Wielkie dzieło, roz I

Mar 15, 2013 21:21




Roz.1

Stary buldog angielski i szczeniak

Nikt nie jest zobowiązany do rzeczy niemożliwych

przysłowie łacińskie

"Witaj, młodzieńcze. Cóż masz dzisiaj dla mnie dobrego?"

Q spojrzał znad okularów na opartego nonszalancko o futrynę drzwi Jamesa Bonda i zacisnął szczęki.

"Zaległe raporty, których nie wypełniłeś po wczorajszej misji, oraz nowy pistolet, ponieważ wczoraj bardzo wygodnie upuściłeś go do Oceanu Spokojnego."

Bond krokiem polującej pantery obszedł dookoła biurko Q i oparł się o nie nonszalancko. Miał rozległego, podeszłego krwią, zielonoczarnego krwiaka na lewej połowie twarzy i parę szwów na szyi, kulał, a mimo to wyglądał w swoim garniturze od Armaniego jak milion dolarów. Nieco poobijany, destrukcyjny, złośliwy milion dolarów.

Q westchnął głęboko i sięgnął do szuflady, po czym wręczył Bondowi podłużny, czarny futerał.

"Raporty proszę wypełnić i zostawić u Moneypenny. Nowy pistolet razem z nowym urządzeniem komunikacyjnym proszę zabrać ze sobą i użyć podczas kolejnej misji."

"Czyli jutro." Bond utknął sobie pod pachą futerał i wziął do ręki raporty, ostentacyjnie udając, że czyta. Zwykle czarujący uśmiech na jego obitej, fioletowozielonej gębie wyglądał makabrycznie.

"Czyli jutro." potwierdził Q, marszcząc brwi. "Jeżeli oczywiście nie wymagasz najpierw opieki medycznej, 007."

"To tylko rekonesans, dam sobie radę."

I miał rację. Zawsze sobie dawał radę, żeby go jasna cholera. Q nie był cholerykiem, jeżeli już, to w dobre dni mógł udawać sangwinika z ogromną dawką melancholika. Ale James Bond potrafił dźgnąć go jak jeździec spinający ostrogami konia. Po prostu nie można było się nie unieść, gdy 007 dawał sobie ze wszystkim radę, a w środku i czasami także na zewnątrz, spektakularnie się rozpadał.

/////////////

Problemy w zasadzie były dwa. Pierwszy był nie do przeskoczenia, drugi w zasadzie też, chociaż rokował nieco lepiej.

Pierwszym problemem był fakt, że Q nie był pryszczatym wyrostkiem prosto z uniwersytetu w Cambridge, ubitym w studencki kardigan, tylko trzydziestojednoletnim, pozbawionym życia osobistego nerdem, ignorującym modę, ale posiadającym za to rzekomo zaleczony trądzik różany ze skłonnością do nawrotów. Nic nie mógł z tym zrobić, jedynie zaakceptować połowicznie działające maści, brak pikantnych i ostrych potraw w menu oraz długoterminową przyjaźń z kremami o wysokim filtrze przeciwsłonecznym. James Bond wiedział o "twarzowych" problemach Q. Na bank przewertował akta swojego nowego kwatermistrza, a mimo to żartom, docinkom i złośliwościom nie było końca.

Bond, jak większość ludzi w latach pięćdziesiątych wierzył, że pryszcze zdarzają się tylko osobnikom nastoletnim, młodym i generalnie abnegatom na bakier z higieną. Q szczerze nienawidził go za krótkie, mimochodem rzucane komentarze dotyczące jego młodzieńczych wykwitów.

"Jest już tak stary, że wszystko mu się wydaje młodzieńcze." mamrotał pod nosem Q, zagłębiając się ponownie w pisanie nowego, interesującego kodu, pozwalającego zhackować satelitę amerykańskiego w dziesięć minut. "Matuzalem się znalazł."

Współpracownicy Q zerkali z rozbawieniem, gdy Bond kładł na biurku Q szczątki zniszczonego sprzętu, a także nową, cudowną maść z olejkiem drzewa herbacianego.

"Na młodzieńcze zachciewajki jak znalazł."

"Nie masz tam czasem jakiś kobiet, czekających aż je przelecisz, 007?"

