roz. 5.
Nie tak szybko i harmonia wszechświata
Nareszcie!
Gdzieś dotąd przebywał tak długo?
W areszcie?
Czy może z tą trzecią, czy z drugą?
Czy też cię
kosztował ten czas tyle męki?
Nareszcie!
Ach, dotknąć twej twarzy, twej ręki.
Nareszcie!
Czy los tu sprowadził czy traf cię?
Zabierzcie
mi wszystko, lecz jego zostawcie!
Uciszcie
się oczy i usta, i ręce!
Nareszcie!
Do kogo się modlić w podzięce?
Nareszcie!
Już koniec mych tęsknot, mych cierpień!
Nareszcie!
Nie czekam - nie tęsknię - nie cierpię!
Nareszcie!
Mam wzdłuż cię i wszerz cię -
nareszcie
cię mam!
J. Przybora, Nareszcie
Musisz nauczyć się zasad gry. A potem musisz grać lepiej niż ktokolwiek inny.
A. Einstein
Fioletowy, mechaty mrok i powyginane cienie na wytapetowanej ścianie. Miarowe tykanie najstarszego budzika pani Hudson, stojącego na dębinowej komodzie. Posmak rumianku na ustach i pustka w głowie. Nie miał siły ani chęci się ruszać, więc leżał tak, z czymś przyjemnie ciepłym i tętniącym sobie spokojnie pod jego policzkiem. Cisza, bezruch. Ktoś otworzył drzwi, wpuszczając żółte światło z przedpokoju w fioletową ciemność sypialni.
"...Oddycha na mnie."
"Przesuń się. Albo wstań..."
Coś dotknęło mu policzka, miękko i ostrożnie. Uniósł brwi, ale powieki zdołał tylko uchylić. Były zbyt ciężkie. Zapach rumianku wylądował mu gładko na ustach.
"Nie. Niech sobie oddycha."
John westchnął. Jeszcze przez kilka chwil towarzyszył mu we śnie powidok wyświetlacza komórki.
/////////////
Obudził się z potworną migreną. Miał problemy z otworzeniem oczu, tak mu dudniło pod czaszką. Tętniący miarowo, tępym ból mógł być jedynie reakcją na długotrwałą kurację lekami przeciwbólowymi. Coś ciepłego i gładkiego dotykało mu nosa. Nie miał siły wystraszyć się, że kolejny eksperyment Sherlocka wylądował mu w łóżku...
"Lestrade pyta co z tobą, John. Odpowiem, że ok. Na pewno lepiej niż z Mycroftem, który teraz staje na głowie, aby odkręcić cały ten bajzel z bronią nuklearną. Broń nuklearna. Kolejne żałosne kłamstwo mojego brata. Ale tego Gregowi nie napiszemy. Im mniej wie o Mycrofcie tym dłużej będę miał z nimi spokój."
Chłodna dłoń dotknęła mu policzka, potem czoła i skroni. Chciał podążyć za tym niosącym ulgę dotykiem, ale ktoś przytrzymał go przy poduszkach.
"Masz gorączkę. Powinienem wezwać panią Hudson, chociaż nie lubię, jak cię dotyka. Nie lubię jak ktoś cię dotyka poza mną, John. Więc się wreszcie obudź i powiedz mi, co z tą twoją gorączką. Potrzebujesz zupy pomidorowej z ryżem pani Hudson, czy zwykły Ibuprom ci wystarczy? Zupa wymaga ode mnie działań logistycznych, Ibuprom byłby łatwiejszy."
Zmarszczył się i podniósł rękę, żeby potrzeć zdrętwiałą twarz. Ramię zabolało ostrym, przenikliwym bólem rozciętego ciała a potem odezwał się także ból pod żebrami. Znacznie gorszy, ciągły, rozrywający. Nie jęknął nawet, ale atłasowe ciepło przed jego nosem odsunęło się nagle a potem chłodne palce dotknęły mu czoła, szyi, aby na koniec wylądować na zabandażowanym grubo ramieniu.
Nie zauważył nawet, kiedy otworzył oczy.
"No w końcu." mruknął oschle Sherlock i przeciągnął się, aż chrupnęło. Jego arystokratycznie długie stopy wyprężyły się i zamachały obnażonymi, dziwnie wrażliwymi palcami, wyraźnie kontentymi ze swobody. Byłoby to nawet zabawne, gdyby John nie trzymał nosa w rękawie atłasowego szlafroka Holmesa i nie leżał z Holmesem w jednym łóżku.
Był na to zbyt zmęczony. Zdecydowanie był na to zbyt zmęczony.
"Mhhh?"
Sherlock spojrzał na niego zezując lekko. Wygiął ze zniecierpliwieniem usta.
"Chcesz się czegoś napić? Po dwóch dniach pod kroplówką może ci się chcieć pić i dlatego tak charczysz."
Sherlock usiadł swobodnie na łóżku i po paru chwilach posunął Johnowi kubek z wodą do ust. John napił się, nawet nie walcząc o to, żeby samemu ująć naczynie. Nie musiał patrzeć, żeby wiedzieć, że dłonie drżą mu koszmarnie.
"...Moriarty?" wychrypiał, gdy już odzyskał głos a Holmes odsunął się ostrożnie, jego twarz nieodgadniona, jego dłonie zaplecione mocno na kubku.
"Uciekł." oznajmił beznamiętnym tonem Sherlock, po czym wydusił dramatyczne. "Przepraszam."
