na pewno Bond w pewnym momencie podróży rozpiął pasy bezpieczeństwa a Q rozciągnął się na swoim fotelu i jego fotelu, układając mu nogi na kolanach. Być może, ale nie na pewno Bond zdjął Q buty, skarpety i zaczął od niechcenia masować mu łydki, od stóp po kolana. Być może, ale nie na pewno jeden z pilotów wyszedł z kabiny, odbył z Bondem ostrą wymianę zdań i poszedł, rzucając mu mściwe spojrzenia. Q nie miał siły mentalnej, żeby dociekać. Ranny, wciśnięty między oparcie fotela a stertę koców, z nogami na Jamesie Bondzie, leciał nad oceanem i spał.

Śnił mu się ogromny, mrugający tysiącem świateł, mruczący silnikami Diesla serwer, oplatający cały Londyn, całą Europę, cały świat.

/

Obudził się, gdy samolot już wylądował i dojeżdżał na tyły płyty lotniskowej. Był cały zesztywniały i obolały, a głowa tętniła mu koszmarnie cienkimi żyłkami palącego bólu. Jęknął, zamknął oczy, usiłując opanować przemożną chęć zwymiotowania na swoje własne kolana. Bond pomógł mu usiąść, odsunął koce, przyjrzał się opatrunkowi na ramieniu i zajrzał mu kontrolnie w oczy. Gdy okazało się, że pochylenie się jest ponad siły Q Bond założył mu także buty. Na szczęście byli jedynymi pasażerami tego przeklętego samolotu. Q miał wrażenie, że przedstawia sobą widok nędzy i rozpaczy. Zmęczony od bondowego treningu, postrzelony, zakrwawiony, zakurzony facet, z nadkruszonym laptopem, brudnawymi okularami, obłędem w oczach i butlą szkockiej pod pachą. Dobrze, że nie było w pobliżu Moneypenny, bo jak nic zdjęcie kwatermistrza na misji okrążyłoby całą MI6 w ciągu trzech minut. A tak było ok, tak tylko Bond był świadkiem tego żałosnego upadku.

"Uch... czuję się, jak wtedy, gdy robiłem trzy semestry na raz na studiach i po skończonej sesji letniej przedawkowałem walerianę..." Q z pomocą Bonda wstał z fotela i wsparł się o 007 całym ciężarem, spoglądając mu z bliska w oczy. "Hej. Czy ty przypadkiem mi czegoś nie dałeś?..."

"Waleriana i alkohol. Działa jak złoto." odpowiedział bezwstydnie Bond i ruszy stronę otworzonego już dla nich wyjścia z samolotu. "Jeden z pilotów miał na pokładzie jakąś resztkę waleriany, wypiłeś ją z herbatą."

"Jesteś potworem, 007. Na następną misję idziesz z pistoletem na wodę... i ogórkiem..."

"Nie pytam, czemu chcesz mnie wyposażyć w ogórka, Q. Jesteś ranny, gadasz od rzeczy a Moneypenny już jest zawiadomiona i zabierze cię z lotniska." Bond wprawnie pokierował Q do schodów i trapu, po czym wyszli do hali przylotów. "Przywiozła ci nawet do domu twojego kota. Podobno tęsknił."

"Ty podstępny..." Q nie miał siły na wymyślne inwektywy, oklapnął, osuwając się w dół. Bond sprawnie objął go i usadził na plastikowym krzesełku lotniskowym. Gdy dotknął mu policzka i szyi jego dłonie były zimne i Q drgnął nerwowo. Nie zauważył nawet, kiedy zamknął oczy.

"Jesteś rozpalony, Q." wymruczał gdzieś blisko Bond. "Nieważne, co powiesz, najpierw jedziesz do oddziału medycznego, dopiero potem do domu."

Chciał zaprotestować, zdenerwować się jakoś spektakularnie, ale mógł jedynie zapaść się w ramiona Bonda.

"...Wiem... że... chcesz uziemnić mnie...w medycznym... i włamać mi się do komputera... Wszystko ci powiedziałem... objaśniłem... i teraz..."

"Gdzieżbym śmiał, Q. Poza tym sam mi wytykasz, że nie potrafię porządnie obsługiwać sprzętów elektronicznych."

"Hakujesz...widziałem... Jeżeli mi się włamiesz... Ten kod czeka tylko... aż go ktoś odpali..."