Q nie podnosząc wzroku znad komputera wrzucał maść do kosza na śmieci, tylko po to, aby wyciągnąć ją, późnym wieczorem, przy sprytnie wyłączonych kamerach nadzoru i samotnym, przysypiającym z otwartymi oczyma informatykiem. Q dość szybko odkrył, że pomimo kąśliwych żartów i pompatycznych gestów Bond zawsze znajdował dla Q wysokiej jakości maści. Z Korei, Turcji, z Rosji, chociaż akurat specyfik rosyjski mógł być również smarem samochodowym o zapachu mentolu rozcieńczonego z kamforą. Po jednorazowym użyciu tego specyficznego podarku Q nie przyszedł do pracy całe dwa dni. Nie chciał się pokazywać z opuchniętą twarzą w czerwonosiny rzucik.

Wszystkie maści, którymi Bond obdarowywał Q przeznaczone były dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Widać dla tak starego buldoga angielskiego trzydzieści lat było wiekiem młodzieńczym. Widać Bond zbyt dobrze się bawił, aby zostawić w spokoju najmłodszego w historii MI6 kwatermistrza i jego rzekomo zaleczony trądzik różany.

Tak więc pierwszy problem był niemożliwy do rozwiązania, chyba że Q zbudowałby w końcu maszynę do podróży w czasie i pozwolił spotkać się Bondowi ze swoim starszym sobą. Drugi problem był zdecydowanie bardziej... problematyczny.

Otóż rzecz w tym, że Q nie był szpiegiem.

Owszem, pracował dla MI6, owszem kochał komputery i był w stanie zhakować niemal wszystko, co się dało zhakować, od pozostawionego bezmyślnie przez sekretarkę włączonego laptopa po system alarmu przeciwpożarowego w najlepiej strzeżonym hotelu w Londynie. Q był bardzo dobry w swojej branży. Tak mówił, gdy nie chciał się chwalić, ponieważ w gruncie rzeczy Q był komputerowym geniuszem. Potrafił niepostrzeżenie przeprowadzić podgląd bardzo osobistych informacji i sytuacji danego osobnika. Włamać się do czyjegoś konta bankowego nie było dla niego problemem, podobnie jak oglądanie nagrań z ukrytych w hotelu kamer, rejestrujących jak James Bond uprawia seks z dwiema rudowłosymi bliźniaczkami.

Obita na fioletowo gęba czy nie, nieodparty czar 007 wciąż działał, jak widać.

////////

"Po prostu kochasz mi rozkazywać, Q."

"Po prostu musisz skręcić w lewo, ponieważ po prawo czeka na ciebie dwudziestu uzbrojonych w nowe wersje AK-12 terrorystów."

"Niech ci będzie, szczeniaku. Niemniej jestem zdziwiony, że masz takie upodobanie w wydawaniu rozkazów. Trochę to perwersyjne."

"...W lewo powiedziałem! ...za późno."

"Czekali na mnie. Nie mogłem ich zawieść."

Q towarzyszył Jamesowi Bondowi niemal we wszystkich jego misjach, szepcząc mu do ucha dyrektywy i inwektywy. Czasem klął, czasem krzyczał i rozlewał herbatę, rzucając w swoich podwładnych papierami. Nie były to jego najpiękniejsze, najchlubniejsze chwile, ale nie wstydził się ich. Wobec twardogłowego, upartego jak osioł w kapuście, niemalże-za-starego-a-jednak-nie Bonda Q nigdy nie ogłaszał kapitulacji. Wściekłość i bezradność owszem, kapitulacji nigdy.

Nowy M nauczył się dość szybko, że podczas współpracy online kwatermistrza i 007 lepiej nie przebywać w departamencie Q. Chyba, że było to nieodwołalnie, absolutnie konieczne. Bond trzy razy na cztery w kluczowych sytuacjach zdawał się na swój nieomylny pajęczy instynkt, zamiast na dane Q. Bond trzy razy na cztery wracał ranny, lekko obity, zarysowany. Zniszczony.

Q za każdym razem usiłował nie brać tego personalnie i za każdym razem mu się to nie udawało.