"Za co?" nie zrozumiał John, usiłując zebrać myśli. Ogłupiający ból głowy wcale nie pomagał. Sherlock przybrał cierpiętniczą minę geniusza tłumaczącego coś idiocie.
"Za to, że pozwoliłem mu uciec. To przecież oczywiste, że mogliśmy go ująć wtedy, Mycfort i ja. Nie było żadnego niebezpieczeństwa nuklearnego, tylko zwykłe niebezpieczeństwo terrorystyczne, a z takim mój kochany brat radzi sobie sam wyśmienicie. Puściliśmy Moriarty`ego, ponieważ więcej z niego wyduszę, gdy jest na wolności. Możesz więc czuć się zdradzony i zagrożony, dałem odejść komuś, kto cię skrzywdził..."
Sherlock gadał i gadał a John patrzył się na jego twarz, na pełne, blade usta, idealnie ogolony podbródek i niesfornie układające się na potylicy, czarne loczki. Nie mógł się skupić, wolał się też nie ruszać, żeby ponownie nie obudzić w sobie bólu. Wieść o Moriarty`m na wolności wcale nie działała na Johna uspokajająco, ale widocznie bracia Holmes mieli kolejny karkołomny plan w zanadrzu. Nie było sensu naciskać, i tak nic nie powiedzą, a John powinien się cieszyć, że ze spotkania z Jimem wyszedł z życiem i względnie w jednym kawałku...
"Rana kłuta z lewej strony klatki piersiowej, pod żebrami. Rana kłuta na prawym ramieniu, mięsień ucierpiał, ścięgna nie ruszone. Pobieżne rany cięte na ramionach, w dole brzucha, w okolicach moszny. " udzielił informacji Sherlock, po raz kolejny udowadniając, że posiada zdolności telepatyczne. "Nic ci nie będzie, odpoczniesz i staniesz na nogi. Spieszyłem się. Znalazłem kilka ofiar Moriarty`ego, którymi bawił się w ten sposób. Wszystkie miały poucinane członki. Tobie nie zdążył nic uciąć. John, musisz odpowiedzieć mi na pytanie."
John, który właśnie przysypiał, ukołysany terkotem słów Holmesa, uchylił sennie powieki. Powinien być zdenerwowany, pobudzony i w szoku, ale jakoś nie był. Jego mózg nie doszedł jeszcze do momentu, w którym potrafiłby rozprawić się z rzeczywistością. Świat musiał poczekać aż Watson będzie w stanie się nim zająć, nie teraz, nie tutaj, w wygrzanej, lnianej pościeli, w porannym słońcu, z Holmesem i toną znieczulaczy w krwiobiegu.
Sherlock patrzył na Johna z bliska, wsparty na łokciu. Najwyraźniej żądał natychmiastowej odpowiedzi i za nic miał sobie żałosny stan swojego interlokutora. John odetchnął płytko, żeby nie urazić sobie ran.
"Pytaj."
Szaroniebieskie oczy Sherlocka zwęziły się i zmętniały nieco, jak zawsze, gdy Holmes decydował, że nie ma sensu oszczędzać siebie ani wroga i trzeba rozwiązać problem wprost.
"Wyprowadzisz się?"
Cisza. Cisza. Sherlock obserwował Johna swoim przenikliwym, sondującym spojrzeniem jedynego w świecie detektywa konsultanta, napięty i skupiony. A John nie miał energii na kichnięcie, co dopiero na rozszyfrowanie pokrętnej logiki genialnego współlokatora, wybrał więc jedyną sprawdzoną drogę. Milczał. Sherlock, oczywiście, nie zniósł jego milczenia długo.
"Mógłbyś się wyprowadzić. Na pewno czujesz się teraz oszukany i znieważony. Twój przyjaciel wystawił cię jako przynętę, zostałeś porwany i cudem uniknąłeś okrutnej śmierci z rąk Moriarty`ego. Masz prawo być wkurzony i masz prawo mnie zostawić, żebym, cytując Mycrofta "bawił się dalej sam z moimi betonowymi misiami." Masz prawo być zawiedziony i mieć dość mieszkania ze mną."
John w tej akuratnie chwili czuł jedynie, że nie jest w stanie rozmawiać z Sherlockiem, że jest zmęczony, ranny a wspomnienie Jima Moriarty`ego powoduje u niego drżenie osadzone niepokojąco głęboko w klatce piersiowej.
"Będziesz chciał znaleźć sobie inne lokum i uciec od zagrożenia. Nietypowe, bo zagrożenia lubisz, ale rozumiem. Moriarty to inne zagrożenie, niż te, do których jesteś przyzwyczajony."
"Nie chcę szukać innego mieszkania. Dobrze mi tu, gdzie jestem." wymamrotał John, czując jak opadają mu powieki a oddech wyrównuje się i pogłębia. Sherlock poruszył się niecierpliwie.
"Twoja siostra mówi, że powinieneś się wyprowadzić z tego, cytuję, domu wariatów."
"Mycroft mówi, że powinieneś ubrać się w garnitur, zasiąść w pałacu Buckingham i za wielkie pieniądze bawić się z jego betonowni misiami... a nie... biedować w domu...którego numer dzieli się na literki..."
"Lubię mieszkać na Baker Street 221B." wyznał Sherlock, gdzieś bardzo, bardzo blisko. John uśmiechnął się sennie z zamkniętymi oczyma.
"Tak się składa, że ja też..."
Zasnął nie wiedział nawet kiedy i jak.
