John dzienny John nocny, roz I, cz 1

Aug 18, 2012 09:40




Miniatura do Błękitnej filiżanki, czyli co się działo na Baker Street, gdy ranny Sherlock wyszedł ze szpitala po zamachu w rezydencji Mycrofta. Unieruchomiony, napakowany lekami, chodzący po ścianach geniusz dedukcji i jego John, z dwubiegunowymi zaburzeniami afektywnymi w tle.

John dzienny, John nocny

Trudno określić moment, w którym zaczyna się miłość. Znacznie łatwiej pokazać moment, w którym już się zaczęła.

Picasso

"Tak lepiej?"

"Nie."

"Unieś się trochę. Wygodniej ci z poduszką?"

"Minimalnie."

Był rozdrażniony, zły i obolały. Żadne zabiegi ze strony Johna nie przynosiły mu ulgi. Roztrzaskana kulą kość ramienia, infekcja, rana kawitacyjna niezbyt groźna ale w niezwykle przykrym, ruchomym miejscu. Sherlock Holmes leżał już we wszystkich możliwych i niemożliwych miejscach i zakamarkach na Baker Street, poza sypialnią pani Hudson. Usiłował zasnąć u siebie w swoim z rzadka używanym łóżku, na kanapie w salonie, na kozetce przy kominku, przesiadywał także na fotelu, zwisając nogami z oparcia, ale ból nie chciał dać mu spokoju. Tabletki, zastrzyki, chemia we wszystkich rodzajach i wszystkich postaciach. Sherlock miał dość wysoki próg bólu a mimo to nic na niego nie działało. Obrzydliwe, ostre tętnienie wciąż tkwiło w nim, nieustannie obecne, uniemożliwiając odpoczynek, pracę, cholera, uniemożliwiając normalną egzystencję.

Tak, Sherlock był zdesperowany. Nawet normalna egzystencja, taka jaką posiadał John, byłaby teraz wybawieniem. Żeby tylko cingulum membri superioris przestała go boleć!

John patrzył na niego z profesjonalnym zmartwieniem kogoś, kto współczuje, ale nie poda ani papierosa ani laptopa. Stalowe nerwy pod wełnianym kardiganem, zakupy w Tesco po udziale w wojnie w Afganistanie. John Watson, przepiękny, bezlitosny kontrast.

Sherlock rozparł się na poduszce, wyciągnął się na całą długość na kanapie i zamknął oczy, usiłując nie skupiać się na bólu a na innych, dających się bardziej ująć w ramy poznawcze rzeczach. Staw kulisty łączący kończynę górną z obręczą barkową uszkodzony przez kulę, podobnie jak głowa kości ramiennej. Obrąbek stawowy także ukruszony przez co zmniejszony zakres ruchu ramienia. Ruchy na trzech płaszczyznach zredukowane, ograniczone zginanie, odwodzenie, przywodzenie i ruch obrotowy na zewnątrz. Staw mostkowo-obojczykowy we względnym ładzie, barkowo-obojczykowy nieczynny. Ligamentum sternoclaviculare anterius, ligamentum sternoclaviculare posterius, ligamentum costoclaviculare, cingulum membri superioris. Obręcz kończyn górnych na parę miesięcy przestała być obręczą, stając się jedynie marną, zepsutą imitacją... Do diabła z tym przeklętym ramieniem! Pomimo wysiłków Johna, poduszek, złożonych koców i wcześniejszego zastrzyku przeciwbólowego Sherlock wciąż urażał ranę, wciąż udawało mu się poruszyć ramieniem i budzić ukryty w nim ból rozerwanego ciała.

"Możesz wziąć dzisiaj jeszcze jedną tabletkę." oznajmił John przyciszonym, solidnym głosem lekarza, nie pasującym do przygaszonych świateł saloniku. "Potem już tylko czekasz na wieczorny zastrzyk."

Sherlock sarknśł gniewnie.

"Pieprz się. To moje mięso mnie boli, nic o tym nie wiesz a te swoje tabletki możesz sobie zaaplikować w miejsce, które uznasz za stosowne doktorze."

John nie oceniał, nie osądzał, nie naigrawał się z pokonanego bólem geniusza. John po prostu tolerował zły nastrój Sherlocka i trwał przy nim, donosząc tabletki, herbaty i kanapki. Nie odpowiadał agresją, nie izolował się od kąsającego współlokatora. Sherlock mógł go za to wszystko znienawidzić, za tą jego cierpliwość, spokój, za to jak łagodnie się do niego odnosił.

John był niezglebioną ścianą spokoju przez te ostatnie kilka dni. Im bardziej wściekły, rozgoryczony i zbolały był Sherlock tym większym pokojem ducha promieniował doktor Watson. To nie było fair, ale też w życiu generalnie mało co w tej sytuacji było fair. I tylko dlaczego tak trudno było przejść nad bólem do porządku dziennego. Przecież to tylko mięso, tylko transport. Żadna tam okaleczająca, kompletnie wyniszczająca rana, jedynie ramię. Jedno głupie uszkodzone niefortunnie ramię! Bez ramienia dało się pracować. W końcu mózg Sherlock Holmes miał nie tknięty, w pełni działający i nadal potrafił go używać znacznie lepiej niż większość populacji ludzkiej.

"Podaj mi laptopa John."

"Nie ma mowy."

"Nie będę pisał, tylko poczytam."

"Poczytaj książkę. Nie mam zamiaru znowu taszczyć cię na ostry dyżur, bo sobie coś w ramieniu poprułeś."