Ponieważ, do diabła, Q nie był szpiegiem! Nie potrafił kłamać nie ukryty za ekranem komputera, nie potrafił grać kogoś innego twarzą w twarz, przed publicznością. Właśnie dlatego, gdy stara M poprosiła go, aby stał się osobistym opiekunem Jamesa Bonda, Q chciał zaoponować i nie zgodzić się. Bond był chronicznie złośliwy, twardogłowy i całkowicie odporny na wszelkie autorytety. Zwłaszcza te, które nie miały kilku tysięcy lat i ustalonej przez wieki tradycji, a niewiele ponad trzydziestkę i same, własnymi siłami tradycję ustanawiały.

Już po pierwszym spotkaniu w galerii, przy obrazie Turnera Q wiedział, że współpraca z Bondem będzie jazdą bez trzymanki. Naprawdę chciał odmówić, zrzucić to na kogoś innego.... Ale gdy stara M prosiła to tak naprawdę wydawała rozkaz, a to znaczyło, że nie ma nikogo bardziej wykwalifikowanego i nadającego się do tej pracy niż Q. A to znaczyło, że najlepszy, najbardziej popaprany i jednocześnie najskuteczniejszy agent w MI6 jest bez swojego nawigatora.

Bez technika, bez pomocy komputerowej, nadzorcy i niańki. Bardzo niebezpieczna sytuacja. Zarówno dla kraju, królowej, jak i świata w ogóle.

Po wydarzeniach w Skyfall było lepiej. Chociaż nie. W zasadzie nie było. Odeszła stara M, odszedł stary Q, Bond został. Trwał jak zawsze i musiał chyba mieć dość tej swojej trwałości, bo robił wszystko, żeby się zniszczyć. Nowy M i trzydziestoletni szczeniak Q mogli jedynie nieznacznie zmienić niebezpieczną trajektorię, którą obrała kariera najlepszego agenta MI6. Wciąż 007 był najskuteczniejszym, najlepszym, najbardziej szalonym agentem MI6. Wciąż wykonywał dziewięćdziesiąt procent wszystkich swoich niemożliwych misji. Ale widać było także, że trzeba go chronić bardziej, niż zwykle, że jest zbyt blisko krawędzi a gdy się z niej stoczy, zapłaci całe MI6. Stara M miała już to przeczucie, niestety, została zabita zanim podzieliła się swoimi myślami na temat tykającej bomby, jaką był James Bond.

Q był na starą M faktycznie zły, żeby nie powiedzieć wściekły. Uratowała go nie raz, wydobyła z niejednego szamba, w które za młodu wdeptywał dość regularnie i w pewnym sensie widział w niej figurę matki. Bardzo zdystansowanej, sprawiedliwej, wymagającej rzeczy niemożliwych matki.

Stara M miała względem Q wysokie wymagania i tak uczyniła głowę departamentu, kwatermistrza pracującego dwadzieścia cztery godziny na dobę z krótkimi przerwami osobistym nawigatorem 007. Co ciekawe, jej rozkaz, pomimo jej śmierci, wciąż obowiązywał i ani nowy M, ani nikt inny nie kwapił się do wskazania zastępczego nawigatora dla 007. Pewnie, zdarzały się zastępstwa. Q miał dużo roboty nie tylko jeżeli chodzi o prowadzenie agentów, ale koniec końców zawsze stawało na tym samym. Trzeba było słuchać z zaciśniętym gardłem, jak 007 skacze z samolotu, jak krzyczy, gdy ktoś uderzy go kijem po nerkach, jak dyszy, czołgając się przez tunele ściekowe pod Los Angeles.

"Umrzyj już wreszcie i przestań truć!" fuknął bardzo nieprofesjonalnie Q, gdy Bond, równie nieprofesjonalnie, wylądował dwa metry od przepaści na pustyni Erg Czasz w Algierii, zaopatrzony jedynie w pistolet, menażkę z wodą i spadochron. Ktoś wysadził jego samolot, ktoś włamał się do systemu zabezpieczeń Q, ktoś nie chciał angielskiego agenta w afrykańskiej bazie przemytników broni. Q był wściekły. Bond natomiast się śmiał, rozpinając klamry szelek spadochronu i wyplątując się z klekoczących sprzączek.