Miał powiedzieć coś jeszcze, zagrozić i zakpić, postraszyć zemstą hakera, ale nie miał na to siły. To było dziwnie przyjemne, móc zawisnąć na kimś ot tak, bez wymówek. Q dawno już nie dotykał nikogo w ten sposób. W zasadzie, jeżeli się zastanowić, Q nigdy nikogo nie dotykał...

Moneypenny nadciągnęła, stukając energicznie obcasami, jak zwykle na czas, jak zwykle ubrana jak z pudełka, z idealnie ułożonymi włosami i perfekcyjnym makijażem. Q powitałby się, ale przemożna chęć snu sparaliżowała jego dobre wychowanie. Razem z Bondem Eve zapakowała go do taksówki, ale nie od razu wsiadła za nim. Q, z wciąż zamkniętymi oczyma, wytężył słuch.

"James."

"Eve."

"Na parę tygodni zniknij z radaru. M jest wściekły, namieszaliście zdrowo. Połóż uszy po sobie James, ale nie oddalaj się za bardzo."

"Taki właśnie mam plan."

"Gdzie się ukryjesz? Masz jakieś dodatkowe mieszkanie, poza tym tymczasowym apartamentem, który dali ci po Skyfall?"

"Zobaczy się. Alec wciąż jest w Peru?"

"Tak. Do zobaczenia panie Bond."

"Do zobaczenia, panno Moneypenny."

Moneypenny wsiadła w taksówkę, kładąc obok Q jego torbę z laptopem i nakazując taksówkarzowi jechać do kwater MI6. Q zapatrzył się w kaburę, ukrytą sprytnie pod jedną z eleganckich, płóciennych klap garsonki Eve.

"Witaj w domu." uśmiechnęła się Moneypenny, widząc spojrzenie Q. "Wyglądasz marnie. W medycznym mają już dla ciebie zarezerwowane łóżko."

"Bond z nami nie jedzie?"

"Nie. Ma jeszcze parę spraw do załatwienia."

Q westchnął i oparł głowę o chłodną szybę okna taksówki. Z jakiś przyczyn był urażony nagłym zniknięciem Bonda. Nawet się drań nie pożegnał.

/

Wizyta w oddziale medycznym odbyła się sprawnie i niemalże bezboleśnie. Kula przeszła przez ramię Q na wylot i chociaż jama kawitacyjna po niej była dość obszerna i poszarpana, ogólnie mogło skończyć się gorzej. A tak skończyło się jedynie tygodniowym urlopem, z adnotacją, że w razie potrzeby Q będzie natychmiastowo przywieziony do kwater MI6, ponieważ w końcu to tylko rana postrzałowa, a nie amputacja ręki.

"Jesteś okrutnikiem, M." powiedziała Moneypenny zalotnie i groźnie zarazem, gdy Mallory pojawił się w oddziale medycznym. "Kwatermistrz właśnie wrócił z misji, na której został ranny. Aby utrzymać jego wydajność w pracy powinno się dać mu nieco wolnego."

"Otrzyma nieco wolnego, jak przestanie wysadzać nasze serwery w różnych częściach Europy." odparł chłodno Mallory, po czym zwrócił się do Q, któremu pielęgniarka właśnie kończyła zakładać nowy opatrunek. "Nieźle namieszałeś, kwatermistrzu. Japonia, Boliwia i Hiszpania życzą sobie raportów od naszych agentów, pracujących na ich trenach i usiłują przepchnąć zaostrzenie zabezpieczeń przed cyber atakami. Gdzie jest Bond?"

"Zniknął. Jak zawsze, gdy biurokracja zajdzie mu za skórę." Q usiadł na leżance i ostrożnie wsparł ranne ramię na udach. "Mogę pracować, M, to nie problem. Odkryję co się dzieje i czemu w Tokio mieliśmy taki zjazd agentury, ale nie teraz. Teraz chcę już tylko pojechać do domu."

Q uchodził za nawiedzonego, zapalonego pracoholika z misją, harującego po nocach jak wół i dokańczającego zadania w domu. Prośba o dni wolne w jego ustach miała ogromną siłę wyrazu. Na tyle ogromną, że Mallory skapitulował z niechęcią, zostawił teczkę papierów na stoliku i wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi. Moneypenny uśmiechnęła się szeroko i pomogła Q ubrać się w szpitalne wdzianko, oraz domowy szlafrok, który dla niego przywiozła.