Sherlock zacisnął szczęki i odwrócił się plecami do salonu. Kanapa wbijała mu się bezlitośnie oparciem w ramię. John przez chwilę stał i przyglądał mu się, po czym westchnął i podążył do kuchni. Grzechot zapałek, syk wody, wlewanej do czajnika, zapach maślanych ciastek. Sherlock przełknął z trudem niezadowolenie, że John zostawił go samego w salonie, że nie dał się bardziej werbalnie sponiewierać. Tak. Trzeci dzień po wyjściu ze szpitala nie należał do najprzyjemniejszych.

////////////////////

To był najbardziej nieudolny zamach jaki Sherlock w życiu widział a widział ich całkiem sporo. Moriarty bawił się z Mycroftem w kotka i myszkę, nawet się porządnie nie starając. Cały anturaż, aranżacja, cale to uprzedzanie się o kolejnych ruchach. Czysta amatorszczyzna, mająca na celu uświadomienie braciom Holmes, że są nieustannie obserwowani, oni i ich otoczenie, że nie ma miejsca, gdzie by ich Jim nie dopadł. Chociażby tylko po to, żeby za pomocą profesjonalistów dokonać bardzo nieprofesjonalnego zamachu.

Fakt, Mycroftowi się dostało, ale jaki głupiec siada wieczorem zwrócony centralnie do okna i pije herbatę, gdy jego genialny brat oznajmia mu, że będzie celem ataku. Starszy Holmes sam sobie był winien. Z drugiej jednak strony i młodszy Holmes został w całym wydarzeniu postrzelony...

Sherlock dotknął opatrunku na ramieniu. Był gruby, szorstki i już nasiąkał jakimś płynem, ulewającym się z rany postrzałowej co jakiś czas. Jedna mała kula i tyle zamieszania, a potem tyle czasu zmarnowanego, na odpoczynek, rehabilitacje, na pozwolenie aby doktor John Watson wyżył się na swoim niesfornym pacjencie.

Sherlock niewiele pamiętał z całego zamachu. Odgłos strzałów, ukłucie w ramię, jakby go coś ugryzło, ukłucie które natychmiast zamieniło się w ogłuszający, miażdżący ból. Nie do zniesienia. Sherlock spojrzał na swoje krwawiące ramię, potem na Johna, który właśnie ciągnął go całym sobą do dołu. Sherlock padł twarzą prosto na perski dywan Mycrofta. Odzyskał przytomność w karetce, ale w sumie ciężko było to nazwać przytomnością. Odzyskał częściowo świadomość, reszta była mocno zamazana. Ciepła, majowa noc, gorąco, wylewające się z ramienia, John, z biegu diagnozujący ranę Sherlocka i wchodzący w komitywę z drużyną ratowniczą. Mycroft siedzący w drzwiach ambulansu i patrzący szklanym wzrokiem na nadbiegającego Grega.

John podczas całej afery zareagował jak każdy porządny mały żołnierz i od razu wezwał posiłki, karetki, policję, oraz, co ciekawe Lestrade`a. Lestrade`a całkiem niepotrzebnie, bo Sherlock przed wizytą u Mycrofta już wysłał Gregowi smsa, że zamach się odbędzie, więc po co te dramatyczne gesty. Greg uczepił się starszego Holmesa jakby był jego ostatnią deską ratunku, starszy Holmes odpowiedział mu tym samym, a Sherlock stracił przytomność z bólu, ponieważ ci cholerni partacze, których nasłał Moriarty nie mogli mu przestrzelić jakiegoś mięśnia, tylko musieli rozwalić zaraz kość i staw. Wspaniale. Kapitalnie. John opowiadał potem, że nawet w stanie nieprzytomności Sherlock oznajmiał głośno swoje niezadowolenie z amatorszczyzny całego ataku w rezydencji Mycrofta.

"Mówiłeś całkiem koherentnie, czym przestraszyłeś nieźle drużynę ratowniczą." opowiadał John, na co Sherlock zapadł się tylko głębiej w skłębione koce na kanapie. Lepiej czuł się w salonie niż w swojej sypialni, przynajmniej tutaj coś się DZIAŁO. Nawet, jeżeli było to tylko gotowanie obiadu przez Johna i krótkie wizyty pani Hudson.

"Herbata z dwoma proszkami na ból głowy." zarządził Sherlock odgórnie i jak zwykle John przychylał się do jego próśb o gorące napoje tak tutaj żądanie zawetował.

"Herbata z jednym proszkiem na ból głowy i nie wykradaj mi z apteczki tabletek bo doskonale widzę kiedy to robisz i wyniosę je w końcu do pracy."

"Hmf."

A więc czwarty dzień po szpitalu był jeszcze gorszy niż trzeci.

Moriarty musiał mieć coś ważnego do załatwienia, że zaaranżował taki byle jaki zamach. Byle jaki, chociaż w gruncie rzeczy skuteczny. Obaj Holmesowie unieruchomieni, obaj na dłuższy moment odcięci z gry. Mycroftowi się to zapewne przyda. Starszy braciszek ostatnimi czasy zapracowywał się na śmierć, schudł nawet w natłoku pracy i swojej beznadziejnej tęsknoty za Gregiem. Niech Mycroft załatwi swoje niecne porachunki z Lestrade`m, niech się krańcowo upospolici, niech pouprawia seks a potem niech wróci do gry. John mówił, że nigdy jeszcze nie widział Grega tak poruszonego jak wtedy, przy ambulansach przed rezydencją starszego Holmesa.

