Opowieść wigilijna, roz IV, cz 1

Feb 24, 2013 14:06

Roz.4
Być może

Dzwony w katedrze świętego Pawła właśnie przestały bić. Duch, wciąż trzymając Mycrofta za nadgarstek stanął przy kościelnych schodach. Schodzili po nich ministrowie, doradcy królowej i inni istotni dla świata polityki działacze. Mycroft rozpoznał ich od razu, dość ściśle z nimi współpracował.
    Minister finansów poprawił płaszcz, odchrząkając znacząco.
    "Umarł podobno w samą wigilię Bożego Narodzenia. Sam, w łóżku."
    "Kto zajął się pogrzebem?" zaciekawił się premier, na co minister jedynie wzruszył ramionami.
    "Jacyś odlegli krewni z Ameryki wydelegowali asystenta, aby się tym zajął. Nawet się nie pokazali. Zresztą kogo to obchodzi. Mycroft Holmes był kawałem skurczygnata, kto by się chciał z nim żegnać."
    "Ty, Tommy! W końcu przyszedłeś na mszę dzisiaj." premier trzepnął ministra po ramieniu, na co ten żachnął się, otulając się mocniej szalem i przyspieszając kroku.
    "Tylko aby podpisać papiery."
    "Szkoda, że Anthea odeszła. Przypilnowałaby całokształtu a tak? Sherlock i Mycroft. Kto by pomyślał. Bracia Holmes, genialni, nieprzewidywalni i zawsze tak piekielnie aroganccy."
    "Sherlock przedawkował. Zdarzało mu się to wcześniej, więc nic dziwnego, ale Mycroft?"
    "Zawał serca. Jednak okazało się na koniec, że mimo wszystko je ma."
    Przez moment premier i minister ściskali dłonie dostojników, którzy pośpiesznie opuszczali tereny kościelne, po czym znowu zostali sami i wznowili swój spacer. Premier zrobił głęboki wdech, patrząc na rozświetlające londyńskie uliczki latarnie i krążące dookoła nich płatki śniegu.
    "Idziemy na stypę, Tommy?"
    "Nie." odpowiedział bez namysłu minister, przyspieszając kroku. "Holmesowie nie mieli przyjaciół więc będziemy musieli udawać, że to my jesteśmy przyjaciółmi. To się nie kalkuluje, zważywszy, że przyjecie organizuje jedynie jakiś asystent."
    Mycroft nie chciał już dalej słuchać wywodów swoich współpracowników. Duch nie zaprotestował, gdy Holmes oddalił się od premiera i ministra, wszedł powoli na schody katedralne, aż w końcu stanął na ich szczycie. Nagle poruszony, z bijącym sercem zajrzał nieśmiało do wnętrza kościoła. Coś nie pozwoliło mu wejść do środka.
    Kwiaty, trumna, znudzony ministrant gaszący świecę i kamienne zimno, zawiewające od dołu niczym lodowata dłoń o długich, szponiastych palcach. Na tablicy ogłoszeń nekrolog. Dwa nekrologi.
    "Umarłem. Sherlock też umarł." oznajmił płaskim głosem Mycroft i spojrzał z oczekiwaniem na zjawę. Skinęła głową, a płatki śniegu padające z fioletowego nieba zawirowały przy jej kapturze.
    "Umarliśmy i nikt nawet nie przyszedł na pogrzeb."
    Zjawa wyciągnęła ramię i wskazała na kogoś w kościele. Mycroft podążył do środka świątyni, zaintrygowany.
    Może to kuzynka Beth. Dawno nie ruszała się z Australii, ale może akurat zdołała przybyć. Mycroft zawsze ją lubił i zawsze sowicie opłacał jej badania nad australijską fauną...
    Katedra stawała się coraz bardziej ciemna i zimna a im szybciej Mycroft szedł, tym bardziej zaczynała przypominać jego własną sypialnię w rezydencji. Ostatnia świeca zgasła, zagaszona przez ministranta a Sherlock wstał z kościelnej ławy i stanął przy oknie.