"Do domu?"

"Do domu."

Nie sądził, że kiedykolwiek zatęskni z taką intensywnością za swoim zagraconym, maleńkim mieszkankiem.

Moneypenny zajęła się dobrze zarówno kotem jak i apartamentem Q. Żaden kaktus nie usechł na parapecie, kurz nie zatkał wiatraka głównego komputera stacjonarnego, wciąż pracującego spokojnie w salonie, a lodówka pełna była mrożonych warzyw, wędzonych ryb i mleka. Nawet maślane ciastka i gorzka czekolada pojawiły się w kredensie. Q podziękował Eve za wszystko, po czym stanął po środku swojej sypialni i rozejrzał się dookoła, wzdychając z ulgą. Żadnych termosów, żadnych strzelanin, żadnych morderczych treningów i samolotów. Wspaniale. Q zapadł się w głębiny łózka i gdyby nie Eve, z pewnością od razu by zasnął.

Moneypenny miała jednak inne plany. W widocznym pośpiechu przypilnowała, żeby Q wziął prysznic i nie utopił się przy tym, pomogła mu przebrać się w piżamę, po czym poszła, nakazując, aby kwatermistrz zjadł coś, odespał i pogodził się szybko Schrodingerem. Kociak rzekomo miał za swoim panem tęsknić, ale Q wiedział lepiej. Schrodinger po prostu nie lubił, jak członek jego własnego stada opuszczał teren, na dłuższy okres wstrzymując dostawy świeżych nerek i oliwek. Schrodinger kochał oliwki. To nimi właśnie Q usiłował wkupić się w łaski swojego pupila.

Jedną z dobrych cech Schrodingera było to, że nie trzymał urazy zbyt długo. Pierwsze parę minut ignorował ostentacyjnie Q, aby następnie podchodzić coraz bliżej, aż w końcu ułożyć mu się na klatce piersiowej i zacząć mruczeć jak mały motorek.

/

Pierwszy dzień po powrocie Q przespałby cały, gdyby nie Schrodinger. Kot budził go niestrudzenie co cztery godziny, łażąc mu po twarzy, ocierając mu się łebkiem o policzki i mrucząc rozgłośnie.

"Pan kaszzzzz, sługa mussssssiii..."

Q zwlekał się z łóżka nieprzytomny i dawał kotu pokrojoną nerkę i parę oliwek, przy okazji robiąc sobie po omacku słabej herbaty i posilając się maślanym ciastkiem. Zmiana czasu niezbyt dobrze współgrała z raną postrzałową i wycieńczeniem po wstrząsie nią spowodowanym. Z perspektywy czasu Q widział, że przeżył wstrząs, a Bond przeprowadził go przez niego gładko, konwersując, zagadując, dbając o jego komfort termalny...

"… I oczadzając mnie walerianą, jak ostatni dupek. Powinien mi powiedzieć, sam bym ją łyknął."

Schrodinger popatrzył na sceptycznie, po czym powrócił do zajadania swoich oliwek. Zdrajca.

Proszki przeciwbólowe Q zgryzał jak miętowe pastylki, nawet nie popijał. Ramię nie bolało ostro, ale przytłumione, odległe odczucie ucisku sugerowało, że bez znieczulaczy kwatermistrz zwijałby się w bólach rozerwanego ciała.

Nie miał pojęcia, jak Bond wytrzymywał rany postrzałowe i na dodatek jeszcze kontynuował misję. Obiecał sobie w duchu, że następnym razem, gdy będzie pilotował rannego agenta będzie dla niego dużo bardziej wyrozumiały i uprzejmy.

Pod wieczór Q poczuł się odrobinę lepiej. Na tyle, że nastawił programy szpiegujące ze swojego konta w sieci MI6 i wpuścił kawałek swojego niemożliwego kodu w network MI6, w poszukiwaniu nieautoryzowanych połączeń. Wciąż jeszcze wahał się aktywować robaki, zasadzone w boliwijskich sieciach. Był zbyt senny, zbyt rozkojarzony, a raz uruchomione robaki komputerowe autorstwa kwatermistrza MI6 jak nic przyniosły by od razu nieodwracalne skutki. Lepiej jeszcze było nie naruszać status quo. Parę dni i Q będzie jak nowy, a wtedy rozpęta porządną burzę i pokaże, że nie można sobie pogrywać z kwatermistrzem MI6.