"Czym tu się przejmować. Płuco. Mycroft przeżyje nas wszystkich, jeszcze wspomnisz na moje słowa John. Ja umrę, a ten łysawy cukrzyk in spe będzie sobie dalej żył i dalej będzie jadł czekoladowe batoniki."

John nie odpowiadał, tylko zagapiał się tymi swoimi ciemnoniebieskimi, solidnymi oczyma a potem wstawał z krzesła, otrzepywał spodnie i wychodził. Niby po herbatę, albo po gazetę. Po coś. Sherlock doskonale wiedział, że nie o herbatę chodzi tylko o chwilę samotności, aby uciec przed ironicznymi, ostrymi komentarzami, aby uciec od Sherlocka i jego monologu....

No ale co miał zrobić, skoro był właśnie przykuty do łóżka, oczadziały od leków i pomimo tony zastrzyków z antybiotykami i znieczulaczami wciąż czuł to piekielne ramię. Z tego typu raną nie mógł swobodnie oddychać, nie mógł wyciągnąć ręki po laptopa, nie mógł nawet przewrócić się z boku na bok w łóżku. Nie mógł niemalże nic. Nie nadawał się do prowadzenia eksperymentów, próbował i tylko zniszczył efekty ostatnich dwóch miesięcy, rosnące sobie spokojnie w brytfance na dole lodówki. Nie był w stanie pomagać w sprawach policyjnych, nie mógł nawet przyjąć klienta z ciekawszym problemem, ponieważ jak tu się skupić, gdy transport się buntuje.

To było upokarzające, tak być zależnym od mięsa, od Johna, od głupiego proszka na ból głowy. Być może Moriarty wykonał cały ten manewr tylko po to, aby Sherlocka upokorzyć.

Wyszedł ze szpitala na własne życzenie, mając po dziurki w nosie zerkających na niego ciekawie pielęgniarek, nawiedzonych sióstr dyżurnych i lekarzy, który nie rozumieli, że ktoś o umyśle Sherlocka Holmesa po prostu nie może być zamknięty w białym pokoju bez dostępu do komputera. John poparł decyzję współlokatora, zapewne dlatego, że żal mu było personelu medycznego. Sherlock dosłownie i w przenośni rozbierał na części pierwsze każdego, kto mu się nawinął pod rękę. W końcu coś musiał robić w tej smętnej izolatce, tak poza nieustannym odczuwaniem bólu pomimo środków przeciwbólowych. Odkrywanie, kto z kim się przespał podczas ostatniej zmiany, kto kogo zdradzał i z kim tak naprawdę miał dzieci było dość nużące, ale Sherlock nie wybrzydzał. Był ranny, należało mu się trochę rozrywki, nawet jeżeli nie była ona najwyższych lotów.

Mycroft oczywiście jakimś cudem odniósł mniejsze obrażenia od młodszego brata i mógł wyjść ze szpitala wcześniej. Lestrade zgarnął go do rezydencji cicho i sprawnie, przy pomocy Anthei i dzielnej drużyny ochroniarzy. Oczywiście Sherlocka nie chcieli tak szybko wypuścić. Coś o wstrząsie, komplikacjach pooperacyjnych, coś o mikro urazach, kawałkach kości i infekcjach. Sherlock nie słuchał. Był zbyt zniecierpliwiony i zły. Po paru dniach dedukcji na temat promiskuityzmu i niewierności personelu medycznego wszyscy zgodnym chórem ogłosili, że Baker Street będzie najlepszym miejscem do rekonwalescencji dla Sherlocka Holmesa. Tam się może jego osobisty doktor nim zajmować do woli i niech ich wszystkich diabli wezmą z tymi ich spostrzeżeniami, koźlim uporem i ranami postrzałowymi. Ordynator ubrał to w ładniejsze słowa, ale Sherlock zawsze zaglądał pod spód rzeczy a pod spodem rzeczy jak zwykle tkwiła brzydka prawda. Prawda będąca Holmesowi bardzo na rękę. Nie wydziwiał. Bez pytań i zbędnych sentymentów pozwolił Johnowi zapakować się i odtransportować do domu.

Dom. Sherlock nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w życiu miał miejsce, które mógłby z czystym sumieniem nazwać domem. Wiecznie wyziębiona rezydencja rodowa Holmesów się nie liczyła, sanatorium, w którym mamusia spędzała grubszą część roku też nie, dormitoria w szkołach dla chłopców i domy uniwersyteckie także, a apartamenty Mycrofta to była już całkiem inna liga... Jedyny dom jaki Sherlock posiadał był na Baker Street. Tutaj mógł spokojnie lizać swoje rany, wyzłośliwiać się na Johnie i cichcem klepać w klawiaturę laptopa.

Gdy John wprowadził go ostrożnie na schody, na których powitała ich obu pani Hudson, Sherlock poczuł ucisk w przestrzeniach zatokowych i wilgoć w nosie. Zapewne efekt uboczny tych galonów środków przeciwbólowych i antybiotyków, którymi go napompowali w szpitalu.

Nikt nie skomentował niespodziewanej wilgotności śluzówek Sherlocka. Pani Hudson zrobiła im szarlotkę, John zaparzył herbatę i włączył najnudniejszy na świecie teleturniej a Holmes zapadł się w kanapę w salonie i postanowił, że jeżeli umrze, chce być pochowany razem z nią. Z najwygodniejszą w świecie, nadżartą kwasem solnym na oparciu, wysiedzianą, wyślizganą, wygniecioną w dziwnych miejscach kanapą z saloniku na Baker Street.