    Oknie rezydencji swojego starszego brata.
    Mycroft złapał się za brzuch, czując, że zaraz przeżyje faktyczne załamanie nerwowe, ale zjawa pchnęła go lekko do przodu, nie pozwalając na panikę.
    Sherlock stał przy szerokim łożu z baldachimem i patrzył się na leżącego na nim śpiącego człowieka. Twarz osoby, zajmującej posłanie zasłonięta była mrokiem i cieniami, rzucanymi przez zasłony baldachimu, natomiast młodszy Holmes wyglądał strasznie. Wychudzony, przygarbiony, z pożółkłą twarzą i spierzchniętymi ustami. Jego naturalna, wrodzona uroda wydawała się teraz okrutnym żartem. Sińce pod oczyma, zapadła klatka piersiowa, zasłonięta wysokiej jakości granatowym, jedwabnym szlafrokiem. Na żylastych, kościstych nagich stopach Sherlock posiadał niedbale wsunięte kapcie, ale i tak Mycroft dostrzegł na nich zrosty po wbijaniu igieł.
    Nawet na stopach, żeby go cholera jasna!...
    "A więc jednak wróciłeś do nałogu." skomentował jadowicie Mycroft, podchodząc do młodszego brata i zapominając, że Sherlock nie widzi go ani nie słyszy.
    "Tyle razy mówiłem ci, że to niebezpieczna ścieżka! Ładna przyszłość cię czeka braciszku..."
    Sherlock długą chwilę patrzył na leżącą w łóżku postać a potem podniósł wzrok i spojrzał Mycroftowi prosto w twarz. Nie widział go. Na pewno go nie widział, tego Mycroft był pewien. A jednak młodszy brat patrzył na starszego brata. W jego oczach, w jego sposobie ułożenia rąk było coś, co spowodowało, że Mycroft musiał odwrócić wzrok.
    Wtedy właśnie zauważył, że pokój w którym się znalazł, jest znajomy. Tylko starszy, nieco bardziej poszarzały i wyblakły.
    Granatowe zasłony, ujęte w ozdobne fale i krzesła, wykładane aksamitem. Obraz przedstawiający koncert w ogrodzie Watteau, popiersie Arystotelesa stojące samotnie przy szafie z ubraniami. Stolik nocny z drzewa wiśniowego, pamiętający jeszcze czasy, gdy Greg kładł na nim przed snem swoją popielniczkę i książkę, której nigdy nie mógł doczytać bo zasypiał. Mycroft rozpoznał swoją własną sypialnię, nawet jeżeli wydawała się mu teraz bardziej ponura, stara, opuszczona i... skryta w cieniu.
    Zamaskowany duch wskazał kościstą dłonią na Sherlocka, wciąż wpatrzonego w śpiącego na łóżku człowieka.
    "Miałeś rację Mycroft." odezwał się młodszy Holmes i Mycroft niemal zapytał się, w czym. Sherlock jednak odpowiedział na niezadane pytanie.
    "Troska się o innych to bzdura. Przywiązujemy się do innych, a potem oni odchodzą i nieważne co zrobimy zawsze jest gorzej być samemu gdy się już pozna, jak to jest być z kimś." Sherlock zamilkł na chwilę, widocznie mówienie sprawiało mu trudność.
    "Byłem głupi, że wierzyłem, że jestem inny od ciebie, Mycroft. Jestem dokładnie taki jak ty, odstraszam najlepsze rzeczy, które mogą mi się przytrafić i dopasowuję je do swojej pokręconej filozofii. Troska nie jest przewagą!" zaskrzeczał komicznie Sherlock, parodiując powiedzenie starszego brata. "Samotność za to jest! Dlatego pozwoliłem Johnowi odejść, dlatego zmusiłem go do odejścia. Łudziłem się, że potrafię ułożyć sobie życie inne niż ty. Z Johnem..."
    Głos Sherlocka zawiódł, po czym młodszy Holmes zakrył twarz ramieniem i zatrząsł się spazmatycznie. Płakał. Cicho i bezgłośnie. Bez łez.