//////////////
Sherlock na szczęście już nie wrócił do niezręcznego tematu wyprowadzki Johna z Baker Street. I dobrze, bo pierwsze dwa dni po odzyskaniu przytomności Watson praktycznie przespał, naładowany środkami przeciwbólowymi i napojony do pełna przesłodzonymi herbatami owocowymi pani Hudson. Mgliście pamiętał, jak pomagali mu się umyć, jak prowadzili do łazienki i zmieniali zapoconą piżamę. Pomagali mu jeść, pilnowali, żeby zażył lekarstwa, przemywali czoło i kłócili się, czy powinien zostać na Baker Street czy wrócić do szpitala. Za pierwsza opcją był Sherlock, John i pani Hudson, za druga Harry, Mycroft i Sara, która także pojawiła się odwiedzić słabującego kolegę. Koniec końców Watson huknął na wszystkich, że się nigdzie nie rusza, zostaje tutaj i nie jest nieuleczalnie chory, żeby się tak nad nim wszyscy trzęśli.
Goście ustawieni do pionu przez ostre słowa obolałego człowieka z bandażami na piersi i ramionach, odpuścili i przestali się wtrącać. Dobrze. John wolał chorować w prywatnym zaciszu Baker Street a nie w pracy. Nie miał też problemów z przyjęciem pomocy Sherlocka i pani Hudson. Jako doktor wiedział, że unoszenie się dumą nie służy rekonwalescentom.
Po trzech dniach John zaczął samodzielnie opuszczać łózko, a po czterech dniach, powoli bo powoli, ale zwlekł się na dół, zjeść normalne śniadanie w kuchni. Chciał wrócić do tego co było jak najszybciej, aby spokojnie wyprzeć ze świadomości łatwość, z jaką Jim wyrwał go z jego życia. Jedno popołudnie z Moriarty`m. Normalny człowiek wracałby do siebie około paru miesięcy. John Hamish Watson nie był widocznie tak normalny, jak lubił o sobie myśleć i wiedział, że trzeba szybko wsiąść z powrotem na konia, z którego się spadło.
Wciąż jeszcze podskakiwał na dźwięk nadchodzącego smsa w komórce Sherlocka. Wciąż jeszcze nie mógł się zdobyć na rozmowę z Angel, o której Mycroft powiedział tylko, że to dobra kobieta i nie będzie sprawiała kłopotów. John nie miał do tego głowy, nie miał też czasami energii, żeby porządnie zawiązać sznurowadła.
Pani Hudson w asyście Sherlocka była nieocenionym aniołem, od razu też naskoczyła na Harry, gdy ta pojawiła się ponownie, zobaczyć, co się dzieje z jej bratem.
"John potrzebuje odpoczynku, a nie wrzasków i pretensji." zimny ton pani Hudson jasno wskazywał, że nie aprobuje hałaśliwej obecności Harry i nie życzy sobie kolejnych jej kłótni z Sherlockiem.
John dowiedział się o sporze swojej siostry ze swoim współlokatorem, gdy tylko odzyskał siły na tyle, żeby samemu pójść do łazienki i nie rozerwać sobie szwów. Nie było to tak łatwe, jak się wydawało. Jim wiedział, jak rozpruć swoje ofiary, żeby zadać długoterminowy ból i utrudnić gojenie. Pani Hudson, pomagając Johnowi zakładać opatrunki, poinformowała go o wielkiej kłótni, jaką urządziła na Baker Street Harriet.
"Ta dziewczyna po prostu nie może zrozumieć, że to nie wina Sherlocka, że zostałeś porwany!" mówiła pani Hudson z oburzeniem i postawiła przed Jonem kolejną porcję owsianki, tym razem z rodzynkami, cynamonem i gorzką czekoladą. "Przecież kto wiedział."
"Nie, to tylko i wyłącznie wina Johna, że dał się podejść Moriarty`emu." włączył się ponuro Sherlock znad swojego rozgrzebanego artystycznie jajka na miękko. "Ja mam sobie do zarzucenia tylko to, że mogłem odnaleźć cię szybciej."
"Jak?" chciał wiedzieć John i od razu pożałował swojego pytania. Sherlock dźgnął łyżką wypływające z jajka żółtko i zrobił minę.
"Zabijając jednego z informatorów Moriarty`ego. Ujęliśmy ich trzech, nie chcieli mówić. Widocznie obawialo się Jima bardziej niż szarej eminencji rządu brytyjskiego, mojego kochanego braciszka. Głupcy."
John potarł twarz w geście zmęczonego, poranionego człowieka, który w skutek odniesionych ran nie może sobie sam założyć spodni. Nagle odechciało mu się owsianki, nawet doprawionej czekoladą.
"Wolałbym, żebyś nikogo nie zabijał Sherlock."
"A ja wolałbym, żeby cię nikt nie porywał." odparował płynnie Sherlock. "Przyzwyczaiłem się do ciebie. Płacisz połowę czynszu i robisz dobrą herbatę. Nie sądzę, aby było łatwo znaleźć kogoś takiego jak ty."
John popatrzył na Holmesa w osłupieniu. Po raz pierwszy Sherlock przyznał się, że nie potrafiłby zastąpić swojego niedomyślnego, naiwnego, głupiego doktora Watsona. Było w tym coś surrealistycznego i przerażającego. Odczucie surrealizmu tylko się pogłębiło, gdy Sherlock ze zdeterminowaną miną odłożył łyżeczkę obok zmaltretowanego jajka, przysunął się do Johna a potem z rozmachu cmoknął go prosto w usta. Z zamkniętymi oczami, zaciśniętymi pięściami i miną doprowadzonego do ostateczności desperata.