Po nakarmieniu kota, herbacie, ciastku i proszkach przeciwbólowych Q wrócił do łóżka, z laptopem i notebookiem. W innej sytuacji nastroiłoby go to melancholijnie i depresyjnie, że oto trzydziestoletni kwatermistrz MI6, wcale nie brzydki i całkiem inteligentny, żeby nie powiedzieć genialny, facet, sypia ze sprzętem komputerowym. W innej sytuacji byłoby to smutne, ale teraz po głowie Q kołatała się spiskowa teoria na temat ukrytego w szeregach MI6 szpiega. Takich rzeczy nie odpuszczał. Ktokolwiek zdołał się wkraść za osłony MI6 Q zamierzał zagrać z nim w szachy i spektakularnie wygrać.

Oczy same mu się zamykały. Kilka zasadzek w portach wyjściowych głównych komputerów MI6, kilka szpiegów w poczcie Mallory`ego, parę linijek niemożliwego kodu i Q znowu spał, z otwartymi ustami, laptopem w stanie hibernacji, rozładowanym notebookiem i Schrodingerem, ułożonym mu wygodnie na podołku. W śnie przypałętały się do niego pozostałości wspomnienia lotu z Bondem, ciepło drugiego człowieka obok, bezpieczeństwo wynikającego zarówno z pasów, koców jak i mocnych dłoni, masujących mu łydki. Pozwolił sobie na tęsknotę, ale tylko na chwilę, na małą chwileczkę, pośród zapadającego szybko, londyńskiego zmierzchu i zaczynającego znowu bębnić po rynnach deszczu.

Śniło mu się, że pośród fioletowo granatowej ciemności jego sypialni ktoś siedzi obok niego na łóżku i powtarza, że musi uważać.

"Zawsze uważam." wyjaśniał rozwleczonym, niewyraźnym, sennym głosem Q, na co postać oparła ramiona na kolanach i westchnęła lekko.

"Nie wystarczająco, Q. Nie wystarczająco."

/

Dnia drugiego po powrocie do Londynu Q obudził się z od razu skrystalizowanym w głowie planem. Nie przebrał się nawet w podomowe jeansy i sweter, tylko narzucił szlafrok na piżamę i z laptopem w ręku podążył do kuchni. Wstawił herbatę, kawę i otworzył Schrodingerowi puszkę rybną, po czym rozsiadł się na kuchennym stole. Nie przestawał pisać kodu aż do momentu, w którym maszynka do kawy wydała gulgoczący dźwięk, oznajmiający, że wyprodukowała nowy, duży kubas wspaniałej, aromatycznej, mocnej jak szatan kofeiny.

Q łyknął tej kofeiny, po czym powędrował do łazienki. Umył twarz, spróbował bezskutecznie doprowadzić do porządku potargane włosy, po czym zagapił się na swoje odbicie w lustrze. Wyglądał jak pryszczaty zombie, ponieważ jego cera zareagowała na nagłą zmianę klimatu trzema wspaniałymi, czerwonymi, głębokimi wypryskami w okolicach brody. I kij z tym. I tak nikt na niego nie patrzył. Q umył zęby, nałożył maść cynkową na wypryski i powędrował do kuchni, po drodze zgarniając z salonu drugi laptop, tablet i trzy ładowarki.

Pracował od rana do południa, niestrudzenie przekopując się przez hiszpańską sieć MI6. Miał mało czasu, należało działać, zanim M nie zacznie na własną rękę poszukiwań szpiega. Fizyczny serwer, a konkretniej dysk twardy, odpowiadający za połączenia międzynarodowe, byłby zdecydowanie bardziej przydatny niż stygnące coraz bardziej ślady w hiszpańskiej sieci, no ale cóż...

Po południu Q zrobił sobie kolejną herbatę, pogryzając ciastka i dokarmiając Schrodingera oliwkami. Po raz pierwszy od sprawy z Silvą miał przeciwnika na tyle obrotnego i zdolnego, że ukrył się mu pod nosem. To było trochę jak wyzwanie do walki, trochę jak zaproszenie do tańca i Q odkrył, że w sumie podoba mu się taka forma ataku. Co mu się nie podobało to fakt, że dął się podejść i stworzył zagrożenie dla MI6, ale reszta... reszta wyzwania była obiecująca. Podniecająca.