Tym sposobem Sherlock znalazł się w swoim domu. Nie sądził jednak, że jego dom tak szybko zamieni się w jego własne prywatne piekło. Trzy dni. Wytrzymał jako tako trzy dni i nagle stało się to dla niego jasne, że Baker Street może robić za całkiem dobrze uposażone piekło. Piekło, albo lepiej czyściec, poczekalnia dla nie do końca czystych duszyczek. Tak, czyściec, czyściec był bardziej nudny. Z pustej izolatki bez internetu Sherlock przeniósł się do mieszkania, pełnego książek, filmów, eksperymentów czekających na finał i całkowicie sprawnych laptopów podłączonych do sieci. tutaj jednak czekał na niego inny nadzór. Pani Hudson i John zabrali mu komórkę, wszystkie ukryte papierosy, skonfiskowali plastry nikotynowe zostawiając wstrętne, nikotynowe tabletki i to tylko parę. Zapewne John przeoczył sprawdzenie szuflad z bielizną i tylko dlatego tabletki w ogóle się ostały. Watson i pani Hudson byli znacznie groźniejszymi strażnikami niż pielęgniarki. Sprzęt multimedialny także okazał się wzbroniony. Być może dlatego, że gdy Sherlock po raz pierwszy zwędził Johnowi laptopa, za szybko się poruszył i rozpruł sobie coś w ramieniu. No naprawdę, komedia. Dużo krzyku o nic. Trochę krwi, parę nadszarpniętych szwów, owszem, bolało, ale do tego Sherlock już zaczynał się przyzwyczajać.

John nie zawiózł go wtedy na ostry dyżur, tylko sam go pozszywał, opatrzył a potem obwieścił, że przez co najmniej tydzień Sherlock nie dostanie w ręce żadnego laptopa, że ma odpoczywać, leżeć i nie używać ramienia do niczego poza drapaniem się po swoim wychudłym brzuchu. Fakt, po całej akcji Sherlock był nieco bardziej obolały, nie miał ochoty na jedzenie i cały następny dzień przespał, ale potem... potem było już tylko z górki.

"Nie rób takiej miny. Ludzie kiedyś żyli bez komputerów i mieli się dobrze. Jestem pewien, że dasz radę przetrwać tydzień." pocieszał John z krzywym uśmiechem.

"Kto i kiedy uczynił cię moim opiekunem, John? Lekarzu, ulecz samego siebie. Usiłujesz uzdrowić moje ramię, a sam wciąż masz problemy reumatyczne ze swoim."

"Nie dostaniesz laptopa, Sherlock."

"John Bezlitosny. John Srogi. Wiedziałem, że to w sobie masz, tylko ukrywasz pod tymi swoimi koszmarnymi sweterkami."

Odbywali tą rozmowę dobre pięć razy dziennie, za każdym razem Sherlock wyzłośliwiał się na Johnie a John puszczał jego jadowite komentarze pomimo uszu. Watson raz, jeden jedyny raz postanowił upokorzyć Sherlocka, zostawiając laptopa na kuchennym stole. Sherlock odczekał pół godziny, John poszedł po zakupy do Tesco, a wtedy Holmes usiadł chwiejnie na kanapie, zebrał się w sobie i rozpoczął mozolną wędrówkę z salonu do kuchni. Nie miał pojęcia, że jest tak słaby. Przeszedł parę metrów a zasapał się okrutnie, całkiem jak Mycroft po joggingu z Gregiem. O, sławetne porażki starszego brata...

Gdy John wrócił, zastał Sherlocka skulonego nad kuchennym stołem, spoconego jak mysz w połogu i nie potrafiącego sklecić poprawnego zdania, tak go bolało ramię, górna część klatki piersiowej i okolice. John się nie denerwował. John tylko siłowo zgarnął Sherlocka z blatu i poprowadził go na powrót do kanapy, gdzie dał mu zastrzyk przeciwbólowy.

"Zrobiłeś to... specjalnie." zarzucił Johnowi Sherlock, usiłując wyrównać oddech i pokonać zawrót głowy. Zamknięcie oczu pomogło, podobnie jak chłodny, wilgotny ręcznik, który John położył Holmesowi na karku.

"Tak. Znaj swoje granice Sherlock. Jesteś ranny, aby odzyskać całkowite zdrowie musisz się stosować do zaleceń lekarskich i kropka. Masz więcej szczęścia z tym ramieniem niż swego czasu ja, więc z łaski swojej nie odgrywaj obrażonego paniczyka!"

To był jeden, jedyny raz kiedy podczas rekonwalescencji Sherlocka John uniósł głos i pozwolił sobie na otwartą złośliwość i atak. Sherlock normalnie zignorowałby ten pokaz słabości, ale cóż, jego własny pokaz słabości był o wiele bardziej upokarzający.

Obaj zgodzili się, że laptopy zostaną w sypialni Johna i Sherlock przez tydzień ich nie ruszy, ograniczony do książek, prasy i telewizji. Okrutnie nudnej, ogłupiającej, odmóżdżającej telewizji, razem z jej infantylnymi serialami, do mdłości powtarzalnymi filmami sensacyjnymi i newsami ze świata, mającymi tyle wspólnego z faktami ile świnie z lataniem.

"Z każdą minutą tego teleturnieju tracę kilka procent ilorazu inteligencji John."

"Masz tyle, że na pewno zostanie ci jeszcze dużo."