John trwał w osłupieniu, póki dziwaczny pocałunek nie zakończył się, gdy pani Hudson pojawiła się w kuchni z nowym imbrykiem herbaty. Wtedy tableau ożyło i poruszyło się. Pani Hudson powiedziała znaczące "och.", po czym zawróciła do siebie, zostawiając herbatę na kredensie, Sherlock łokciem strącił jajko na dywan a John położył Holmesów dłoń na piersi i odepchnął go. Odrobinę za mocno. Akurat, żeby pokazać, że pomimo ran nie pozwoli napastować się w żadnej formie.
"Co robisz?!"
"Chcę, żeby Moriarty dał ci spokój."
John westchnął i położył dłoń na ramieniu Sherlocka, potrząsając nim lekko. Szaroniebieskie oczy obserwowały go otwarcie, czujne i dociekliwe.
"Możesz przestać się wygłupiać? Serio myślisz, że jak się ze sobą nie prześpimy Moriarty porwie mnie i wykastruje?"
"Prawie to zrobił."
"Prawie to ogromna różnica!" wybuchnął John, powoli zaczynając tracić cierpliwość. "Wróciłem, odnalazłeś mnie, nic mi się nie stało! Już jest dobrze. Możemy dać tej sprawie spokój cholera jasna psia krew?"
Sherlock zacisnął szczęki i nie wyglądało na to, że da spokój, ale John był wprawiony w bojach. Patrzył na Holmesa tak długo, aż ten wreszcie skinął głową z niezadowoleniem.
"Wiesz, że tylko tymczasowo odstępuję od tego tematu, John."
"Niestety wiem. A teraz zjedz tego tosta, zanim spłynie z niego cały dżem."
Dokończyli śniadanie jakby pocałunek i rozgniecione na dywanie jajko na miękko się nie zdarzyły. Gdy pani Hudson wsunęła się cicho do kuchni, podrzucić im trochę placka drożdżowego, John walczył wciąż z owsianką a Sherlock pisał coś w szaleńczym tempie na laptopie, popijając kawę i krzywiąc się.
"Wszystko w porządku?" zapytał uprzejmie John.
"Nie. Nic nie jest w porządku"
Sherlock z trzaskiem odstawił kubek z kawą na stół, nie podnosząc wzroku z ekranu laptopa.
////////////////////
Koszmary wcale nie musiały być wizualne. John zawsze to przeczuwał, ale nigdy nie doświadczył tego na własnej skórze. Aż do teraz. Spał i śnił, wiedział, że śni, ale nie potrafił poskromić szczekającej zębami, dzwoniącej w uszach, trzaskającej kośćmi trwogi, gdy ponownie usłyszał głos Moriarty`go. Monolog, uczony, wyrafinowany, z chwilowymi zaburzeniami w postaci niekontrolowanego śmiechu, albo wariackiej ekscytacji piszczącego falsetu.
Jim znowu mówił a John znowu słuchał. I nie mógł ze strachu wydusić ani słowa, nie mógł nawet zadrżeć.
"Wiele stworzeń rozmnaża się bez seksu ze znakomitym skutkiem. Dzieworództwo występuje wśród trzydziestu gatunków jaszczurek. Ponad trzysta gatunków zwierząt na Ziemi rozmnaża się bez seksu, więc jednak można bez niego przetrwać. Bez skomplikowanych zalotów, prężenia przed wybranką muskułów, bez znoszenia samicy prezentów. Dlaczego więc nadal dominuje ta pierwsza, nieekonomiczna forma seksu?"
Jim pochylił się nad Johnem i zajrzał mu w twarz, z bliska. Pachniał drogą wodą toaletową, żelem do włosów i krwią. Obrzydliwe zestawienie przyprawiło Johna o odruch wymiotny. Szarpnął się, krzyknął, sięgnął po broń...
...i otworzył oczy.
Sherlock odpowiedział Johnowi spokojnym, nieinwazyjnym wejrzeniem stworzenia głębinowego. Miał niesamowicie rozszerzone źrenice i pochylał się nad Johnem, leżącym na kanapie.
"W porządku?"
John nie zniżył się do odpowiedzi na to pytanie. Nie, nie było w porządku. Śnił mu się właśnie koszmar dużo gorszy niż Afganistan, amorficzny zlepek traumatycznych przeżyć związanych z Jimem, wspomnień wojennych i samotności, przygnębiającej diagnozy, że nawet teraz John Hamish Watson nie ma kogoś, kto by z nim posiedział, poczekał aż się uspokoi, kogoś, kto by z nim to przeoddychał...
"Ale przecież ja jestem." odpowiedział Sherlock, używając znowu swoich słynnych, telepatycznych umiejętności. John roześmiał się rozedrganym, nieswoim głosem i usiadł na kanapie, rozprostowując obolałe od niewygodnego leżenia plecy.
"Jesteś który jesteś. Ha. Jesteś Bogiem czy jak?"
"Jestem o wiele lepszy niż Bóg, John." żachnął się Sherlock, podnosząc podbródek z wyższością. "Ja jestem prawdziwy."
John popatrzył na Sherlocka, Sherlock popatrzył na Johna a potem roześmiali się razem, po cichu, pośród światła pojedynczej bocznej lampki. John dopiero teraz dostrzegł porozkładane dookoła fotela gazety, zdjęcia i przypadkowe, porysowane, wypełnione odręcznym pismem kartki. Sherlock pracował, czytał coś i pisał na fotelu, jednocześnie obserwując, jak Watson śpi na kanapie.