Użył swojego niemożliwego kodu bez wahania i z premedytacją, jednocześnie maskując swoje ruchy w networku MI6 i w swojej prywatnej, domowej sieci. Był obserwowany, przez M i kilku informatyków, blisko z nim współpracujących, i nie było w tym nic złego, ale tym razem trzeba było poruszać się uważnie. Nie wiadomo było, kto jest faktycznym szpiegiem. Kuriozalnie, na pewno nie był to Bond.

Q tak wsiąknął w śledzenie nieautoryzowanych połączeń MI6, że nie zauważył nawet, kiedy nastał wieczór. Dopiero Schrodinger, dopominający się kolacji i ból w ramieniu przypomniał mu, że nie dobrze jest siedzieć kilka godzin w tej samej pozycji. Q wyłączył laptopa, wstał od stołu, przeciągnął się i niemal dostał zawału serca, zauważając, że ktoś siedzi w jego salonie.

"Witaj, kwatermistrzu." Bond uśmiechnął się wszystkimi zębami i położył dłoń na zafoliowanej, czarnej, gumowej paczce, leżącej obok niego na kanapie. "Przyniosłem ci hiszpański serwer."

/

"Wspaniale! Cudownie! Odsuń się i nie przeszkadzaj. To cudeńko jest tylko do połowy spalone, a więc z drugiej połowy wyduszę wszystkie, co zdołam. Włącznie ze specyfikacjami połączenia z Boliwią!"

Q krążył dookoła stołu kuchennego, na którym leżał rozkręcony przez niego przed chwilą komputer. Był podekscytowany i zadowolony, nawet niespodziewana wizyta Bonda w jego własnym, prywatnym mieszkaniu nie wytrąciła go z równowagi.

"Powinieneś mieć lepsze zabezpieczenia w domu, Q. Albo przenieść się na parę tygodniu do tych swoich bunkrów w podziemiach MI6."

"Tak, i oszaleć, zdziczeć i zacząć gryźć ludzi po kostkach. Nie, dziękuję."

007 dłuższą chwilę obserwował Q, oczyszczającego z kurzu części przepalonej elektroniki, po czym oparł się o kuchenną framugę. Był ubrany w jasny, lniany garnitur i wyglądał, jakby właśnie wrócił z wczasów na Ibizie, a nie z jednodniowej wyprawy do Barcelony, mającej na celu kradzież serwera. Schrodinger, zdrajca, ocierał się miłośnie o nogi Bonda, mrucząc, aż się rozlegało.

Q, gdy tylko położył dłonie na komputerze, który przyniósł mu 007, od razu poczuł przypływ energii. Co prawda Bond mógł przywieźć jedynie wymontowany dysk, a nie tachać całą maszynerię, no ale darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. Zwłaszcza, jeżeli były to zęby tak nielegalne i niebezpieczne. Wszelkie zmęczenie, senność i marazm Q odeszły jak ręką odjął. W końcu poczuł się sobą. Genialnym hakerem, ponadprzeciętnym kwatermistrzem i fantastycznym specjalistą od kodów. Nawet bolące ramię nie zdołało popsuć mu humoru. Uzbrojony w gumowe rękawiczki i szczypce ochoczo pochylił się nad płytą główną i dyskiem twardym komputera, który tak tajemniczo wybuchnął w Barcelonie.

"Jak go zdobyłeś? Nawet zniszczone części elektroniki MI6 zostają spalone, aby ktoś niepowołany nie wydobył z nich żadnych informacji."

"Moja znajoma agentka kanadyjska była właśnie przypadkowo w Barcelonie. Pomogła mi." Bond uśmiechnął się, a Q łypnął na niego złym zezem, rozkręcając powolutku dysk twardy.

"Twój promiskuityzm kiedyś się na tobie zemści, 007."

"Powiadają, używaj żywota póki możesz."

Q nie podjął tematyki używania żywota, ponieważ żywot spędzał głównie w pracy i rzadko kiedy miał w nim czas na coś tak frywolnego, tak spontanicznego jak przyjemność, płynąca z seksu bez zobowiązań. Albo też z seksu w ogóle, odezwał mu się w głowie zdradziecki szept. Nie zamierzał teraz myśleć o swojej samotnej masturbacji i długoterminowym braku partnerów, zwłaszcza skonfrontowany z niewygodną wizją z biegu uwodzącego koleżanki po fachu Bonda.