John po akcji w salonie Mycrofta przeistoczył się w wyjątkowo czujnego, sprytnego medyka z misją. Sherlock nie cierpiał pasjami ludzi z misją. Nieco skretyniali i zabobonni zawsze kierowali się jednym, niezachwianym przekonaniem, że tylko oni mają rację. Często kompletnie nielogiczni, impulsywni i gotowi walczyć do ostatniej kropli krwi o bzdurne, niedorzeczne farmazony. Coś jednak kazało Sherlockowi zostawić swoje przemyślenia dla siebie. John całkowicie spokojny, usłużny i w większej części milczący, jednocześnie z poświęceniem pielęgnujący niewdzięcznego współlokatora, był deprymującym widokiem. Trochę jak bomba zegarowa, odkryta akurat wtedy, kiedy zostało jej do wybuchu pięć sekund.

"Nie zjadłeś śniadania Sherlock."

"Nie jestem głodny."

Normalnie John zacząłby przyjacielską sprzeczkę odnośnie zbyt małej ilości kalorii przyjmowanych przez jego genialnego towarzysza, teraz jednak było inaczej. Teraz John westchnął, zebrał naczynia i wyrzucił z rozmachem cały talerz fasolki do śmieci. Gdy zatrzasnął drzwi do szafki kuchennej i powędrował marszowym krokiem na gorę do swojej sypialni, Sherlock już wiedział, że coś jest nie tak. Gdyby poświęcił chwilę na analizę zachowania Johna przez ostatnie parę dni z pewnością doszedłby do tego... ale nie mógł się skupić, ramię znowu zaczynało boleć.

Nie pozwolił sobie na mozolne, zbolałe kuśtykanie, a więc wyprostowany elegancko podszedł sztywnym krokiem do fotela i usiadł na nim ostrożnie. Zaciskając zęby wyciągnął rękę z pilotem i pogłośnił telewizor. Jakaś kobieta opowiadała z entuzjazmem o tym, jak jej matka zmieniła płeć i stała się jej drugim ojcem. Pasjonujące. Ogłupiające. Na nic innego nie miał siły. Powinien być tym zaniepokojony, ale nie mógł wykrzesać energii na niepokój, tak więc oglądał te bzdury dla mas, John siedział na górze u siebie w sypialni a czas płynął powoli, powolutku, jak rozciągająca się w nieskończoność ciągutka.

Sherlock napakowany tabletkami miał problemy z koncentracją. Nie cieszyły go książki, nie mógł przeczytać żadnego dłuższego tekstu, nie satysfakcjonowały nowe akta spraw, które podrzucił Lestrade. Miał dość nudnych literek na papierowych stronicach, dość nieudolnych zdjęć zrobionych przez nieudolnych profesjonalistów na miejscach przestępstw. Dość, dość, dość już tego cyrku i czemu John sobie poszedł?

Sherlock zapadł się głębiej w fotel. Który to już dzień tego czyścica na Baker Street? Szósty, siódmy? Nieważne, i tak Sherlock czuł, że w zastraszającym tempie ubywa mu szarych komórek.

////////

Wszystko to było takie nudne i bolesne. Nie miał pojęcia, gdzie włożyć ręce, co przeczytać, co obejrzeć, żeby chociaż na chwilę zatrzymać na czymś uwagę. Wszystko wydawało się takie samo, pospolite i do mdłości przewidywalne. sherlocka bolało go ramię, bolały plecy, bolało go czasami także oddychanie, gdy sobie nieuważnie odetchnął.

Mięso przeszkadzało myśleć, udowadniało, że jest ważne i jak głosi znane przysłowie i filozof płacze, gdy go boli ząb. Nie mógł znieść swojej uległości względem transportu, podobnie jak uwłaczające było to, że Moriarty przygotował na braci Holmes taką mizerną pułapkę. Żeby się chociaż wariat postarał!...

Jeżeli Moriarty chciał wykończyć Holmesa za pomocą nudy to był na dobrej drodze. Nuda i ból, dwa najgorsze narzędzia tortur czyśćca na Baker Street. Na dodatek dnia szóstego okazało się, że rana się paprze. John wspominał coś o rozerwanej koszuli, której fragmenty dostały się do rany, ale Sherlock nie przypuszczał, że jego mięso jest aż tak złośliwe. W szpitalu wszystko odkażono, zdezynfekowano i tak dalej, ale jak widać fioletowa koszula Sherlocka nie dawała się zbyć tak łatwo i właśnie przez nią był teraz ponownie napompowany do pełna lekami przeciwbólowymi i antybiotykami. Dlatego miał unieruchomione ramię, dlatego nie mógł się na niczym skupić dłużej niż pół godziny, dlatego czuł się jak słabeusz, który za moment się przegnie, spłynie z fotela na dywan i nie wstanie, póki go John Watson własnoręcznie nie podniesie.

John zawsze przychodził w porę i zawsze go podnosił. Zawsze taki cholernie uczynny, cierpliwy i pachnący wodą toaletową. Sherlock był pewny, że on sam pachnie wciąż środkami dezynfekcyjnymi, potem i sączącymi się z rany płynami. Za to także siebie nie cierpiał. Jakież to mięso było nieestetyczne!

"Daj mi coś na sen, żebym chociaż mógł przespać te apokaliptyczne dni."

"Nie mogę. Leki nasenne wejdą na pewno w kolizję z innymi lekami, które bierzesz." John spojrzał na Sherlocka znad gazety, twarz ostrożnie neutralna, oddech nieco przyspieszony. "Jesteś napompowany po uszy uzdrawiającą mocą chemii, Sherlock, nie przeginaj."