"Jak długo tutaj ze mną siedziałeś?" zapytał John cicho, na co Sherlock przewrócił oczyma i wstał z kanapy, strzepując szlafrok.
"Wystarczająco, żeby zasłużyć na herbatę. Zrobisz herbatę John?"
"Sam sobie zrób." obligatoryjnie oburzył się John i już zaczął wstawać, żeby podążyć do kuchni, ale nagłe milczenie i bezruch Sherlocka zwróciły jego uwagę. Holmes stał obok Watsona w swojej flanelowej piżamce i przydepniętych pantoflach, z nieczytelną miną i dłońmi, wbitymi w kieszenie szlafroka. I nagle dla Johna stało się, jasne, że nie tylko on padł ofiarą Moriarty`ego, że Sherlock wciąż kurczowo trzymał się Johna, czytał, mówił, telefonował i był. Całkiem, jakby bał się, że Watson mu zniknie, zostanie zabrany i nie będzie już z kim jeść śniadań, wyśmiewać głupawych programów telewizyjnych, nie będzie kogo męczyć o dżem aroniowy i herbatę. Nie będzie komu podkraść laptopa, przywłaszczyć sobie czyjejś bawełnianej koszulki i swetra.
John dokładnie wiedział, czemu potrzebuje w swoim życiu Sherlocka, jego kolorów, energii i pasji, jednocześnie kompletnie nie miał pojęcia, po co Holmesowi ktoś taki jak John. Ze swoimi powracającymi psychosomatycznymi bólami, żołnierskimi trikami nerwowymi, licznymi nieudanymi randkami i zwariowaną siostrą doktor Watson nie był najlepszym kandydatem na kompana jedynego na świecie detektywa konsultanta.
Sherlock przestąpił z nogi na nogę i odsunął opadające mu na czoło włosy.
"Herbata John." i z tymi słowy Holmes odwrócił się na pięcie i krokiem dromadera poczłapał do kuchni, klapiąc przydepniętymi łapciami. John podążył za nim, kulejąc lekko i uśmiechając się półgębkiem.
Była piąta rano, za oknami wciąż panowała ciemność, ale londyńskie ulice już powoli budziły się do życia. Za chwilę pani Hudson wstanie i zacznie otwierać lufciki na dole a chłopcy zaczną rozwozić na rowerach gazety. Doktor John Watson miał tego poranka melodię na jajecznicę, tłustą, na maśle, z boczkiem. Sherlock, oczywiście sprzeciwi się jedzeniu ściętego białka z kurzymi zarodkami w środku, zawetuje trucie się tostami z masłem i kategorycznie zaprotestuje przeciwko niecnej kawie zbożowej zamiast herbaty, ale potem zje. Bo zawsze je. Bo Holmes lubi jeść śniadania ze swoim Watsonem.
Sherlock siedział przy stole, pisał coś na komórce i zerkał jak John boleśnie powoli krząta się po kuchni. Obaj tego potrzebowali, powrotu do rutyny, utwierdzenia, że pomimo tego, co się stało nadal są Holmes i Watson są dla siebie i chrzanić Jima Moriarty`ego, karawana jedzie dalej.
Gdy John wyrzucił jajecznicę ze szczypiorkiem na talerze i rozstawił kubki z parującą bawarką Sherlock, cud cudów, nie zaoponował.
//////////////
Powoli wracał do siebie. Rany goiły się poprawnie, ale nie w nich tkwił największy problem. John przestał spać. Męczony szalonymi majakami sennymi zostawał w salonie jak najdłużej, unikając nieudolnie szybkiego zapakowania do łóżka z pigułką nasenną i herbatką z melisy. Przy pani Hudson i Sherlocku była to taktyka strusia i okropnie niefunkcjonalna.
"John. Jeżeli chcesz śpij tutaj, na kanapie. Albo u mnie w sypialni. Nie sądzę, abym dzisiaj w nocy z niej korzystał." mówił Holmes, nie odrywając się od laptopa. "Lestrade wysłał mi wiadomość o morderstwie w metrze. Fascynujące."
"Mój drogi chłopcze, rozumiem, że wiele przez ostatnie dni przeszedłeś, ale nie możesz się tak męczyć." kiwała głową pani Hudson. "Dam ci moich ziółek uspokajających. To żaden wstyd! Mój tata, gdy się denerwował, brał walerianę i nic w tym niemęskiego nie było..."
Pani Hudson faktycznie była groźna, gdy chodziło o perypetie zdrowotne osób, które oswoiła i zawłaszczyła w swojej przestrzeni. Nawet Mycroft schodził jej z drogi, gdy nadciągała ze swoimi herbatkami, pożywnymi rosołkami, aspiryną i obligatoryjnym kawałeczkiem gorzkiej czekolady. Czekolada była markowa, do cna deserowa i twarda jak granit. John nigdy nie miał serca jej odmówić.
Brak snu zaczynał się odbijać na jego zdrowiu. Czuł się senny i rozbity, czasami nie miał nawet energii na to, żeby otworzyć laptopa i zalogować się na swojego bloga. Znał ten stan. Z jednej strony rozumiał, że przeżył traumatyczne wydarzenie i minie trochę czasu, zanim dojdzie do siebie, z drugiej strony miał tego dość. Drobienie pani Hudson dookoła jego łóżka, Sherlock, który w zasadzie zniknął na parę dni z Baker Street i tylko wysyłał mu smsy, Harry i jej monologi, zawsze i nieodmiennie koncentrujące się na jej własnej, najważniejszej dla wszechświata osobie...