"Coś dużo tej Kanady się kręci dookoła nas." odchrząknął Q, usiłując szybko zakończyć niewygodny temat podbojów łóżkowych Bonda. "Twoja znajoma agentka jak rozumiem została w Hiszpanii?"

"Nie. Zabili ją."

Q wyprostował się znad wybebeszonego komputera. To był moment, w którym powinien coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia co. Bond najwyraźniej nie oczekiwał od niego niczego, bo po prostu podszedł do lodówki i otworzył ją, zaglądając do środka i pozwalając na to także ciekawskiemu Schrodingerowi.

"Taki zawód, Q. Zabijamy i jesteśmy zabijani. Nie musisz się do tego ustosunkowywać. Masz może jakieś piwo?"

"Mam wino. Ale nie wiem, jak długo już u mnie stoi." Q pochylił się ponownie nad przepalonym serwerem i włączył małą, podręczną lutownicę. "Częstuj się, czym chcesz, 007. I nie odzywaj się przez pół godziny, proszę. Pracuję."

"Tajesss."

Bond podążył do kuchni i pobrzękując kubkami i talerzami nastawił maszynkę do kawy. Gdy znalazł w szafce koło okna wino, zrobił sobie kanapkę, i tak z jedzeniem i piciem zainstalował się na kanapie, wzdychając głęboko i wyciągając przed siebie nogi. Schrodinger natychmiast wskoczył mu na kolana, napraszając się bezwstydnie o pieszczoty.

"Przynajmniej ty cieszysz się na mój widok, kocie."

Schrodinger w odpowiedzi jedynie zamruczał bezwstydnie i otarł się łebkiem o ramię Bonda. Q samą jedynie siłą woli odwrócił wzrok od dziwnego obrazka. Słynny agent 007 rozłożony na jego własnej kanapie, z kawą w ręku i kotem na kolanach. Było w tym coś deprymującego i drażniącego. Q nie należał do zbyt towarzyskich osób, a od kiedy zaczął pracę w MI6 zarzucił wszelkie koleżeńskie kontakty, na rzecz spokojnej, skupionej pracy w niezwykle wygodnej i wydajnej samotności. Poza Moneypenny, starej M i Boothroyda nikt nie odwiedzał Q od dobrych paru miesięcy, i było mu z tym dobrze. Tym bardziej trudno było zignorować łatwość, z jaką 007 poruszał się po mieszkaniu Q...

Odkrył nagle, że się gapi, na dużą, pewną dłoń Bonda, dzierżącą filiżankę kawy, na Schrodinegra, w perwersyjnym rozanieleniu wyciągniętego Bondowi na udach. Odwrócił wzrok, zamknął oczy, odetchnął głęboko. Skupienie, koncentracja i żadnych głupot. Łączenie uratowanej części dysku twardego z nowym twardym dyskiem, od razu załączonym do laptopa nie było łatwe i wymagało ogromnych umiejętności i precyzji.

Q wziął dużego łyka Earl Greya i wyłamał sobie palce z trzaskiem.

"Do dzieła."

Bond tylko się uśmiechnął i pogłaskał rozłożonego mu na kolanach kota.

/

Gdy Q dostał się do zawartości spalonego serwera było już dobrze po trzeciej nad ranem. Miał świadomość, że będąc tak zmęczonym nic na razie z tymi danymi nie zrobi, a więc tylko zabezpieczył informacje, zaflockował je, po czym wyłączył laptopa i wstał od stołu. Bond ze Schrodingerem ułożonym mu na piersi drzemał, rozłożony jak lew na kanapie. Wino mu widać nie smakowało, ponieważ niemal nieruszona butelka stała na podłoże, obok filiżanki po kawie i pustym talerzyku po ciastkach.

Q przeciągnął się, usiłując nie urazić ramienia i podszedł bliżej do śpiącego agenta. Bond wyglądał, jakby nie spał ostatni tydzień i pił ostatni miesiąc, wyczerpany, poszarzały pomimo opalenizny na gębie facet o szerokich ramionach, mocno umięśnionych udach i twardych, żylastych dłoniach. To jego oczy sprawiały, że wyglądał młodziej, bardziej żywo, jego niebieskie, jasne, zdecydowane, bezlitosne oczy... ciekawe, czy starał się uratować swoją znajomą kanadyjską agentkę, czy widział jej śmierć...

