Wielkie dzieło, roz III

Apr 08, 2013 19:35


Roz.3 - Perykopa kodu

Czegokolwiek się uczysz, rozwijasz się

przysłowie łacińskie

Na początku był kod. A kod był u Boga i Bogiem był kod. Wszystko się przez niego stało, a bez niego nic się nie stało, co się stało.

Tego Q był stuprocentowo pewny.

W ogóle, jeżeli chodziło o życie kwatermistrza MI6, wszystko zwykle zaczynało się od kodu. Pięknego, prostego, wdzięcznego języka maszyn i ludzi, tworzonego dla rządu, ale także na potrzeby relaksu i zajęcia czymś rąk, gdy człowiek był już zbyt zmęczony, żeby zająć się czymś poważnym.

Q kochał pisać kody. Wszystkie. Od tych ważnych i monumentalnych po głupiutkie, od tych obalających rządy po te otwierające lodówkę. Zbiory abstrakcyjnych definicji i reguł syntaktycznych wypływały spod jego palców niczym harmonijna symfonia. Koiły. Wygładzały. Kto potrzebował snu, kiedy mógł pisać taki przyjemny kod?

Tak więc zaczęło się od kodu. Jak niemal wszystko w życiu Q. Gdyby wiedział, że rzeczy tak się potoczą, zamiast kodu w wolnych chwilach pisałby wiersze.

/

Gdy Bond po swojej samowolnej eskapadzie pojawił się ponownie w MI6, M udzielił mu nagany, Moneypenny z lodowatym uśmiechem zaprosiła go na kawę, a Q wręczył mu papierową torbę, pachnącą ziołami. I natychmiast wrócił do pisania raportu.

"Masz dla mnie jakąś nową broń?" 007 zaszeleścił torbą, nie otwierając jej i zagapiając się na Q tymi swoimi niebieskimi ślepiami jak dwa psiakrew lasery.

Q nie zaszczycił Bonda odpowiedzią i zagłębił się w skomplikowany raport na temat znikającego agenta, wymykającego się z powodzeniem wszystkim urządzeniom namierzającym w tej części globu. Pozostawały po nim jedynie ślady finansowe i hm... kulturalne. Rachunki z baru w San Francisco, gdzie 007 żył chyba tylko na martini i orzeszkach ziemnych. Wizyta w ekskluzywnym domu publicznym w Meksyku, całe dwa tygodnie. Chyba pracownice zrobiły z Bonda swoją prywatną zabawkę po godzinach. Kilka biletów na rejs dookoła fińskich fiordów, kilka dni w najdroższych hotelach w Europie, a także wykupiona karta wizyt we wszystkich muzeach Nowego Jorku. Bond wspaniale wykorzystał swój samowolnie wyegzekwowany czas wolny oraz pieniądze, które Anglia płaciła swojej najlepszej maszynie do zabijania.

007 stał przy biurku kwatermistrza tak długo, aż stało się jasne, że nie odejdzie bez wyjaśnień odnośnie swojej papierowej torby. Q westchnął i wziął łyka stygnącej już herbaty.

"Podobno powinno się dać coś komuś, od kogo bierze się zwierzaka. Żeby się lepiej chował."

Bond skinął powoli głową, nie spuszczając z Q wzroku. A potem uśmiechnął się tak, że przechodząca obok Elly, okrągława blondynka o drobnych dłoniach i grubych łydkach, zarumieniła i umknęła w popłochu, szurając płaskimi bucikami. U Bonda nie miała szans. 007 nie zwracał uwagi na kobiety, które nosiły niższe, niż ośmiocentymetrowe obcasy. Kiedyś Q i Moneypenny założyli się o to i specjalnie odnotowywali wysokość obuwia pań, goszczących w łóżku najlepszego agenta Jej Królewskiej Mości. Wszystkie, jak jeden mąż, miały wysokie, niebotyczne szpilki. Widać Bond lubił swoje kobiety ze zdeformowanymi stopami i halluksami...

Q zmarszczył się i potarł odrobinę za mocno brzeg nosa, przesuwając sobie okulary na czoło.

"To yerba mate." wyjaśnił niepotrzebnie, ponieważ Bond już otwierał papierową torbę, wciąż nie przestając patrzeć na Q i uśmiechać się.