"Potrzebujesz wyjść z domu." zawyrokował pewnego poranka Sherlock. Właśnie wrócił z jakiejś całonocnej wyprawy i siedział sobie w kuchni, cały, cholera, uśmiechnięty, zaróżowiony uroczo na policzkach i pachnący dworem. John, który kolejną noc przewegetował na fotelu w salonie, udając, że czyta, spojrzał na Holmesa ciężkim wzrokiem. Sherlockowi, jak zwykle, nie drgnęła nawet powieka.
"Chodź ze mną John. Przyda mi się konsultacja z lekarzem. Kolejne morderstwo w ekskluzywnym burdelu i kolejna akcja szantażysty w Klubie Wargi." wyrzucał z siebie informacje Holmes, mieszając dynamicznie herbatę. "Twoje rany są już prawie zagojone, trochę ruchu by ci się przydało."
"Nie. Zostanę w domu." nie było sensu podawać powodów, Sherlock tak zbiłby je swoją elokwentną demagogią. Johna zwykle bawiły retoryczne akrobacje Holmesa, ale teraz nie miał na nie ochoty.
"Jak chcesz." Sherlock wzruszył ramionami. "To otwarta propozycja. Zawsze możesz do mnie dołączyć."
John popatrzył na swojego współlokatora, promieniującego radością z kolejnej rozwiązanej sprawy, kopiącego niezobowiązująco stołową nogę, brzęczącego łyżeczką w herbacie i skubiącego z entuzjazmem tosta. Nieswojego, zwiniętego z cudzego talerza tosta. No, ale chociaż coś zje. John skoncentrował się na robieniu kolejnej tury tostów z masłem i dżemem morelowym, pilnując się, żeby się z rozpędu nie wycofać ze swoich wątpliwości i nie podążyć za Holmesem.
Tęsknił za wyprawami z Sherlockiem, jednocześnie czuł, że w niczym teraz nie pomoże, co najwyżej przeszkodzi. Swoją powolnością, rozdrażnieniem, swoją potrzebą normalności, która była raczej zbędna przy sprawach, którymi zajmował się Holmes.
Sherlock nie brał do siebie odmowy Johna, zadziałał natomiast z innej strony.
Najpierw przyszła odwiedzić Johna Molly, z całym naręczem słodyczy, ciastek i gruszek i zacukaniem osoby z rzadka gdziekolwiek zapraszanej. Uśmiechając się nieśmiało panna Hooper opowiadała o tym, jak idą sprawy w kostnicy, siłą rzeczy udowadniając, że w kostnicach pracują sami "sztywniacy". John słuchał Molly najpierw z czystej uprzejmości, potem z zainteresowaniem, a na koniec wdał się w dyskusję co do wytrzymałości ludzkiej wątroby w warunkach nielaboratoryjnych. Molly była zachwycona, obiecała wpaść jeszcze raz, jak tylko przyjdą wyniki z laboratorium.
Następnie Baker Street nawiedziła Harry, wyjątkowo cicha i układna, oznajmiając, że Klara dała jej jeszcze jedną szansę i nie zamierza tym razem tego schrzanić. John ani nie popierał ani nie był przeciwny, zbyt dużo drugich szans swojej starszej siostry widział, żeby wykrzesać z siebie coś więcej niż mulista neutralność. Na końcu wpadł także Greg, zaaferowany, zdyszany i dziwnie pobudzony, zważywszy na swój niedawny rozwód ze zdradzającą go ze wszystkim co się rusza żoną. Lestrade usiadł na kanapie w salonie, przyjął z wdzięcznością zaoferowaną mu filiżankę kawy i zacukał się sztucznie, że nie ma ze sobą żadnego podarunku dla rekonwalescenta.
"Nie trzeba..." machnął ręką John, zadowolony, że wreszcie odwiedził go ktoś, nie koncentrujący się na jego umęczonej, napadniętej i porwanej osobie. "Masz dużo pracy to nie myślisz o pierdołach. Bardzo dobrze. Mów co tam na posterunku..."
Sherlock, który przy słowach "o pierdołach" prychnął prześmiewczo, wyprostował się znad swojego nowego eksperymentu, zalegającego połowę stołu i okolice. Eksperyment składał się z martwego prosiątka, ukradzionych pani Hudson srebrnych kolczyków i dymiącego podejrzanie z kompotierki zielonego płynu. John wolał nie wiedzieć.
"Detektyw Inspektor Lestrade jest ostatnimi czasy potwornie zajęty." wymruczał cichym, aksamitnym głosem Sherlock, pochylając się ponownie nad ciałkiem prosiątka. "Królowa się burzy, parlament się obrusza, stosunki międzynarodowe się nadwątlają, a mój ukochany brat bierze urlop. Na okazję rozwodu detektywa inspektora. Jak funt poleci na łeb na szyję, będziemy wiedzieli komu podziękować."
John patrzył to na czerwieniejącego coraz bardziej na twarzy Lestrade, to na Sherlocka i jego mały, perfidny uśmieszek wszystkowiedzącego, wścibskiego młodszego brata. No to było bardziej ciekawe niż plotki z kostnicy St. Bart.