Q podniósł z oparcia kanapy koc i rozwinął go, aby przykryć nim wyłączonego dla świata Bonda. Wtedy właśnie niebieskie oczy otworzyły się. Zanim Q się spostrzegł, już leżał na swoim własnym dywanie, z lufą Waltera przyciśniętą do karku i wykręconym do tyłu ramieniem. Postrzelonym ramieniem.

Świeczki stanęły mu w oczach.

Następne parę minut Bond przepraszał Q mrukliwymi zapewnieniami, że to przypadek, że nie brak intencji i że zaraz sobie pójdzie. Q nie słuchał go, skoncentrowany wyłącznie na pulsującym obrzydliwie bólu postrzelonego ramienia. Miał mokrą twarz, cholera, kolejne upokorzenie. Bond usadził go ostrożnie na kanapie, zdjął mu okulary i odłożył na ławę. Gdy poszedł do kuchni, zrobić herbatę i znaleźć leki przeciwbólowe, Q wciąż jeszcze miał świeczki w oczach, ale już jakby nieco mniej intensywne. Ramię i tak paliło żywym ogniem.

Bond, oczywiście, gadał dalej.

"Zaraz znikam. I tak nie mogę tutaj u ciebie dłużej zostać. Działam nieoficjalnie, jestem poza jurysdykcją i M nie powinien w ogóle wiedzieć, że jestem w Londynie."

Q odchylił się do tyłu na kanapie, wyrównując oddech i pozwalając sobie podać tabletki przeciwbólowe.

"Nie gadaj głupot. Chciałeś zniknąć więc zniknąłeś. Jesteś u mnie i jesteś chroniony." Q łyknął tabletki i popił, podaną przez Bonda wodą mineralną. "Wszystkie systemy ochrony w moim domu są nastawione tak, żeby M otrzymywał jedynie godzinne, puszczone w loop materiały. Wygłuszam sygnał twojego nadajnika oficjalnego, wygłuszam sygnał twojego nadajnika nieoficjalnego, o którym nie wiesz, że go masz od dwóch miesięcy z tyłu łydki. Nikt nie wie, że tutaj jesteś."

Bond spojrzał na Q z uznaniem, po czym przybrał skruszoną minę, widząc jego zaczerwienione, mokre policzki.

"Przepraszam."

"Nie szkodzi." odparł wspaniałomyślnie Q, po czym złapał swoje okulary, zamontował je sobie na twarzy i zmierzył się z błękitnym spojrzeniem Bonda. "Słuchaj, James, trzeba porozmawiać poważnie, co zrobimy z tą całą akcją z Boliwią, Quantum i szpiegiem. Moja propozycja to pójdźmy na układ. Ja zapewnię ci niewidoczność w Londynie, Anglii i większej części świata, a ty nie zameldujesz M o tym, co odkryłem w serwerze z Hiszpanii."

Bond przez moment ważył propozycję, nieuważnie wyciągając z klapy garnituru chusteczkę i podając ją Q.

"A co jest na tym serwerze, jeśli można wiedzieć?"

Q otarł sobie chusteczką wilgotne policzki, po czym uśmiechnął się szeroko. Obaj z Bondem siedzieli teraz nietypowo blisko na kanapie, odchyleni na jej oparciu i otoczeni fioletowo-pomaraczowym półmrokiem pogrążonego w ciszy salonu. Niebieskie oczy 007 miały tak rozszerzone źrenice, że wydawały się niemal czarne.

"Na serwerze są oznaczenia protokołów, które były wysłane tuż przed jego spaleniem. Namierzyłem trzy. Wskazują na współpracę Quantum ze szpiegiem w naszych szeregach."

"Chwileczkę. Nie mówię nie, ale czemu nie chcesz, aby M się o tym dowiedział?"

"Z tego samego powodu, dla którego ty nie mówisz mu o swoich sekretnych śledztwach odnośnie odradzającego się Quantum." odparł Q, wysuwając bojownico podbródek i mrużąc oczy. "M uruchomi procedury śledcze wewnątrz MI6 a nasz szpieg zniknie. Nie wiadomo, ile czasu nas obserwują, ale jedno jest pewne. Są świetni. Odkryliśmy ich jedynie przez przypadek. Przy jakichkolwiek podejrzeniach zejdą do podziemia i nigdy nie dowiemy się, w jaki sposób zdołali wejść w nasze struktury tak głęboko."