"No co ty, kwatermistrzu. Nie umrę, nie tak antyklimatycznie, kilometr od mojego celu. Poza tym czwartek nie jest dobrym dniem na śmierć. Może w piątek, a najlepiej w sobotę."

"Wybierz sobie odpowiedni dzień na zgon później, ale teraz skup się, 007. Potrzebuję tylko, żebyś znalazł ich główny komputer i załączył do niego UBS, który ci dałem."

"UBS w kształcie Hello Kitty? Zdaje się, że zostawiłem go, aby spokojnie wybuchnął razem z samolotem."

"James...!"

Współpraca z Jamesem Bondem nosiła znamiona gry, od początku do końca. Q musiał być czujny i przewidujący, jednocześnie szybki i zdecydowany, aby nadążyć za 007. Musiał także wyprzedzać niektóre z ryzykownych zagrań 007. Bond był nieobliczalny, i nie miał obiekcji, jeżeli chodziło o zwodzenie i oszukiwanie współpracowników, nawet tych, którzy siedzieli mu słuchawką w uchu i otwierali przed nim wszystkie możliwe drzwi, elektroniczne zamki i sejfy.

"Słuchaj, szczeniaku. Teraz wrócę do tego budynku, a ty zorganizujesz helikopter nie na tarasie, a na dachu."

"Helikopter już jest na tarasie, podstarzały buldogu angielski. Mogę spytać, czemu chcesz wracać do budynku, który wybuchnie za czterdzieści pięć sekund?"

"Nie możesz. Helikopter, dach, bez odbioru."

Q poczuł, jak robi się czerwony. Pech chciał, że była to misja, w której uczestniczył M i jego świta. Oczy wszystkich obecnych przy transmisji z zabójczej eskapady Bonda zwróciły się na kwatermistrza, zaciekawione i kpiące. Q obiecał sobie w duchu, że następnym razem wyposaży słynnego 007 w pistolet na wodę i wyczyści jego konto bankowe, przekazując pieniądze na stowarzyszenie amatorów baletu w Londynie. Trzeba było także zacząć się izolować w trakcie misji Bonda, aby ich żenujące wymiany zdań nie deprawowały podwładnych w departamencie Q. Trzeba było cichcem oddać nawigowanie 007 innemu informatykowi. Trzeba było zrobić sobie kolejną przeklętą herbatę, ponieważ ta nie nadawała się już niczego po godzinie stania i stygnięcia, podczas której Bond robił wszystko co mógł, aby ukończyć misję w najbardziej niebezpieczny, zabójczy, spektakularny sposób.

"Q, jestem na dachu. Misja zakończona sukcesem. Gdzie helikopter? Q? Jesteś tam?"

Kilka osób z jego departamentu odwróciło oczy, Moneypenny uśmiechnęła się wszystkimi zębami, a M westchnął.

Q był profesjonalistą. Tylko dlatego nie powiedział Bondowi, żeby się pieprzył.

/////////

Q zrobił dogłębny research wszystkich jawnych i tajnych akt Jamesa Bonda. Poczynił także mały rekonesans pośród wszystkich, którzy z 007 współpracowali, którzy go znali pod innym nazwiskiem, którzy mieszkali koło niego, w jego luksusowym, rzadko używanym apartamencie na obrzeżach Kensington w Londynie. Bond był faktycznie idealnym agentem, informacje o nim były tak rozbieżne i wieloznaczne, że ciężko było utworzyć z nich jednolity obraz.

"Jeżeli ciekawi cię moja przeszłość, zawsze możesz mnie zapytać." zauważył uprzejmie Bond, z trzaskiem kładąc na biurku Q poobijany pistolet. "Mam dość długą historię, a nie wszystko da się zhakować."

"Posiadam co najmniej dziesięć dowodów na zaprzeczenie tej tezy." odparł Q, wyjmując ze swojego schowka podłużną, płaską walizkę. W środku było sześć miniaturowych ładunków wybuchowych, jeden nowy pistolet i dwa pendrive`y. Jeden z Myszką Mickey, drugi z małą syrenką.