"Greg, to nie moja rzecz, oczywiście...ale ty i Mycroft?" John bardzo starannie wypierał z umysłu obrazy, które mu się nasuwały. Starszy Holmes bez garnituru był po prostu nie do pomyślenia.
Greg zachował kamienną twarz, rozsiadając się nonszalancko na kanapie.
"Czy wszystko co powiem, zostanie użyte przeciwko mnie?"
"Tak" powiedział z rozmachem Sherlock, w tym samym czasie, gdy John zapewnił, że "nie". Lestrade westchnął z rozbawieniem i wziął łyka kawy, udowadniając nie po raz pierwszy swój wspaniały, wypracowywany latami dystans. Aby współpracować w półoficjalnym układzie z Sherlockiem Holmesem trzeba było mieć tony całe dystansu oraz kilka zestawów stalowych nerwów. Greg Lestrade posiadał to wszystko i chyba dlatego John tak dobrze się z nim rozumiał.
Sherlock szczęknął agresywnie kompotierką.
"Dobrze już, nie wykorzystam nic co usłyszę w salonie. Kogo zresztą obchodzi szczątkowe życie płciowe Mycrofta. Mój brat, podobnie jak twoja siostra John, lubi składać fałszywe obietnice. Co też tym razem obiecał swojej nowej zabawce... że będzie trzymać dietę, aby nie zapaść na cukrzycę, jak naszej świętej pamięci babunia? Czy może nie pozwoli już więcej obmacywać się arabskim chłopcom łaziennym w saunie Chariots przy Lower Marsh?"
Lestrade spojrzał na Sherlocka kamiennym wzrokiem, po czym zwrócił się do Johna.
"Długo jeszcze będziesz na zwolnieniu?"
"Tydzień, ale nie wiem, czy to wytrzymam."
Lestrade uśmiechnął się i dokończył swoją kawę, po czym wstał z kanapy i obmiótł wzrokiem salon.
"Ja też. Od kiedy cię nie ma, Sherlock daje nam wszystkim popalić. Mycroft też zaczyna już narzekać."
John może nie powinien pytać, nie przy Holmesie, buszującym w kuchni z nowym eksperymentem, ale nie mógł się powstrzymać.
"A więc ty i Mycroft?" zapytał przyciszonym tonem, doskonale wiedząc o wspaniałym słuchu Holmesa. Greg popatrzył Johnowi w oczy, jego wejrzenie ciężkie i solidne, jego dłonie zatknięte za pasek kabury, wybrzuszającej mu marynarkę.
"A więc heteroseksualny ja i mój przyjaciel Mycroft."
Brzmiało to dokładnie tak jak heteroseksualny John i jego dziewiczo-rozpustno-swingujący przyjaciel Sherlock. Obłuda i zakłamanie; może nawet nie umyślne, może nawet niewinne, ale kłamstwo. Obrzydliwe kłamstwo, krzywdzące i po prostu nie fair.
Sherlock wkroczył do salonu z głową uniesioną dumnie i prosiaczkiem, zawiniętym w ścierkę kuchenną w dłoniach.
"Detektyw inspektor Lestrade nie był w domu od trzech dni i nie spędził tych trzech dni całkowicie pogrążony w pracy. Owszem, był na posterunku, uczestniczył w kliku śledztwach, ale na noc wychodził. Gdzie wychodził? Błoto na jego butach wskazuje, że był poza miastem, brak błota na nogawkach spodni sugeruje, że ktoś go tam zawiózł. Ktoś, ponieważ samochód detektywa inspektora wciąż jest w naprawie po ostatnim wypadku. Mała stłuczka, nic groźnego, Mycroft wziął wtedy dwudniowy urlop i tak spowodował zawahania na rynku walut, dotyczące zwłaszcza franka szwajcarskiego. Błoto na butach detektywa inspektora ma rudawy odcień, najbliżej Londynu tego typu ziemie znajdują się w Brighton. Szczęśliwy traf, czy koszmarny przypadek, że Mycroft akurat w tych okolicach posiada domek z ogrodem i widokiem na morze."
John słuchał wywodu Sherlocka i jak zwykle nie mógł powstrzymać się przed podziwem, pomieszanym z konfuzją. Holmes odpowiedział na jego zadziwione spojrzenie uśmiechem hollywoodzkiego gwiazdora, całkiem, jakby nie był ubrany w podomowy, wygnieciony garnitur, brudny fartuch kuchenny i nie trzymał zwłok prosiaka w rękach.
Lestrade popatrzył na Sherlocka wzrokiem osoby dorosłej, mającej do czynienia z rozpuszczonym bachorem. Gej, heteryk czy tylko Mycroftolubny masochista, Greg nie dał się sprowokować. John widział wyraźnie, dlaczego Lestrade sprawdza się jako szef i policyjny inspektor. Facet musiał mieć nerwy na wodzy cały czas, zarówno przed przestępcami jak i przed niemałym i bardzo krytycznie nastawionym aparatem administracyjnym.