"Z ostrokrzewu paragwajskiego. 003 niedawno wrócił z Paragwaju. Podobno redukuje stres."

"I oczyszcza krew." dopowiedział swobodnie Bond, ważąc w dłoni torbę z yerba mate i nadal gapiąc się na Q. Jego oczy jaśniały, a muśnięta słońcem twarz pokryta była parudniowym zarostem, złotawym i twardym. Q już miał zastanowić się, jakby to było polizać taki szorstki, zarośnięty policzek, już miał zganić się za dwa dni bez snu i bzdury, które mu przychodziły do głowy po dłuższym braku wypoczynku, ale ten tok myślenia przerwany został cichym miauknięciem.

Leżący na kolanach Q Schrodinger przeciągnął się na swoim ręczniku i zapiszczał jeszcze raz. Tym razem bardziej natarczywie. Kociak miał już miesiąc i zaczynał być bardziej ruchliwy, ale wciąż jeszcze łebek chwiał mu się na cienkiej szyjce a łapki nie słuchały się, przebierając niemrawo po ręczniku.

Schrodinger uspokoił się natychmiast, gdy tylko Q przesunął mu parę razy dłonią po całej długości ciała.

Bond podszedł z boku do fotela i spojrzał na ulokowanego na udach kwatermistrza kociaka.

"Trzymasz kota... w pracy?"

"A gdzie mam go trzymać?" fuknął nieco już zdenerwowany Q, zawijając Schrodingera w ręcznik i wstając z fotela. "Małego kota samego w domu nie zostawię, zwłaszcza że ogólnie w domu bywam rzadko. Ale ty to wiesz, 007. Nie przeszkodziło ci to jednak dać mi dodatkowe zajęcie w postaci opieki nad małym ssakiem."

Bond oczywiście nadal nic nie mówił, nie usprawiedliwiał się ani nie tłumaczył... A powinien! W końcu doniósł swojemu zapracowanemu kwatermistrzowi kolejny obowiązek. Oczekując jakiejś reakcji, Q stanął przed 007 z uniesionymi brwiami i jedną ręką, zajętą filiżanką herbaty, a drugą Schrodingerem, przytkniętym mu bezpiecznie do karku.

Coś nieczytelnego przemknęło w oczach Bonda, po czym tak szybko jak się pojawiło równie szybko zniknęło, zastąpione rozbawieniem.

"Przyda ci się dodatkowe zajęcie poza pracą, Q."

Kwatermistrz prychnął.

"Moje dodatkowe zajęcia to tropienie twoich rachunków z burdeli i muzeów." oznajmił jadowicie i odwrócił się od Bonda, głaszcząc powoli zaczynającego znowu piszczeć Schrodingera. Elly od razu podeszła i zabrała od niego ręcznik z kociakiem.

Bond zamiast odgryźć się, wyzłośliwić, zacząć tyradę na temat niespełnionych seksualnie, sfrustrowanych kwatermistrzów z pryszczem na brodzie, po prostu zaczął się śmiać.

Z jakiś przyczyn Q nie mógł przestać na niego patrzeć.

/

Cały luty Schrodinger rósł powoli, ale nieustannie, i stawał się coraz bardziej ruchliwy i ciekawski. Q spędzał większość czasu w pracy, a więc chcąc nie chcąc kotek wędrował do MI6 razem z nim. Miał nawet swój własny, wygodnie urządzony koszyk podróżny, który rozpoznawali już wszyscy, od strażników przy wejściach na agentach kończąc.

"Szurnięci geniusze i ich zwierzaki."

"Zawsze myślałem, że Q ma żaby, albo żółwie... jakieś płazy, gady... no coś, czego nie trzeba tak często karmić."

"Ha. Q ma kota. Niespodzianka roku."

Służby porządkowe podśmiewały się po kryjomu, sekretariat MI6 subtelnie, natomiast agenci szeptali między sobą z rozbawieniem i jawnie. Informatycy z wydziału Q szybko pacyfikowali ich stwierdzeniami, że jak się im nie podobają idiosynkrazje ich szefa, to mogą zawsze kupować broń i wyposażenie na pchlim rynku w Pakistanie. Q może i był wymagający, ale był także sprawiedliwy i jego ludzie zawsze stali za nim murem.