"Nie mogę myśleć przez te leki..." pożalił się niespodziewanie dla samego siebie Sherlock i nadąsał się, opierając sobie na brzuchu ranne ramię i wzdychając cierpiętniczo. John zmierzył go spokojnym spojrzeniem, po czym odłożył gazetę, podniósł się z fotela i zrejterował z salonu do kuchni.

"Nie desperuj. Przeżyjesz."

"Nuda. Tylko ty możesz być usatysfakcjonowany takim wegetowaniem. Żyć aby przeżyć, dewiza starzejących się eks żołnierzy w koszmarnych swetrach, ze zdolnością do pisania na komputerze jak dziobiąca klawisze kura."

John nie odpowiedział, tylko ostentacyjnie zabrzęczał w kuchni czajnikiem i kubkami. Sherlock odwrócił się plecami do salonu i zarył się głębiej w koce.

Miał dość takiego Johna, Johna skrytego za maską spokoju, umykającego przed konfrontacją, czegokolwiek by miała owa konfrontacja dotyczyć. Coś się zmieniło po amatorskim ataku Moriarty`ego i Sherlock zdecydował, że musi się sprawie bliżej przyjrzeć. Tylko leki znieczulające i antybiotyki wciąż potężnie spowalniały jego procesy myślowe a John jak wprawny znawca, usuwał się w cień, gdy tylko Holmes zaczynał go intensywniej obserwować.

"To nic takiego mój drogi." powiedziała z uśmiechem pani Hudson i postawiła przed Sherlockiem talerzyk z szarlotką. "Przejdzie mu. W końcu nie pierwszy raz ktoś postrzelił w jego obecności kogoś mu bliskiego."

Kogoś bliskiego. Hm. Pani Hudson zabrała się do siebie, pozostawiając na stole w kuchni połowę szarlotki i cały placek ze śliwkami, a Sherlock doszedł do wniosku, że starsza pani ma niebywałego nosa do tego typu spraw. Coś tutaj było na rzeczy z Johnem Watsonem, ze strzelaniną i "kimś bliskim", ale było to dość zagmatwane i niejasne. W sposób oczywisty powiązane z jakimiś emocjami, uczuciami, czy sentymentami. Sherlock nie był ekspertem jeżeli chodziło o tego rodzaju niepotrzebne rzeczy więc w sumie co mógł zrobić. Zwykle to John objaśniał mu zawiłości emocjonalne, ale teraz John było poza równaniem.

Sherlock rozmyślał o dziwnym zachowaniu swojego współlokatora tak długo, aż się zmęczył i zasnął. Nad talerzem szarlotki. Obudził go John, gdy wrócił z pracy i od razu zapakował go do łazienki, zmusił do wzięcia prysznica i odstawił do sypialni.

"Nie możesz tak zasypiać byle gdzie Sherlock. Powinieneś leżeć, naprawdę, rozpirzysz sobie to ramię poważniej i dopiero będziemy mieli bal."

"My?" zaciekawił się Sherlock, na co John jedynie wzruszył ramionami.

"Pluralis maiestatis. A teraz do łóżka z tobą. Słaniasz się na nogach. Chociażbyś zjadł trochę tej szarlotki, zanim nad nią usnąłeś."

Sherlock słuchał narzekania Johna jednym uchem. Był zbyt zmęczony, żeby się skupić i nawet nie miał siły się tym stanem zdenerwować. Umyty, przebrany w piżamkę i napojony herbatą miętową z miodem został niezbyt delikatnie upchnięty do łóżka. Zasnął, zanim zdążył spytać Johna, czemu znalazł się w tym newralgicznym stanie, gdzie sentyment przysłania zdrowy rozsądek i logikę, i dlaczego.

///////////

Nocami nie spał a za dnia drzemał krótko, skulony na fotelu albo na kanapie. Czasami w ogóle obchodził się bez snu a potem jadł z Johnem śniadanie, lub kolację, nieważne, i tak miał w ustach piekącą goryczkę, pojawiającą się zawsze, gdy nie przesypiał nocy. Kwasy żołądkowe, zapita kawą zgaga, przegryziona tostami z żółtym serem, które wmuszał w niego dobry, cierpliwy John. Zawsze czerstwy i gotowy do pomocy John, w zgrzebnej, flanelowej piżamie, z łydkami jak u młodego nosorożca, umięśnionymi okazale i wystającymi z zaczynającego się strzępić rąbka szlafroka. John dzienny, cywilizowany, nie ten, który biegał z bronią po londyńskich zaułkach, strzelał do seryjnych morderców i potrafił obsługiwać działko przeciwlotnicze, jeżeli było trzeba. Ten John, John domowy, poranny i bezpieczny, nieco potargany od snu, panujący nad tosterami, nakrętkami od słoików z dżemem, operujący patelniami ze skwierczącymi jajkami i zalatującym tłuszczem bekonem, ten John potrafił spać. Wyłączał swoją świadomość, odpoczywał i bardzo dobrze wiedział, że Sherlock pokutuje po północy, zagląda mu do sypialni, chodzi w kółko po salonie i wylicza sobie po łacinie wszystkie uszkodzone w strzelaninie narządy. Sen w nocy był niemożliwy, zresztą komu potrzebny był sen... Sherlock zazdrośnie zerkał na pogrążonego w drzemce Johna, zawiniętego w kołdry i wtykającego nos w poduszkę. Watson przychodził po pracy, robił sobie herbatę, kanapkę i zwykle kładł się na parę chwil, aby "dać wypocząć oczom" jak twierdził. Sherlock miał chęć wejść wtedy do sypialni Johna i położyć się koło niego, przylgnąć mu do pleców i poudawać, że jest w stanie się w ten sposób zrelaksować. Nigdy tego nie zrobił. Może powinien. Może leżenie z kimś, kto potrafił tak bezproblemowo wypoczywać, przyniosłoby mu ulgę.