John zaprzyjaźnił się z Gregiem od razu, gdy tylko spotkał go podczas pierwszej sprawy z Sherlockiem. Watson z miejsca obdarzył trzeźwo stąpającego po ziemi, konkretnego policjanta sympatią zarezerwowaną tylko dla solidnych, pracowitych przedstawicieli służb mundurowych. Lestrade przy osobowościach takich jak Sherlock czy Mycroft jawił się jako nieco wyblakły, powolny, ograniczony twór systemu policyjnego, ale była to tylko ułuda. Greg był kimś, kogo można by było nazwać kręgosłupem brytyjskiego państwa, konsekwentny, twardy, trzymający się procedur ale naginający je, gdy okoliczności tego wymagały. Solidny, porządny chłop. Nic dziwnego, że żona go zdradzała. W porządnych solidnych chłopach nie było romantycznej tajemnicy, ani nutki ryzyka. Z obserwacji Sherlocka wynikało, że kobiety podczas kryzysu wieku średniego miały tendencje do zostawiania swoich solidnych, porządnych chłopów, aby poszukać szczęścia w ramionach niegrzecznych, niesolidnych i nieporządnych chłopczyków. Spostrzeżenia Holmesa, chociaż czasami dziwaczne, zwykle były prawidłowe. Żona Grega po długich procesach sądowych, powrotach i ponownych rozstaniach, w końcu zwinęła manele, zabrała dom, dzieci i psa, pozostawiając inspektorowi detektywowi meble, kota i małą, skromną działeczkę na przedmieściach Londynu.
John pytał się, jak Lestrade to znosi. Sherlock nie pytał, czasami tylko przebąkiwał coś o promiskuityzmie wśród policjantów i nietypowych upodobaniach odzieżowych Donovan. Greg nie lubił mówić o sobie. John dowiedział się o tym już podczas ich pierwszego, nieoficjalnego spotkania w pubie. Lestrade wolał mówić o pracy, o nowych śledztwach i podejrzanych. Może żona faktycznie tak naprawdę tylko mu zawadzała...
Greg odchrząknął, wybijając Johna z ciągu myślowego i uśmiechając się smętnie.
"Będę się zbierał, John. Jak masz chęć możemy się jakoś zgadać w pubie i porozmawiać bez obecności martwych parzystokopytnych."
John uśmiechnął się także i podał Gregowi dłoń.
"Nie omieszkam się odezwać. Dzięki, że wpadłeś."
Lestrade wyszedł, salutując Sherlockowi i na schodach jeszcze dziękując pani Hudson za kawę. John spojrzał z niechęcią na Sherlocka.
"Musiałeś go aż tak rozpracować?"
"Dlaczego nie? Niewygodnie ci oglądać, jak rozpracowuję ukryte pragnienia heteryków?" zapytał retorycznie Sherlock i utknął sobie prosiaczka pod pachę. "Lestrade miał zadrapanie na nadgarstku, sądząc z kształcie po łańcuszku od zegarka. Ciekawe ile heteryckich kochanek Grega jest w posiadaniu zegarka kieszonkowego Woodford, kupionego w David Edwards Jewellers w Walii. A ile z owych kochanek chciałoby go krepować takim łańcuszkiem, zamiast kajdankami z futerkiem czy skórzanymi paskami, modnymi tego lata? Zakładam, że Lestrade posiadał kochanki tak jak jego żona posiadała kochanków. Donovan nie na darmo miała krótki epizod długich sukienek z długim rozcięciem."
Sherlock, jeżeli chciał, potrafił być niezwykle nieprzyjemny i okrutny, a jeżeli nie chciał, potrafił być okrutny w sposób transgresywny. Sprawy orientacji seksualnej nie były rzeczą łatwą do sklasyfikowania, zwłaszcza, jeżeli obiekt dokonywał klasyfikacji sam na sobie, a nie na stojących na poboczach, dogodnych, łatwych do poszufladkowania jednostkach. Greg zapewne szamotał się ze swoim Holmesem tak jak John ze swoim. Kurcze, trzeba będzie iść z nim do tego pubu na piwo...
"Jesteś zły." zdiagnozował Sherlock, ściskając swojego prosiaczka bezlitośnie. "Czemu?"
Na to akurat była jedna, łatwa odpowiedź.
"Nie spałem od trzech dni. Chodzę po ścianach z nudów a jak ktoś przyjdzie, żeby mnie odwiedzić i porozmawiać, ty przeganiasz go swoimi dedukcjami!"
John zaczął mówić cicho i spokojnie, stopniowo unosząc głos i kończąc na pełnowymiarowym krzyku. Sherlock stał przed nim, nadęty i ewidentnie obrażony.
"Czemu musisz rozmawiać z rozchwianym biseksualnym inspektorem, z którym sypia na boku Mycroft? Przecież możesz rozmawiać ze mną."
"Ale nie chcę rozmawiać TYLKO z tobą!" fuknął John, nagle odkrywając, że dyszy, że jest zmęczony, jakby przebiegł maraton i kłuje go coś w klatce piersiowej. Sherlock przez moment miał minę, jakby miał zapytać "dlaczego?", ale szczęśliwie porzucił tą ideę na rzecz złapania Watsona pod łokcie i podprowadzenia go do kanapy. Prosiaczek w ścierce wylądował niezgrabnie na dywanie. Pani Hudson będzie wniebowzięta.
"Myślę, że powinieneś mi towarzyszyć w następnej sprawie." oznajmił apodyktycznie Sherlock, gdy John już leżał na kanapie, przykryty kocem, z union jackiem pod głową i zrolowanym swetrem pod stopami. "Będzie dla ciebie ciekawa pod wieloma względami, plus, rozchodzisz trochę ten ciężki przypadek gorączki kabinowej."
"Jeszcze coś powinienem?" zapytał John, zakrywając sobie ramieniem twarz. Sherlock dotknął mu palcem jabłka Adama i wycofał się z kanapy, jakby obawiał się, że John trzepnie go po łapie.
"Owszem. Powinieneś się ze mną przespać. Ale to tak poza nawiasem."
//////////////