Ogólnie wszyscy informatycy i wynalazcy na wydziale Q byli zachwyceni Schrodingerem i od razu zaakceptowali jego obecność. Musieli oczywiście lepiej chować kable i zabezpieczać projekty oraz rozłożone na mniejsze części maszyny, ale robili to chętnie. Kotek w jakiś niezwykły sposób podnosił swoim futrzanym, drobnym ciałkiem morale drużyny. Q nie narzekał. Przynajmniej miał na kogo zrzucić obowiązek gotowania słodzonego mleka, ponieważ każdy chciał zobaczyć Schrodingera w akcji, zassanego na butelce.

Na początku nie było tak źle, jak sobie Q wyobrażał. Schrodinger jedynie leżał na swoim ręczniku na kolanach kwatermistrza i nie robił zbyt wiele. Ot, tyle co zwyczajny młody ssak. Jadł, spał i domagał się czułości. Dotyku. Q szybko odkrył, że nic go tak nie uspokaja -, ani medytacja, ani palenie kadzidełek, ani odsłuchy dźwięków natury, - jak trzymanie Schrodingera na kolanach. Mały kociak większość czasu przesypiał, ale też mały kociak dość szybko stawał się coraz większym kociakiem, coraz bardziej absorbującym... Może trzeba byłoby mu kiedyś zbudować jakąś wesołą maszynkę do zabawy...?

Wydział Q i wydziały okoliczne zaakceptowały Schrodingera, nie bez zastrzeżeń, ale całkowicie. Agenci natomiast raczej nieufnie odnosili się do małego sierściucha, chociaż nikt zażaleń nie wystosowywał, ani tych oficjalnych, ani nie-oficjalnych. Być może za Schrodingerem poszła fama, że jest prezentem od 007 i nadawało mu to swoisty immunitet w MI6.

"Żebyś jeszcze ty miał immunitet przed M." mawiała Eve, dosiadając się do Q w stołówce i zamykając mu z mocą rozstawionego obok talerza laptopa. "Mallory jeździ po Bondzie i tobie jak po łysej kobyle, a ty zamiast protestować odwalasz robotę za trzech."

Q wzruszył ramionami i zakręcił widelcem w sałatce z kurczakiem.

"Ale po co ta drama? Przecież jem. I śpię nawet. Czasami."

"Już ja widzę jak jesz. Jak kobieta na diecie." Moneypenny złapała Q, szczypiąc go boleśnie w bok. "Same kości, cholera, niedługo zacznę zazdrościć ci talii."

Q nie odpowiedział na złośliwość, ponieważ właśnie odezwała się jego komórka. 007 znowu jechał na misję. Tym razem do Moskwy. Obecność kwatermistrza była warunkiem koniecznym do odpowiedniego wyposażenia Bonda, tak więc nici z lunchu.

Q pożegnał się z Moneypenny i krokiem dromadera ruszył do swojego wydziału.

To był bardzo chudy, pracowity, wyczerpujący miesiąc.

Bond dostawał misję za misją, a każde kolejne zadanie było bardziej karkołomne i niemożliwe. M widać uznał, że trzeba pokazać swoją władzę, a sprowadzało się to do tego, że Q wychodził z siebie i stawał obok, aby nadążyć za 007, wyposażyć go odpowiednio i-, jednocześnie nawigować jego szaleńcze wędrówki.

Bond pruł do przodu, nie oglądając się na nic. Flirtował, pieprzył się i zabijał, i nie widać było po nim żadnego większego kryzysu spowodowanego berlińską masakrą. Widocznie uznał, że nie można poświęcać zbyt dużo czasu na wyrzuty sumienia. Q uznał natomiast, że yerba mate bardzo dobrze na Bonda wpłynęła.

"007, goni cię trzynastu członków yakuzy. Czarne toyoty, niebieskie motocykle."

"Zatrzymaj ich jakimiś czerwonymi światłami czy awarią internetu! Jestem...uch... zajęty!"