    "Miałeś rację, stary głupcze, chociaż jesteś teraz tak martwy jak gwóźdź w trumnie. I nie ma nikogo poza mną, żeby się tym przejąć!"
    Mycroft patrzył to na brata, to na leżącą wciąż i niepokojąco nieruchomą postać, przykrytą po uszy kołdrą. Nagle dostrzegł mnóstwo szczegółów, które wcześniej mu umknęły a które spowodowały, że serce ścisnęło mu się boleśnie w piersi. Na stoliku, obok fotela, przesuniętego wygodnie pod okno leżały skrzypce, smyczek, paczka z samotnym, ostatnim papierosem, zapalniczka oraz małe, mahoniowe pudełko.
    Znajome pudełko.
    Mycroft myślał, że John zarekwirował je Sherlockowi dawno temu.
    Sherlock otarł twarz dłonią i pociągnął mocno nosem, opanowując nietypowy dla niego pokaz emocji. Wyprostował się, odgarnął włosy z czoła.
    "Nikt nie zauważy, że umarłeś aż do dwudziestego ósmego grudnia, kiedy pokojówka przyjdzie sprzątnąć twoją sypialnię." oznajmił spokojnym już głosem i usiadł na fotelu obok łóżka, podwijając sobie rękaw. Jego ramię poznaczone było bliznami i zrostami.
    "Nie ma sensu robić rwetesu, zakłady pogrzebowe i tak mają teraz przerwę świąteczną. Kwiaciarnie i księża także." Sherlock wyjął z pudełka strzykawkę z naszykowanym wcześniej narkotykiem i zamontował sobie na ramieniu zaciskową gumę. "W końcu zostaje ci tylko teraz zorganizować pogrzeb, ale to już nie mój interes."
    Mycroft patrzył w przerażeniu, jak brat ze zblazowaną wprawą konesera wbija sobie igłę w żyłę i wtłacza w siebie śmiertelną dawkę narkotyku. Zakapturzona zjawa, trzeci duch, najcichszy i najbardziej tajemniczy westchnął cicho a cienie w sypialni wydłużyły się i zacieniły palące się boczne światła. Sherlock nie zauważył tego, skoncentrowany bez reszty na swoim samobójstwie.
     "Ufam, że rozumiesz Mycroft. Nie ja będę organizował ci stypę, nie przyjdę też na pogrzeb."
    Sherlock odłożył strzykawkę do pudełka i ustawił je równo na stoliku. Opuścił rękaw szlafroka, zasłaniając swoje blade, wychudłe ramię po czym ujął skrzypce. Wciąż usadowiony w fotelu zaczął grać a cienie w sypialni drgały w rytm powolnej, rzewnej melodii, płynącej spod palców Sherlocka Holmesa, geniusza, słynnego detektywa konsultanta, posiadającego jeden z największych umysłów wszech czasów. A jednak był niczym, małym, samotnym niczym, które zadecydowało że w ten świąteczny, rodzinny dzień odbierze sobie swoje małe, nic nie znaczące życie i skończy z tą farsą.
    "Nie!"
    Mycroft rzucił się ku Sherlockowi, gotów ratować go jakoś, wezwać pomoc, cokolwiek. Ale wiejąca chłodem zjawa stanęła mu na drodze i pchnęła delikatnie w kierunku łóżka. Zrozumiał, czego chciał ostatni, trzeci duch, ale nie chciał patrzeć, kto leży pod tymi znajomymi przykryciami! Nie chciał patrzeć! Wiedział!
    "Nie! Daj mi pomóc Sherlockowi. Nie zasługuje na to, aby tak marnie zginąć. Proszę, duchu. Pozwól mi..."
    Zjawa przysunęła do twarzy Mycrofta swoje zakapturzone lico. Nie tyle widział, co czuł, że uśmiecha się szyderczo.
    "Owszem, ja też nie zasługuję na to, żeby teraz mu pomóc, ale przecież nie w zasługach rzecz! To... mój brat!"