"Następna misja za szesnaście godzin, masz samolot za trzy godziny. Postaraj się nie uszkodzić niczego, ale najważniejsze są pendrive`y. Powodzenia, 007."

Pierwszą zasadą, którą wydrylowali w Q na szkoleniu, zanim MI6 otworzyło przed nim swe podwoje, było: agent zawsze gra. Agent nigdy nie jest tym, kim ci się wydaje, że jest. Względem współpracowników agent gra czasami nawet nieświadomie, taka skaza, taka predylekcja, takie skrzywienie zawodowe.

James Bond grał już wiele lat. Po śmierci starej M i fiasku w Skyfall tylko się to pogłębiło. Nieobliczalny agent stał się agentem nie nadającym się niemal do współpracy. Nadal wykonywał niemożliwe do wykonania misje i nadal był jednym z najlepszych agentów MI6. Przyjmował rozkazy od nowego M, flirtował z Moneypenny i utrudniał życie swoim nawigatorom, słuchając ich porad tylko sporadycznie.

Przekaz był dość jasny. 007 chciał pracować sam i chciał sam umrzeć.

"Szkoda, że mam obowiązek i tak mówić do niego przez nadajnik, czy sobie tego życzy czy nie." obwieścił ponuro Q znad swojego lunchu. Jego przydziałowe popołudniowe pudełko z zestawem sushi leżało przed nim, rozgrzebane nieelegancko, a Moneypenny patrzyła na niego z kpiącym współczuciem osoby, która kiedyś pracowała w terenie i nie rozumie rozterek ludzi, którzy nigdy tego nie robili, bo zajmują się...hm, teorią.

"Mój biedny kwatermistrz! Mój kurczaczek zagubiony w systemie i wystawiony na ataki złośliwych niedobrych agentów!"

"Jestem biedny i zraniony na wskroś." obwieścił żałobnie Q, przeciągając specjalnie akcent, aby brzmieć bardziej jak wrażliwe wysoko urodzone dziecię z wyższych sfer. "Boleję, a więc oddaj mi swojego batonika!"

"O w życiu! Muszę mieć odrobinę słodyczy w tym brutalnym świecie!" zaprotestowała sprawnie Moneypenny, po czym przysunęła się bliżej Q już z bardziej poważną miną. "Rzeknij słowo a rozmówię się z Bondem. Serio. Trochę przegina, nawet jak na starego psa w tym biznesie."

"Oj przestań. Nie rozpadnę się tylko dlatego, że mam współpracować z twardogłowym starym buldogiem angielskim z tendencją do przetrącania sobie łap!"

Rozmowy z Moneypenny były zawsze przyjemną odskocznią od stresującej pracy, ale Q i tak nie miał chęci jeść.

Pół godziny temu Bond wpadł w Pekinie do pewnej dość głębokiej, ale szczęśliwie suchej studni na tyłach domu chińskiego mafiosa. To miała być łatwa misja, ale mafioso miał urodziwą żonę o wdzięcznym imieniu Sulin, a James nigdy nie przechodził obojętnie koło urodziwych żon, zamkniętych w pustych sypialniach. I tak preferencje seksualne Bonda, strażnicy mafiosa, którzy pilnowali zarówno jego sejfu, jak i żony spowodowały, że agent 007 wylądował w studni, ze zwichniętymi kostkami w obu nogach, urazem żeber i aktami, które miał dostarczyć MI6. Ambasada angielska w Chinach nie była zachwycona, rząd chiński nie był zachwycony, a najmniej był zachwycony mafioso, który rzucił za uciekającym mu ze studni agentem wszystkich swoich zabójców. W najbliższym czasie można się było spodziewać w MI6 paru skośnookich najemników, poszukujących niewiernego 007, który właśnie wracał samolotem na Wyspy i zapewne,- uwodził jakąś przypadkową stewardessę.