Bond jechał właśnie na dachu limuzyny bossa yakuzy ze wschodniej części Tokio, Takahashi Jinjo, chociaż „jechał" było tutaj niezbyt dobrym słowem. 007 dyndał z dachu limuzyny, trzymając się metalowej ramy szyby przedniej i usiłował nie spaść za każdym razem, gdy samochód skręcał.

Jinjo i jego dwóch bodyguardów, notowanych w archiwach CIA za wielokrotne morderstwa na -tle rabunkowym, jeszcze nie otworzyli ognia do Bonda. Jeszcze, bo już zaczynali wykonywać niebezpieczne ruchy w okolicach przyciemnionych szyb limuzyny.

Q uruchomił wszystkie czerwone światła na skrzyżowaniach na całej długości drogi. Yakuza oczywiście nie zatrzymali się na pierwszych trzech, ale przy czwartym stanęli, zablokowani przez inne samochody i japońskich kierowców, którzy bardziej niż oni szanowali przepisy drogowe.

Limuzyna zatrzymała się z piskiem opon. Bond spadł z niej, w pełen gracji sposób przetaczając się przez przednią szybę, robiąc przewrotkę i ześlizgując się ze zderzaka. Zanim upadł na jezdnię, już miał wyciągniętą broń i celował w Jinjo.

"Nie ma to jak krótka wycieczka do Tokio."

Wypowiedź Bonda została zakłócona potokiem przekleństw i gróźb w języku japońskim, po czym rozległy się dwa strzały. Q przewrócił oczyma. Jinjo najwyraźniej wierzył, że broń 007 nie zaszkodzi pancernym szybom jego limuzyny. Idiota. Q już dawno usprawnił pistolet Bonda w tej materii.

Q westchnął ciężko, słysząc jak Bond mówi płynną japońszczyzną coś, na co yakuza zareagował nieludzkim, demonicznym wrzaskiem. W oddali wyły już- syreny zbliżających się wozów policyjnych.

"007, nie przeciągaj sprawy. Zabierz mu pendrive`a, zanim się otrząśnie z szoku, że pokonał go facet w slipkach i podkoszulku."

"Zawsze się czepiasz, Q. Nie moja wina, że postanowił opuścić hotel akurat gdy pływałem!"

Z Tokio Bond przywiózł dla Q slipki do pływania. Z nadrukiem Gundam Winga.

"Kiedy mu się to wreszcie znudzi?" Q jedną ręką przytrzymywał sobie Schrodingera na spojeniu barku i szyi, a drugą usiłował pocukrzyć sobie herbatę. "Myślałby kto, że agenci Jej Królewskiej Mości mają ważniejsze rzeczy do roboty, niż przywożenie kwatermistrzowi japońskich slipów."

"Nawet nie myśl, że nie widzę, jak cukrzysz sobie herbatę, żeby nie zjeść kanapki." zauważyła chłodno Moneypenny i przysunęła Q talerz z podwójną kanapką z żółtym serem, kurczakiem i rukolą. "Harujesz jak wół i nic nie jesz. Jeszcze trochę schudniesz to będziesz miał lepsze nogi niż ja!"

"Nikt nigdy nie będzie miał lepszych nóg niż ty, Moneypenny." upewnił Eve Q i ze sztucznym uśmiechem sięgnął po kanapkę. "A cukrzę herbatę bo jak tak dalej pójdzie będę musiał przerzucić się na kawę. Earl nie daje rady."

"Witaj w świecie uzależnionych od kofeiny." Moneypenny uścisnęła Q i cmoknęła go lekko w policzek. "Nie jest źle, jak nie przedawkujesz, no i zawsze mamy ciasteczka."

/

Był coraz bardziej zmęczony, ale kładł to na karb nieustającego strumienia nowych misji Bonda oraz przesilenia wiosennego. W końcu ile można było żyć na bufetowym jedzeniu i gorzkiej herbacie? Uparcie opierał się kawie. Chociaż Moneypenny wciąż go kusiła swoimi aromatycznymi waniliowymi espresso, pozostał wierny mięcie i Earl Greyowi. Żeby nie zniszczyć sobie żołądka litrami herbaty i jednym herbatnikiem na dzień, jak mawiała Eve, która chyba jako jedyna odważała się głośno komentować niezbyt pozytywny stan psychofizyczny Q.