Bond zmierzył go ciężkim, sondującym spojrzeniem, ale Q wytrzymał je bez problemu. Wiedział, że pomijanie M w przepływie informacji może być zinterpretowane jako zdrada, ale też był kwatermistrzem. Miał pełen dostęp do najtajniejszych, najdrażliwszych informacji, posiadał też możliwość swobodnego zacierania po sobie wszelkich elektronicznych śladów. Władza Q sięgała zarówno w dystrybucję danych jak i w ich przetwarzanie, dwa filary, na których opierały się służby specjalne na całym świecie. Tego typu władza była z jednej strony potrzebna, z drugiej obawiano się jej. Q chciał miał pełną świadomość, że zarówno wrogowie jak i przyjaciele i sojusznicy patrzą mu bacznie na ręce. W końcu, gdyby Q przeszedł na ciemną stronę mocy tak jak Silva, MI6 znalazłoby się w niemałych tarapatach.

Bond powoli, nie przerywając kontaktu wzrokowego, przysunął się do Q.

"Jeżeli się na to zgodzimy, czyni to ze mnie twojego wspólnika."

"Na to wygląda. Chociaż wolałbym, żeby wspólnik nie rozrywał mi opatrunków. \I nie katował mnie na bieżni."

Przez dłuższą chwilę Bond patrzył na opatrunek na ramieniu kwatermistrza. Gdy w końcu spojrzał ponownie na Q jego twarz była obrazem determinacji, zdecydowania i bezwzględności i Q przełknął głośno ślinę i skulił się nieco, ponieważ, oficjalnie, tak, James Bond właśnie przyjął nową misję.

"Zdarzało ci się już takie rzeczy robić, kwatermistrzu?" wymruczał Bond niskim, dźwięcznym głosem, od którego wszystkie włosy na karku Q stanęły dęba.

"Nie, nigdy mi się nie zdarzyło pracować poza jurysdykcją. Ale też po raz pierwszy od czasów Silvy ktoś mnie tak podszedł. Nie mogę pozwolić, żeby ten szpieg... ten hacker działał mi pod nosem bezkarnie, podczas, gdy ja będę czekać na zielone światło z góry. Mam swoją reputację do utrzymania i wiem, że jak wpuścimy jednego, wpuścimy całą masę. "

Spodziewał się ataku, wytknięcia, że jest nielojalny, że ma zbyt płynne podejście do zasad, jak na kwatermistrza, cholera, spodziewał się nawet, że Bond znowu złapie go za ramię, unieruchomi i odstawi do Mallory`ego, aby ten, przemocą fizyczną i symboliczną, naprostował jego młodzieńcze, błędne podejście do hierarchii władzy. Q spodziewał się wielu rzeczy, ale nie spodziewał się uśmiechu i błysku uznania w oczach Bonda.

"Jesteś bardzo podobny do starej M. Też zawsze potrafiła mnie zaskoczyć." oznajmił 007, nie przestając się uśmiechać. "Masz zadatki na wielkiego kwatermistrza, Q."

"Robię co w mojej mocy." Q uwolnił powoli dłoń z uścisku Bonda. Schrodinger, zachęcony gestem wskoczył mu na kolana i zaczął niuchać mu delikatnie po brodzie i szyi. "A tak naprawdę to po prostu chcę ich dopaść i pokazowo roznieść ich w pył."

Bond prychnął śmiechem, a Q wyciągnął zdrowe ramię i zaoferował mu dłoń. Miał nadzieję, że 007 zostanie z nim w mieszkaniu. Informacje z serwera powinny być strzeżone nie tylko elektroniką, ale także wytrenowanym specjalistycznie czynnikiem ludzkim, który nie rzucał termosami, tylko potrafił pociągnąć za spust kiedy było trzeba.

"To jak, Bond? Umowa stoi?"

007 ujął dłoń Q i potrząsnął nią minimalnie.

"Umowa stoi."

end

by Homoviator 07/2013

dzieło i życie, james bond (daniel craig), q, slash, fanfiction, skyfall

Previous post Next post
Up