John zasypiał jak za przyciśnięciem guzika, niezależnie od pory i miejsca, nawyk wyniesiony zapewne z wojska i niezwykle przydatny. Gdy Watson szedł spać, zwykle w okolicach dwudziestej trzeciej, Sherlock wyruszał na wędrówkę po domostwie na Baker Street. Wchodził przez wszystkie nie zamknięte na klucz drzwi, otwierał te zamknięte ale przez nie nie wchodził (taki żarcik), zaglądał we wszystkie możliwe zakamarki. Najpierw schodził na dół, uważnie, żeby eni skrzypieć schodami. Wąchał zawartość garnków pani Hudson, oglądał słoik jej nowego zakwasu, chłodzącego się w lodówce, który za dwa dni weźmie udział w procesie wytwarzania chleba. Sherlock lubił chleb pani Hudson, szkoda, że robiła go tak rzadko.

Pomalowana na zielono kuchnia z oknami na niewielki ogródek, proste szafki, salonik z kompletem wypoczynkowym, okrytym szydełkowanymi pokryciami, przypominającymi hiszpańskie koronki. Sherlock lubił wędrować po mieszkaniu pani Hudson, było... przytulne, ale najbardziej lubił obserwować mieszkanie swoje i Johna, zwłaszcza te miejsca, w których królował John. John i jego praktyczne układanie naczyń w suszarce według wielkości, grubości i użyteczności. Kubki Johna, jego małe królestwo herbat, zamkniętych szczelnie w słoikach, niski, ale pękaty pojemnik na kawę, miód, którego John nie używał, ale trzymał, bo dokarmiał nim cichcem Sherlocka. John i jego ubrania, jego ulubione, znoszone skarpety frote, używane tylko na siłowni i jak zwykle wystające spod skłębionych, przepoconych podkoszulków z kosza na brudy. Sherlock chodził, oglądał i węszył, a w pocie Johna było coś nie do końca przyjemnego, jednocześnie zachwycającego, pociągającego w sposób, do którego Sherlock nie nawykł. Coś co sprawiało, że miał chęć zmusić Watsona do założenia świeżej podkoszulki, poczekać aż się ona rozgrzeje pod wpływem ciepłoty ciała i wąchać, węszyć, odurzać się i tarzać w tym niezwykłym aromacie. Sentyment, ha. Zapewne.

O Johnie zawsze wiele mówił kosz na brudy. Przerażające, fascynujące podkoszulki Johna Hamisha Watsona, niektóre zabawne, sprane, jeszcze z czasów studenckich, niektóre gładkie, poważne, wojskowe. Koszule, opowiadające, co i gdzie John jadł w ciągu ostatniego tygodnia, o co się oparł, co gotował, papierki po kofeinowych cukierkach w kieszeniach spodni, plamka po ketchupie na rękawie, błoto na nogawkach dresowych spodni, w których John wyskakiwał aby w pospiechu wyrzucić śmieci i zdążyć, zanim nie odjedzie śmieciarka. Cały dzień Johna Watsona był zapisany w jego ubraniach, w zagięciach jego koszul, wyciągniętych łokciach swetrów, wygniecionych spodniach, w skarpetkach. John spał a Sherlock oglądał jego życie na Baker Street i odczytywał. Nie zapalał światła, nie było mu potrzebne a małe wyzwanie zawsze nieco ubarwiało samotność. Na koniec rekonesansu Holmes zawsze szedł zajrzeć do sypialni Johna a John spał, czasami lepiej, czasami gorzej, czasami z koszmarami, czasami tak cicho, że Sherlock sprawdzał, czy oddycha. Zawsze oddychał, zawsze lekko się pocił a podkoszulka w której spał zaczynała pachnieć i trzeba było szybko opuścić teren, żeby nie poddać się pokusie.

To nie było tak, że nie robił tego wcześniej. Dawno, dawno temu, gdy Sherlock Holmes miał jeszcze w pełni sprawną obręcz barkową i ciekawą sprawę do rozwiązania także nie spał i wałęsał się nocą po Baker Street, ale wtedy nie przyglądnął się niczemu. Zajęty swoimi myślami, dedukcjami, zaledwie zauważał, co mija, na co patrzy. Teraz było inaczej, teraz obserwował. Dom nocą był całkiem innym domem. Pani Hudson i John ułożeni grzecznie w swoich łóżkach nie wiedzieli, że są pod opieką bezsennego Sherlocka i są odczytywani, z pozostawionych na ławie kubków, zawartości kieszeni płaszczów, z toaletek i papierków, wetkniętych w kieszenie kurtek. Nie wiedzieli, że Sherlock, zbolały Sherlock z uszkodzonym stawem kulistym i osłabioną górną z obręczą barkową wędruje i dedukuje. Po ciemku, po cichu.