"Stałeś się szary na pyszczku, szczeniaku. Muszę ci jakiś nowy krem sprezentować, żebyś odzyskał młodzieńczą świeżość."

Bond wparował do wydziału Q ze swadą wygrzanego w saunie mężczyzny, świeżo po fascynującym seksie pod prysznicem.

"Słyszałem, że wyciąg z alg jest dobry, zwłaszcza dla ludzi, którzy zmuszeni są pracować w bardzo stresogennych warunkach." odpowiedział bez wytracania rytmu Q. "Za dwie godziny masz samolot do Istambułu, 007."

"Mówię poważnie, Q. Opiekujesz się kotem, zaopiekuj się sobą." wyszeptał Bond miękkim barytonem i pochylił się, delikatnie dotykając twarzy Q. "Masz... odprasowane klawisze klawiatury na policzku."

"Zdrzemnąłem się pomiędzy twoją misją w Brazylii, a twoją wizytą w saunie z ostatnią dziewczyną księcia Harry`ego." Q odsunął się uprzejmie od dłoni Bonda i wręczył mu bilet na samolot. "Nie tylko ty się starzejesz, 007."

Bond uśmiechnął się i nie odpowiedział nic. Q udawał, że jest zajęty pisaniem nowego programu wygłuszającego rozmowy telefoniczne, i wcale nie słyszy, jak 007 wychodzi, trzeszcząc swoimi luksusowymi, skórzanymi butami po gumowym linoleum korytarza.

Tej nocy już nie zasnął. Nie mógł się rozluźnić po tym, jak Bond niemal zginął, zrzucony ze skały Pedra da Gavea prosto w zarośnięty jar syczącej, gryzącej, kłującej dżungli. Na szczęście jego mały, prosty kod jak zwykle miał właściwości uspokajające. Q napisał kilka linijek, potem kilka stron aż w końcu zdecydował, że ok, wystarczy, trzeba zjeść śniadanie, ponieważ właśnie dochodziła siódma.

/

Szarobury, mokry, zimowy Londyn stał się kompletnie zalanym deszczem, zabłoconym, wiosennym Londynem. Q miał wrażenie, że dni zlewają się ze sobą, układając w rozlany ciąg drogi do metra i z metra, z pracy do pracy, a granica nocy i dnia, harówki i odpoczynku przesuwa się, wciąż i wciąż, zaciera się i znika.

" Nawet komputer musi czasem odpocząć." mawiał stary Boothroyd. " Co dopiero człowiek."

Ale Q nie odpoczywał, ignorując porady swojego starszego poprzednika. Q wyłączał jeden komputer i przesiadał się do kolejnego, ponieważ Q był lepszy od Boothroyda. To, że nie wyłączał siebie, zaczynało być jednak coraz bardziej widoczne. Bond przywiózł mu ze Szwajcarii tabletki z drożdży piwnych a Moneypenny pilnowała, żeby zjadał lunch, z różnym skutkiem. Ponadto Schrodinger miał już prawie dwa miesiące i był bardzo ruchliwym kotem. Londyn grzązł w błocie, a wiosna spóźniała się makabrycznie, nawet gorzej niż londyńskie metro.

Jedynym elementem, który wprowadzał w egzystencję Q nieco koloru, nieco barwy, był kod. Niepozorny i zwyczajny, pisany- dla relaksu. Chował go bezpiecznie, chociaż w zasadzie nikt go nie szukał.

Tak więc na początku był kod.

Q wiedział, od kiedy dostał swojego pierwszego laptopa, że świat niewątpliwie zaczął się właśnie od kodu. Nie od światła, słowa i boga, czy jakichś innych farmazonów. Kod. Kod musiał istnieć jako rzecz pierwsza, reszta ruszyła dopiero potem.

Tak więc na początku był kod. Q nie pisał go, aby olśnić widownię czy sprawić, aby Internet w Korei Południowej zapadł się spektakularnie. Nie. Kod Q nie był w pierwszych fazach rozwoju niczym niezwykłym, i to chyba wprowadziło w błąd wszystkich, ponieważ kto by się przejmował jakimś tam pobocznym algorytmem, bazgranym po godzinach przez jakiegoś nie posiadającego życia osobistego nerda.