    Skrzypcowa muzyka wciąż płynęła spod palców Sherlocka, ozdobnie owijając sypialnię drgającą pajęczyną rzewnych westchnień. Zjawa nie pozwoliła Mycroftowi podejść do brata tylko powoli i metodycznie zmuszała go do podejścia do łóżka.
    "Puść mnie!" Mycroft spróbował zaszarżować jeszcze raz na ducha, ale został jedynie pchnięty brutalnie na pościele. Skrzypcowa muzyka cichła, drżąc i wyginając się poza kanon, aż wreszcie zawahała się, jęknęła i umilkła. Mycroft leżąc koło swojego własnego umarłego ciała ujrzał bezwładną dłoń Sherlocka. Zwisała z fotela, wciąż ściskając smyczek.
    Cienie dookoła Mycrofta zwinęły się jak żywe istoty i otoczyły go, pulsując i szepcząc.
    "To się jeszcze da odkręcić!" szeptał gorączkowo, zasłaniając sobie oczy grzbietami dłoni. "To się jeszcze da zmienić! Przecież powinniście pojawić się po to, abym mógł naprawić swoje życie, a nie aby wrzucić mnie do grobu!
    Gdzieś w oddali zaczęły bić dzwony, a wtedy łóżko otworzyło się pod Mycroftem z okropnym skrzypnięciem, wrzucając go do ziejącego chłodem tunelu. Z pościelami, poduszkami, skręconymi prześcieradłami oraz jego własnym sztywniejącym ciałem. Ciałem Mycrofta Holmesa, wiek, pięćdziesiąt parę lat, zmarły na zawał serca w swoim własnym łóżku.
    Krzyczał. Był pewny, że krzyczał. Krzyczał jak nigdy w życiu, bo do diabła powinien dostać ostatnią szansę, aby chociaż nieco pożyć! Coś naprawić! Zadziałać!
    Zjawa wyciągnęła w porę kościstą dłoń, której Mycroft uczepił się rozpaczliwie i wrzasnął, dyndając bezwładnie nogami nad przepaścią. W dole, widział to dość wyraźnie, czekała na niego, na dnie dołu dębowa trumna ze srebrnymi wykończeniami, wyłożona magentowym atłasem.
    Całkiem jak ta ojca.
    Wrzasnął jeszcze raz. To było zbyt rzeczywiste, aby być tylko snem!
    "To się powinno dać jeszcze zmienić..." szeptał zmartwiałymi ustami Mycroft, czując jak trumna zionie w jego kierunku kamiennym chłodem, przyzywając i mamiąc. "To się jeszcze..."
    Duch strzepnął ze swojego ramienia dłonie Mycrofta tak, jakby był jedynie nieistotnym, maleńkim paprochem. Przez chwilę Holmes nie wierzył, że to się dzieje, zamachał ramionami, a potem zaczął spadać w dół, bezwładnie, jak głaz.
    "Nie!"

//////////////////////

Rzucił się jak schwytany szczupak i w kłębach pościeli spłynął z łóżka, uderzając głową w stolik nocny. Przez długą chwilę nie wiedział gdzie jest i co się dzieje. Leżał z jedną nogą wciąż na łóżku, drugą rozciągniętą dramatycznie na dywanie i oddychał chrapliwie, gapiąc się w sufit. Okropny żyrandol mamusi wciąż wisiał na swoim miejscu. Dyndające na nim kryształowe łezki rozszczepiały pięknie światło wschodzącego właśnie, sennego, grudniowego słońca.
    Mycroft niepewnie podniósł ramię i przyjrzał się mu uważnie. A potem huknął radośnie, klasnął w dłonie i zerwał się na równe nogi.
    "...Żyję!..."
    Pokojówka, która właśnie stanęła w drzwiach otworzyła usta i upuściła całe naręcze świeżych poszewek na poduszki. Młoda, dwudziestoletnia brunetka z pieprzykiem na brodzie i łagodnym spojrzeniem krótkowidza. Jakże się ona nazywała... Mary...Martha?