Ta misja Bonda nie różniła się wiele od innych, które wykonywał w duecie z Q. W zasadzie James tylko sporadycznie słuchał porad w ogóle, a jedynymi poradami, które jakoś tolerował były te dostarczane przez Q. Całą resztę pomocników 007 ignorował. Po departamencie Q chodziły słuchy, że to dlatego, iż James Bond nie lubi się za bardzo z nowoczesnymi technikami komunikacyjnymi i nieustanny potok słów płynący do ucha drażni go. Q wiedział lepiej. James po prostu był zagorzałym, zapieczonym w sobie, zgryźliwym dupkiem i lubił upokarzać swojego kwatermistrza. Zbyt młodego kwatermistrza, nawet jeżeli ów kwatermistrz znajdował się już po tej mniej szczęśliwej stronie trzydziestego roku życia.

"A może po prostu Bond chce się zaprzyjaźnić." Moneypenny wgryzła się w swoją kanapkę z kurczakiem i spojrzała na Q wymownie.

"Może po prostu chce kiedyś wybuchnąć razem z budynkiem i zostać żywcem pogrzebany pod gruzem." Q ponuro siorbnął swojego soku pomarańczowego i skrzywił się z obrzydzeniem. Napój smakował jak rozwodniony, trzydniowy kisiel, który z pomarańczami nie miał absolutnie nic wspólnego.

Q zakręcił butelkę z resztką soku i wrzucił ją z rozmachem do kosza.

///////////

Od kiedy Moneypenny zasiadła za biurkiem nowego M, a Q stał się nawigatorem Jamesa Bonda, weszli oni w swego rodzaju porozumienie. Oparte głównie na wspólnych lunchach oraz kawie, pitej sporadycznie po dwudziestej pierwszej, gdy praca się przeciągnęła i wiadomo było, że tej nocy już do domów nie wrócą. Q lubił Eve. Zawsze z uśmiechem wspominał, jak próbowali przejść ze stopy przyjacielskiej na stopę nieco bardziej przypominającą chodzenie i jak bardzo im to nie wyszło. Niewypał to mało powiedziane.

Eve raczej preferowała mężczyzn zdecydowanych, buchających seksapilem i maczyzmem. Q był co prawda zdecydowany, ale tylko w kwestiach komputerowych, natomiast nie buchał niczym, poza frustracją, zmęczeniem i narzekaniami. Próba utworzenia jakiegoś związku nie trwała dłużej niż trzy dni, i ani Eve ani Q nigdy do tego nie wracali. Zostali przyjaciółmi. Q nie przypominał sobie, aby miał w swoim życiu kogoś tak bliskiego definicji przyjaciela jak Eve. Mógł spokojnie wtajemniczyć ją w sekrety swojej współpracy z Bondem i chociaż czuł, że Moneypenny opowiada M o wszystkim co usłyszy, lubił z nią rozmawiać. Ona też kiedyś pracowała z Bondem, w terenie. Przynajmniej miała pojęcie jak uciążliwa i żmudna może być robota z agentem takim jak 007.

"Uwielbiam z tobą rozmawiać, Moneypenny." Q łyknął swoje espresso na raz i otrząsnął się mocno. Była już ósma wieczorem, ale już wiadomo było, że tej nocy kwatermistrz nie spędzi w swoim własnym domu. "Mogę spokojnie ponarzekać na tego upartego mitycznego agenta, który wciąż zmienia moje dyrektywy."

"Ale zdążył na helikopter jak już wylazł ze studni." oznajmiła, wzruszając ramionami Eve i podkradła Q z talerza krabowego chipsa."Generalnie zdąża na transport, jaki mu organizujesz, nawet jak zmienia lokację. Zresztą podczas akcji czasami coś się dzieje poza planem i niestety. Jesteś jedynym, którego James w ogóle informuje o przebiegu jego akcji."

"To ma być wyróżnienie? Nawet jak ośmiesza mnie przed całym moim departamentem?"

Na to Moneypenny nie miała odpowiedzi. Zamiast tego dała Q pocieszalnego batonika z czterech zbóż, polanego mącznym ulepkiem, niezdarnie imitującym czekoladę.