Na początku to był taki sobie, zwykły, malutki kodzik. Nic wielkiego, nic rokującego nadziei na stanie się czymś większym niż było, czyli strugą symbolicznych, algorytmicznych języków programowania, garść reguł syntaktycznych, dających się przełożyć na kod maszynowy. I za tą prostotę właśnie Q bardzo kochał swój mały kod. Od śmierci starej M pisał go w każdej wolnej chwili, albo poprawiał, wymazywał błędy, sprawdzał. To nie była praca, to była przyjemność, zabawa, której kwatermistrz oddawał się w czasie relaksu.

Nie był szpiegiem, nie sądził, że z jego zabawy może wyjść coś aż takiego...

Jak wszystkie ciekawe kody, ten powstał także w trakcie tak zwanego czasu wolnego Q. W czasie wolnym Q albo zostawał w pracy i drzemał na łamiącej grzbiety kozetce, ustawionej na tyłach swojego gabinetu, albo siedział w domu, udając, że jest w stanie zasnąć w swoim własnym łóżku bez laptopa. Czas wolny kwatermistrza MI6 był towarem deficytowym, zwłaszcza od kiedy stał się osobistym nawigatorem 007.

Bond nie uznawał konceptu czasu wolnego.

"Q."

"Czemu dzwonisz do mnie o drugiej w nocy, 007? I to po godzinach pracy." Q wyciągnął się w łóżku na wznak, z laptopem ułożonym wygodnie na jego piersi. Schrodinger już dawno spał, zwinięty w futrzaną kulkę w zgięciu jego łokcia.

Bond milczał do słuchawki, więc Q odchrząknął i potarł skroń, usiłując odgadnąć, kiedy stało się normą, że agent 007 dzwoni do niego w czasie nocnym. I cholera, skąd ma on numer jego prywatnej komórki...?

"O co chodzi, Bond? Coś się stało?"

Zawsze istniała możliwość, że MI6 zostało znienacka zaatakowane przez terrorystów, albo Latającego Potwora Spaghetti.

Bond odetchnął głośno do słuchawki.

"Jest druga w nocy, sobota, Q. Dzwonię, aby poinformować cię, że poza Internetem odkryto niedawno ślady życia."

"Hmmm. Tak. Coś słyszałem. Wyślij mi linka."

Bond zaśmiał się niskim, mruczącym głosem, od którego z jakiejś przyczyny włosy na karku Q stanęły na baczność. Cholera.

"Idź spać, młody. Przepracowuj się tylko w godzinach pracy."

"Tak, tato. Dobranoc."

"Szczeniak."

"Stary buldog."

"Dobranoc, Q."

"Dobranoc."

Q rozłączył się i z uśmiechem rozparł się w głowach łóżka z laptopem. Czuł, że tej nocy będzie mu się dobrze pisać.

Bond nie mógł wiedzieć, że Q jest właśnie w trakcie tworzenia swojego zwykłego, nic nie znaczącego kodu. Dla zabawy, dla odprężenia. W pracy Q pisał przydatne, funkcjonalne, podstępne, poważne kody, do bólu użyteczne i efektywne. W domu za to pisał... dla zabawy. Podobno profesjonalistę można było poznać po tym, w jaki sposób spędzał czas wolny. Jeżeli spędzał go na czymś, związanym z pracą był faktycznie profesjonalistą, a nie tylko szurniętym uzurpatorem... Coś jak śmieciarz w czasie wolnym uprzątający park, albo agent w czasie wolnym śledzący kogoś, kto mógł się potencjalnie stać celem. Q znał tą prawidłowość, a na dodatek był bardzo profesjonalny. Dlatego kod, który miał być jedynie kodem -zabawką,- do otwierania elektronicznych drzwi w sejfach, powoli, systematycznie i po godzinach przekształcał się. Ewoluował. Zwijał się w ozdobne bardziej niż praktyczne linijki mrugającego tekstu...

O piątej nad ranem Q zasnął, z rozładowanym laptopem na brzuchu i Schrodingerem, liżącym go po potarganych włosach.