    "Martha! Jaki dzisiaj mamy dzień?..."
    Pokojówka popatrzyła na Mycrofta podejrzliwie, ale nie schyliła się po rozrzucone poszewki, najwyraźniej nie chcą spuszczać wzroku z rozregulowanego, rozdygotanego pracodawcy.
    "Dziś jest pierwszy dzień świąt, proszę pana."
    "Cudownie. Wspaniale. Nie zmieniaj poszewek. Biegnij do kuchni, zrób mi szybkie śniadanie i kawę. Mnóstwo kawy. Wychodzę za dokładnie dwadzieścia minut."

//////

Aż wibrował, tak go rozpierała energia i radość. Miał wrażenie, że po raz pierwszy od wielu lat oddycha pełną piersią. Przeżył, żył, mógł jeszcze wszystko a w każdym razie kilka rzeczy naprawić. Nie było za późno bo nigdy nie jest za późno, jak powiedział mądry duch w postaci pani Hudson.
    Gdyby Mycroft Holmes potrafił śpiewać właśnie teraz zaśpiewałby, w ten zimny, grudniowy poranek świąteczny, w to dziwaczne święto przesilenia zimowego, w którym ludzie z jakiejś przyczyny objawiali innym ludziom, że owszem, siedzą na tej przeklętej ziemi razem i chcąc nie chcąc dzielą los. Nieważne czy arystokraci, robotnicy, geje czy heterycy. Wszyscy znajdowali się gdzieś pomiędzy narodzinami a śmiercią, wszyscy bali się być samotni i szarpali się ze swoimi słabościami, wszyscy mieli kiedyś tam jakieś marzenia i żałowali pewnych wyborów...
    "...Ale nigdy nie jest za późno! Ha!"
    Mycroft odkrył, że ma w telefonie pięć smsów od Grega, dwa od Johna, jeden od Sherlocka i trzy od Anthei. Wszyscy martwili się jego dziwaczną wiadomością głosową, którą zostawił Lestrade`owi nocą.
    Martwili się. Nie cierpieli go, mieli mu wiele rzeczy za złe, żywili urazy i pretensje, a jednak... martwili się.
    Odpisał wszystkim, że żyje. Nie miał czasu na nic więcej. Tyle na niego czekało!
    Rozpierała go energia, ale nie byłby sobą, gdyby nie podszedł do rzeczy logicznie i w sposób przemyślany. Może i duchy były tylko zjawami, wywołanymi lekami przeciwbólowymi i nieświeżym kurczakiem, ale niewątpliwie w pewnych kwestiach miały rację.
    "Umrę." oznajmił wesoło Mycroft do swojego odbicia w łazienkowym lustrze i schlapał twarz wodą. "Umrę, ale zanim to się stanie to jeszcze trochę pożyję!"
    Martha z marnie nieskrywanym lękiem i doskonale skrywanym rozbawieniem obserwowała, jak Mycroft połyka w kuchni swoje płatki owsiane na mleku i zapija je pośpiesznie kawą.
    "Martho, zorganizuj proszę na dzisiejszy wieczór choinkę z wszystkimi świątecznymi dodatkami. Niech będzie dostatnio i wykwintnie, ale też domowo, znaczy żadnych krewetek i kalmarów. W drugi dzień świąt spodziewam się gości więc proszę o przygotowanie potraw świątecznych dla około dziesięciu osób. Martho, proszę, przyłóż się do tego, to będzie bardzo ważne spotkanie."
    Martha skrzypnęła ołówkiem, przerywając pośpieszną notatkę, którą właśnie poczyniała na papierze kuchennym.
    "Pan... faktycznie pamięta moje imię?"
    Mycroft spojrzał na Marthę znad swojej kawy i uśmiechnął się.
    "Nie masz rodziny, dlatego siedzisz tutaj ze mną, reszta służby wrobiła cię w wigilijną fuchę. Trzy razy dziennikarze z gazet namawiali cię na wywiad o tym, jak Mycroft Holmes traktuje swoje pokojówki. Namawiali cię na soczyste, dobrze sprzedające się kłamstwa. Odmówiłaś, zawsze odmawiałaś. Dlatego cię pamiętam."