Może tak było lepiej. John nie lubił, gdy ktoś przyglądnął mu się jak odpoczywa, gdy jest bezbronny i odsłonięty. Pani Hudson z kolei jak nic zaczęłaby swoje zwykłe biadanie na temat wyuzdania i zboczeń. Sherlock nie był zboczony, tak myślał w każdym razie. Sherlock był inny, genialny, spostrzegawczy w sposób, jaki był obcy innym ludziom. A jego wędrówki nocne były zawsze ulgą dla jego zmęczonego bezczynnością i bólem umysłu.

Bezczynność, ból i nuda. Te trzy czynniki wykańczały go powoli i skutecznie. Za dnia i nocą.

////////////

Gdy tylko odłączyli Mycrofta od kroplówki ten zaczął jak zwykle monitorować wszystko i wszystkich. Zaszyty bezpiecznie w swojej rezydencji ze swoim detektywem inspektorem przy boku szybko i skutecznie pokazał przestępczemu światkowi i sprzymierzeńcom Moriarty`ego kto jest szarą eminencją na Wyspach Brytyjskich. Kilka trupów, kilka szybciej zatwierdzonych ustaw odnośnie bezpieczeństwa narodowego, małe, ale groźne i znaczące ruchy.

John wziął pięć dni wolnego, a potem wrócił do pracy, najwyraźniej nie chcąc zostawać ze swoim rannym współlokatorem i dostarczać mu swoją osobą rozrywki. Sherlock nie mógł go za to winić, ale winił i tak. Przy całej swojej wierności i lojalności Watson zostawiał go codziennie idąc na dyżur do szpitala i za nic mając sobie, że Moriarty wciąż jest na wolności, wciąż aktywny i gotowy do zamachu. John po ośmiu godzinach wracał z zakupami z Tesco i udawał, że nie widzi petów, zagaszonych nieudolnie na parapecie, ani otwartego laptopa, stojącego na ławie w salonie. Sherlock nie mógł pisać na klawiaturze jedną ręką, nie był w stanie znieść siebie dziabiącego klawisze jak John, ale czytał i był w stanie jako tako używać telefonu komórkowego. Owszem, męczył się, od trzymania komórki tą samą ręką zaczynało mu drętwieć ramię, ale dawał radę. Nie. Nie dawał rady. Wciąż działał na pół gwizdka, uruchamiał tylko dwadzieścia pięć procent swoich normalnych możliwości, ponieważ transport mu nawalał a razem z transportem buntowała się także głowa, która widocznie miała już dość leków przeciwbólowych.

"Boli mnie głowa." wymamrotał Sherlock i westchnął ciężko. "Boli mnie nawet skóra pod włosami."

John przewrócił oczyma i na moment położył mu dłoń na głowie. Bolało, ale było lepiej. Ciepły, pewny ciężar najpierw na czole, potem na potylicy, na karku. Sherlock zaczął się rozluźniać, a wtedy John oczywiście musiał zabrać swoją rękę. Holmes mruknął z dezaprobatą.

Oglądali razem wieczorne wiadomości. To znaczy John oglądał a Sherlock mu towarzyszył, dyskredytując kłamstwa gate keeperów, przesiewających informacje podawane do mass mediów tak, aby nie wywołali paniki. Za oknami padał majowy deszcz, granatowy zmrok powoli zalewał ulice, w kuchni piekł się kurczak w żurawinie a oni siedzieli sobie skuleni pod kocem, przed migającym, grającym pudłem, emitującym beznadziejnie nudne wiadomości z kraju.

Świat się zatrzymał. Gdyby teraz przestać oddychać, wszystko stanęłoby w kompletniej ciszy. Chaotyczna gonitwa krwinek, chwilowa duszność, ciśnienie w płucach a potem spokój, szary, beztlenowy, bez uciążliwego wprawiania płuc w ruch. Ciekawe. Sherlock spróbował. Potrafił długo wytrzymać bez tlenu. John po kilkunastu sekundach dźgnął go łokciem w bok i spojrzał na niego z bliska. Jego oczy lśniły.

"Co robisz?"

"Nic."

Nie. Nie chciałby nie oddychać podczas gdy John oddychałby nadal. John był wielkim fanem oddychania, generalnie lubował się w rzeczach żmudnie koniecznych. Jedzenie, spanie, prasowanie koszul. Podlewanie kwiatów, mycie naczyń, oddychanie i pieprzenie się. Konieczne i upokarzające w swojej konieczności. Reprodukcja i śmierć, oto w czym się realizuje ludzkie życie. To co czyni człowieka człowiekiem to lęk, że jedynie te konieczności składają się na jego osobę i nic więcej poza nimi nie ma. Bo w końcu życie to czysta ekstrawagancja, niekontrolowanie coś buduje, umacnia a potem burzy i dekonstruuje a miliony istnień ludzkich pozostają wobec tego faktu pasywne. Zajęci swoimi koniecznościami, swoimi brudnymi naczyniami i prasowaniem, zajęci produkcją podobnych im, ślepych, bezwolnych ludzi...

Dłoń na włosach wyrwała Sherlocka z ciągu myślowego. Duża, solidna dłoń Johna, na jego bolącej czaszce. Nagła cisza w głowie zabrała Sherlockowi wszystkie słowa. Naparł na dłoń Johna i pokręcił się, pozwalając poruszonemu dotykiem bólowi ustąpić przed tym wymuszonym masażem.

John zaśmiał się mrukliwie.

"Herbaty?"

"Tak. Proszę."

Morze oddychanie nie było jednak tak straszne, gdy John oddychał razem z nim.

john watson, john dzienny john nocny, slashy content, bbc series, sherlock holmes, fanfiction

Previous post Next post
Up