Śniło mu się, że wciąż pisze swój relaksujący kod, a cyfry i litery same wypływają spod jego palców niczym jakaś niebiańska melodia, drgająca gdzieś ponad nim, przez niego, w nim, a on komponuje, składa, tworzy i jak genialny wirtuoz osiąga ostateczną harmonię ciągów liczbowych i haseł, logarytmów, a czujne, niebieskie oczy patrzą na niego z radością i dumą. Kod niczym delikatna, drobna pajęczyna wił się, snuł, skręcał i wirował, aż w końcu owinął cały świat, jak drobna, ręcznie robiona serweta i Q przestał stukać w klawiaturę, ponieważ, och, stworzył coś absolutnie pięknego, niezmierzonego... Kod był elegancki i zawierał sobie wszystkich ludzi, których Q w życiu spotkał, mamę, starą M, Moneypenny, Boothroyda, Elly, sprzedawcę gazet stojącego u wejścia do metra w Snaresbrook i Bonda, w slipkach, zaśmiewającego się z pokonanego yakuzy po środku jednej z największych ulic Tokio... Kod owijał ich wszystkich, niezauważalnie i ciasno, płynął i zaczynał powoli stawać się coraz bardziej konkretny, logiczny i prosty... wszystko po piątej nad ranem stawało się proste w życiu Q...

Aż do momentu, kiedy o siódmej zadzwonił budzik.

Q usiadł z rozmachem na łóżku, zrzucając z siebie laptopa i Schrodingera. W głowie jeszcze miał wspomnienie eleganckiej prostoty kodu, jeszcze widział jego algorytmy. Nie mógł tego tak zostawić.

Dwoma susami dopadł ładowarki, podłączył rozładowanego laptopa i zasiadł z nim przy ławie w salonie. Było mu trochę chłodno w samej piżamie i z bosymi stopami, ale nie mógł przestać pisać kodu. Nie teraz, gdy wszystko wydawało się jeszcze tak oczywiste, tak jasne, w świetle sennego majaku...

/

To był bardzo długi dzień, nawet jak na standardy MI6. Q siedział przy swoim komputerze czterdzieści osiem godzin z przerwami na herbatę i toaletę. Zdołał w tym czasie rozbroić zdalnie trzy bomby, zdemaskować terrorystę, którego celem było lotnisko w Barcelonie, odeprzeć atak hakerów z Korei na osłony bazy danych brytyjskiego rządu, oraz uratować Bonda i wyprowadzić go z tajnego ( i wybuchającego) kompleksu militarnego, w którym Turcy produkowali nielegalnie broń. Ponadto 004 utknął w dżungli w Argentynie, Moneypenny rozwinęła swoją straszliwą alergię na orzeszki ziemne, a Bond przypadkowo zainicjował wojnę między narkotykowymi gangami w Brazylii.

Q był padnięty. Nawet nie usiłował wracać do domu metrem, tak jak to miał w zwyczaju. Po prostu zamówił taksówkę i wszedł ciężko na schody wyjściowe masywnego budynku MI6. Z każdym krokiem koszyk Schrodingera stawał się coraz bardziej ciężki i niewygodny.

Małe mieszkanko nad piekarnią było jak zwykle ciche, wypełnione sprzętem komputerowym i półkami, wypełnionymi książkami, płytami i rozmaitej pojemności terra bitami, pedrive`ami i dyskami twardymi.

Q było stać na inne, większe lokum. Mógłby nawet pociągnąć za sznurki MI6 i dostać dożywotnio jakiś luksusowy apartament w Kensington, razem ze sprzątaczką, restauracją i pralnią w piwnicach. Ale Q w głębi ducha był człowiekiem tradycji. Zaczął swoją karierę w maleńkim apartamencie przeznaczonym dla studentów i w nim zapewne ją zakończy. Zresztą nie miał dużych wymagań. Jak długo nie rozpraszali go sąsiedzi, miał cicho i ciepło, i nikt nie narzekał na słuchanie muzyki w późnych porach nocnych, Q czuł się w swoim domu dobrze.

Z ciężkim westchnieniem pochylił się i wypuścił Schrodingera z podróżnego koszyka. Coś bolało go w plecach. Nawet nie usiłował sobie przypomnieć kiedy podczas ostatniej wizyty lekarskiej został poinformowany o konieczności wzmocnienia swoich mięśni brzucha i grzbietu. Jakoś ze dwa miesiące temu... Nie, trzy, - na pewno przed urodzinami Moneypenny.