    Martha odpowiedziała uśmiechem. Mycroft był pewien, że do południa w jego rezydencji znajdzie się najpiękniejsza choinka w mieście a spiżarnia w mig zostanie zaopatrzona we wszystkie potrzebne świąteczne wiktuały. Dobrze, bo tyle jeszcze rzeczy było do zrobienia w ten piękny, świąteczny dzień!
    Z limuzyny zadzwonił do dwóch najlepszych lekarzy z dziedziny nefrologii i transplantacji. Nie byli zadowoleni, ale w końcu dzwonił do nich Holmes, więc święta czy nie, odebrali. Zwłaszcza, gdy otrzymali jednocześnie wiadomość, że Mycroft załatwił im właśnie dodatkową dotację od ministra zdrowia. Na dalsze badania, na sprzęt, na wszystko, cokolwiek sobie zamarzą.
    "Nigdy nie ma wystarczająco pieniędzy na rozwój transplantacji, doktorze. Pora to zmienić! Najlepiej na wzruszającej małej dziewczynce o imieniu Amy!"
    Pierwszą wizytę Amy miała umówioną już dziś, drugą dzień po świętach. Trzeba było działać szybko, skoro według duchów miała jeszcze tylko miesiąc życia. Mycroft starał się nie myśleć zanadto o zjawach, które męczyły go jak widać całą noc.
    "No, przynajmniej była to tylko jedna noc a nie trzy."
    Nie był pewien, czy przetrzymałby pełne trzy noce tego typu duchowych rewelacji.

/////

Anthea była niezmiernie zdziwiona, gdy Mycroft pojawił się w szpitalu a jeszcze bardziej zdumiała się, odkrywając jego plan leczenia, skomponowany dla Amy.
    "Nie stać nas na to." oznajmiła, gdy już jeden z lekarzy pokazał jej rozpiskę odnośnie transplantacji nerki i następującego po niej leczenia farmakologicznego. "Nie mogę przyjąć takich pieniędzy Mycroft."
    "Możesz i przyjmiesz. Jeżeli zależy ci na życiu siostry." oznajmił łagodnie Mycroft i usiadł obok łóżka, na którym Amy siedziała z kolanami przyciągniętymi pod brodę i udawała, że nie patrzy na niego znad książki. Hobbit. Hm.
    "Mycroft. Nie wiem, jak mogłabym się odwdzięczyć..."
    "To akurat będzie proste." Holmes uniósł wysoko brwi i uśmiechnął się a Anthea zmrużyła podejrzliwie oczy.
    "Pojedź dziś ze mną do mamusi, zabierzemy ją na świąteczną kolację na Baker Street. Pewnie mamusi nie pozwolą zostać poza instytucją dłużej niż godzinkę i poproszę cię, abyś potem odwiozła ją z powrotem do San Lucia. Krótka to będzie wyprawa, ale to hm hm... zawsze coś."
    "Zawsze coś." potaknęła Anthea, podchodząc bliżej do Mycrofta i mierząc go bacznym spojrzeniem wytrenowanej w bojach asystentki najpotężniejszej szarej eminencji w tej części świata.
    "Coś się... zmieniło."
    Mycroft przewrócił oczyma i wstał z fotela, obracając figlarnie parasolem.
    "Nic się nie zmieniło. Po prostu przestał mnie boleć ząb."
    Anthea była wystarczająco inteligentna, aby nie dyskutować z tego typu stwierdzeniem. Inna sprawa, ząb Mycrofta faktycznie przestał boleć. Ha, kolejny bożonarodzeniowy cud, niewątpliwie!