//////

Bywały dni lepsze i bywały dni gorsze. Czasami docinki Bonda przybierały jedynie formę jednostronnego flirtu, naznaczonego nieco sportową rywalizacją i nudą. Q dawał Bondowi nowy pistolet oraz miniaturowe bomby z opóźnionym zapłonem, wybuchające jedynie w środowisku wodnym. Bond przynosił z misji połowę jakimś cudem przeciętego na pół pistoletu i pudełko słodkich suszonych wodorostów z Pekinu, ponieważ "szczenięta lubią słodycze, nawet jeżeli źle im to robi na pryszcze". Q dał Bondowi na misję w środkowej Azji prototyp urządzenia posługującego się sonarem i mapującego pomieszczenia w danym pionie budynku, Bond przynosił stopioną, plastikową podstawkę od owego urządzenia, ale z pudełkiem wspaniałej gatunkowo, oryginalnej białej herbaty. Ot, krótkie wymiany złośliwości, na poły żartobliwych docinków odnośnie wieku i ironicznie nacechowane podarki. Kolejna maść na pryszcze, tym razem w kryształowym flakonie, z Paryża. Nowy pistolet i nowy tablet, spersonalizowany i odporny na wstrząsy. Drobne rzeczy, małe gesty, umożliwiające względnie pokojową współpracę.

Bywały jednak dni gorsze, kiedy Bond nie przynosił dla Q niczego, poza swoją steraną, zmęczoną, poranioną osobą, zgryźliwym komentarzem i poplamionym krwią raportem. Bywały dni, kiedy zamiast profesjonalnej odpowiedzi Q słyszał z interkomu jedynie niewyraźne, chwiejne, zapijaczone: "Odpieprz się szczeniaku".

Protokoły współpracy pomiędzy nawigatorem a agentem nie obejmowały złych dni. Protokoły były profesjonale, a Bond, chociaż niezwykle skuteczny i profesjonalny w wykonywaniu misji, względem załogi MI6 czasami profesjonalny nie był.

"Co mam zrobić? Spytać go, czy chce pogadać?" pytał Moneypenny rozdrażniony Q, wbijając się mściwie widelcem w swoje stołówkowe kotlety z kaszy gryczanej. "Ja jestem od komputerów i hakowania, nie od rozmów. Nie chcę i nie umiem z nim gadać!"

Eve kiwała głową ze współczuciem, ale nie miała w zanadrzu żadnej porady. James Bond był najbardziej przeanalizowaną, jednocześnie tajemniczą personą w MI6. Wszystkie sekretarki się w nim kochały, wszystkie myszowate informatyczki z departamentu Q wodziły rozmarzonym wzrokiem za jego ładnie opinającymi uda spodniami od garnituru. Wszyscy obserwowali 007, obgadywali, podziwiali i nienawidzili, a mimo to nikt nie czuł potrzeby rozmawiania z nim. Poza okazjonalnym, lekkim flirtem, profesjonalnym przekazaniem akt i koleżeńskim poklepaniem po ramieniu nikt się z Bondem nie komunikował.

Nikt poza Q.

Q wiedział, że gdy James pije, czasami zapomina wyłączyć swój nadajnik. Zapomina naumyślnie, ponieważ czasami zdarza mu się do tego nadajnika mówić. Krótkie, urywane zdania bez większego sensu. Czasami w barze, czasami w jakimś luksusowym burdelu, czasami na ulicy. Q rozłączał wtedy profesjonalnie wszystkie urządzenia rejestrujące, włącznie z nadajnikiem. Wciąż nie wiedział, jak zareagować na taką sytuację. Wciąż nie wiedział, czemu James Bond jest najlepszym agentem MI6, a mimo to nie pozwala sobie pomóc i pozostaje dalej takim połamanym, sponiewieranym człowiekiem. Psycholodzy, psychiatrzy, -MI6 miało wspaniale urządzony oddział medyczny, do wyboru do koloru. Mogli połatać 007, mogli go odnowić i wesprzeć... Ale Bond nie pozwalał sobie pomóc, Bond jedynie gadał po pijaku z nadajnikiem Q, a Q po piętnastu minutach takiej rozmowy wyłączał się, ponieważ co innego mógł zrobić?

End

by Homoviator 03/2013

Moje pierwsze podejście do bondowego fandomu Skyfall. Na pewno powstanie coś dłuższego, ale póki co, komentarze karmią wena tak jak zwykle :) a na przednówku wen dość niemrawy :)

wielkie dzieło, slash, q, james bond (daniel craig), q (ben whishaw), fanfiction, james bond, skyfall

Previous post Next post
Up