Ale potem Bond miał cztery misje z rzędu, w tym fiasko z Kairem i Pekinem. A potem Q dostał małego futrzaka na wychowanie i jakoś z głowy wyleciało mu zalecenie lekarza. No cóż.

Rozprostował zesztywniałe ramiona, odłożył klucze na półeczkę w przedpokoju, zdjął kurtkę i dopiero wtedy zauważył, że ktoś był w jego mieszkaniu. Uchylone drzwi do pokoju komputerowego, przesunięty nieco chodnik, lekki zapach papierosów i wyłączony alarm przeciwwłamaniowy.

Cholera.

Zachowując zimną krew Q udał, że nic niepokojącego nie widzi i sięgnął po swoją komórkę. Wysłał smsa, uruchamiającego stronę internetową, informującą cały wydział Q, że kwatermistrz został napadnięty i należy umocnić zabezpieczenia na serwerach MI6.

Był na to przygotowany, kiedyś to się musiało stać. Każdy kwatermistrz MI6 był atakowany, prędzej czy później, kwestia czasu. W końcu gdy odpowiednio ujęło się Q, kimkolwiek aktualnie by nie był, miało się w dłoni wszystkie sekrety, wszystkie tajne przejścia w firewallach, wszystkie programy, dane. Q zrobił sobie kiedyś nawet zestawienie procentowe i obśmiał je z Moneypenny, wytykając, że jeszcze nie zaczął nawet wyrabiać swojej normy porwań. Porwanie było najczęściej spotykaną formą napaści na kwatermistrzów, potem tortury rozmaitej maści, a potem...

Q nie był szpiegiem. I było kilka dobrych powodów, dla których siedział za komputerem, zamiast biegać po terenie z pistoletem, jak Bond.

Zacisnął dłoń na komórce, czując, jak serce zaczyna mu nerwowo bić, a gardło wysycha na wiór. Powoli, starając się zachowywać naturalnie zaczął wycofywać się w kierunku wyjścia. Znał procedury. Wiedział jak powinien się zachować, jak wysłać sygnał alarmowy, ile czasu czekać na odzew. Ale także zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli ktoś włamał mu się do domu i pokonał wszystkie jego wymyślne zabezpieczenia, to znaczy, że takiego kogoś byle psiknięciem pieprzowego zapachu pokonać się nie da.

Ktoś taki nie da mu uciec.

Napastników było trzech. Zamaskowani, w czarnych, militarnych strojach. Dopadli go, zanim położył dłoń na klamce drzwi wyjściowych. Pierwszego Q ogłuszył niespodziewanym ciosem w skroń, dwóch pozostałych złapało go, unieruchomiło i zakneblowało. Usiłował się wyrwać, bezskutecznie. Za swoje wysiłki otrzymał mocny cios pod żebra, który pozbawił go na dłuższą chwilę tchu.

Zanim odzyskał względnie orientację przystawili mu do twarzy cuchnącą chemią watę. Zakrztusił się, zacharczał, rzucił się, a potem świat zafalował, nieważki i drżący. Q stracił przytomność w momencie, w którym jeden z napastników kopnął mściwie Schrodingera. Kot z piskiem polecał na ścianę.

"Zooostaaa... mojegooo... kooo..."

Tym razem uderzono Q przez twarz, z pięści, tak, że ugięły mu się nogi. Zawisnął w rękach swoich porywaczy, bezwładnie, jak lalka. W ustach miał krew a w głowie biały, ogłupiający , nie pozwalający myśleć szum.

"Zabieramy go. Za dużo hałasu. Napisze nam kod u nas."

Ale... który kod? pomyślał Q sennie, po czym otrzymał powalający cios w brzuch i stracił przytomność.

End

by Homoviator 03/2013

Perykopa,

1) w poezji antycznej odcinek tekstu wydzielony wg zasad składni, rytmiki itp.

2) fragment tekstu biblijnego przeznaczony do czytania w czasie niedzielnego nabożeństwa, zgodnie z kalendarzem liturgicznym, do którego z reguły nawiązuje kazanie.

q, wielkie dzieło, slash, fanfiction, skyfall, james bond

Previous post Next post
Up