    Zrobili limuzyną dwa okrążenia dookoła Big Bena i przejechali mostem westminsterskim, tak, żeby Amy mogła sobie spokojnie podziwiać widoki a Mycroft mógł spokojnie zawiadomić lekarzy, że zabiera mamusię na świąteczne popołudnie. Martha poinformowała go, że choinka gotowa a spiżarnia pełna i wszystko jest gotowe na bożonarodzeniowe przyjęcie. Na zaproszenie na jutrzejszą bożonarodzeniową kolację zareagowała nerwowym chichotem ale Mycroft wiedział, że Martha przyjdzie. Nie miała dokąd iść. Tak jak oni wszyscy zresztą.
    Jak się okazało, z asystentką taką jak Antheą święta były dużo łatwiejsze do zorganizowania. Mycroft wymógł na niej, że nikomu nic nie powie a ona obiecała, z uśmiechem szukając w sieci odpowiednich prezentów dla rodziny. Rodziny z Baker Street. Mycroft Holmes też do niej należał, chociaż dość długo z tym walczył.
    "Dla Molly stację do karmienia kotów!" zawyrokowała Amy, zaglądając starszej siostrze przez ramię i czytając wyświetlające się na jej blackberry strony.
    "Molly powinna dostać wycieczkę na Karaiby, żeby odpocząć od Sherlocka."
    Mycroft zaśmiał się krótko a Anthea zapatrzyła się na niego jak sarna w światłą nadciągającego tira.
    "Antheo, moja droga, nie rób takiej miny. Są święta! Chwała na wysokościach i przybieżeli do Betlejem. Co mi przypomina o prezencie dla mojego młodszego braciszka... James, zatrzymaj się tutaj, Kensington Street, przy sklepie z europejskimi figurkami porcelanowymi. Moje panie, proszę was o pomoc. Musimy znaleźć najokropniejszego, najbardziej tandetnego renifera z porcelany jakiego świat widział."
    Mycroft nigdy nie lubił robić zakupów, ale musiał przyznać, że wynajdowanie bibelotów pośród najdroższych porcelanowych pierdółek w Londynie było zabawne. Zwłaszcza, gdy Amy znalazła dla siebie porcelanowego kucyka szetlandzkiego, dla Anthei porcelanową kaczuszkę i zajączka, a dla Mycrofta...
    "Dlatego, bo robi pan rzeczy niemożliwe! Tak zawsze mówi Anthea." wyjaśniła solennie Amy, podając Mycroftowi figurynkę, przedstawiającą świnię z rozłożonymi do lotu skrzydłami, pochodzącą prosto z drogiej, limitowanej porcelanowej, londyńskiej edycji.
    "A poza tym małe świnki są świetne! Ludzie je nawet w mieszkaniach trzymają!"
    Kiedyś uznałby to za obelgę i uniósłby się gniewem, ale kiedyś to było kiedyś. Teraz Mycroft popatrzył na czerwoną jak burak, bąkającą przeprosiny Antheę, Amy oferującą mu w wyciągniętej ręce porcelanowego prosiaka ze skrzydłami, i roześmiał się.
    Mycroft rzeczywiście robił rzeczy niemożliwe. W pracy i poza nią. Latająca świnia była jak najbardziej na miejscu.
    Amy jak się okazało miała nos do wynajdywania bibelotów i świetnie wywiązała się z powierzonego jej przez Mycrofta zadania. Renifer był cudny. Stał na pomalowanej na zielono podstawce na chudych, łatwych do potłuczenia nóżkach i swoją zbyt dużą, przerysowaną głową zerkał trwożnie do tyłu. W zasadzie porcelanowy renifer był podobny do porcelanowego, nieco zniewieściałego, disnejowskiego jelenia i gdy tylko Amy wskazała swoje znalezisko, Mycroft kazał je zapakować na prezent.
    "Idealny!"
    "Szefie, jesteś złem wcielonym." obwieściła Anthea z nabożnym podziwem, gdy już wychodzili ze sklepu, żegnani przez obsługę. "Ale czemu renifer? I czemu dla Sherlocka?"
    "Żarcik." odparł Mycroft i nic już więcej nie chciał tłumaczyć.

///////////

greg lestrade, mycroft holmes, bbc series, sherlock holmes, slash, john watson, opowieść wigilijna, fanfiction

Previous post Next post
Up