Roz 2
Procedery poranne
Czas nie leczy ran, lecz przyzwyczaja nas do bólu
przysłowie chińskie
"To bardzo ciekawy wpis, John." oznajmiła Thompson z wąskim, ale szczerym uśmiechem. "Widać faktycznie nie potrzebujesz już zwierzaka ani roślinki, żeby się kimś opiekować."
John, zmęczony po całonocnej wyprawie z Holmesem w poszukiwaniu zaginionej diamentowej kolii, zapadł się w terapeutyczne objęcia kozetki. Przez moment usiłował sobie przypomnieć, co napisał w ostatnim wpisie na swoim blogu, ale nadaremnie. Był zbyt zmęczony, żeby dojść do czego konkretnie odnosi się Thompson. Do wpisu o skradzionej kolii baronowej, wpisu o masowym niszczeniu reprodukcji popiersi Napoleona Pierwszego, czy wpisu na temat rozmów z czaszką i ostatniego wypadku Sherlocka
"Rozwijasz tą relację, zawiązujesz nowe związki, zaczynasz wchodzić w dialog." orzekła z aprobatą Thompson i zamknęła laptopa. "To wszystko powoduje, że wychodzisz także z impasu, John."
"Robiłem to już wcześniej. Dialogi, rozmowy." zaczął John, ale Thompson, z nietypową dla siebie swadą, przerwała mu energicznie.
"Nie, nie. Relacje potrzeb w tym przypadku są bardziej złożone i na nie przyjdzie czas w naszym następnym spotkaniu."
John nie chciał się spierać, ani dywagować, co Thompson rozumie przez relacje potrzeb, przecież on i Sherlock mieli potrzeby, ale niekoniecznie musieli zaspokajać je u siebie nawzajem. Ktokolwiek z dużą dozą tolerancji, humoru i dystansu mógłby wynajmować mieszkanie z Sherlockiem, ktokolwiek mógłby jeść z nim śniadania, uprzątać niebezpieczne eksperymenty i biegać po mieście w poszukiwaniu mordercy. John tak samo, mógłby mieszkać z kimkolwiek, z kimkolwiek prowadzić późnonocne rozmowy na temat głupawych teleturniejów, z kimkolwiek robić gipsowe odlewy śladów stop przestępców, z kimkolwiek...
Kogo on chciał oszukać. Sherlock miałby problem ze znalezieniem kogoś takiego jak Watson, a poszukiwanie kogoś takiego jak Sherlock dla Watsona byłoby jak szukanie igły w stogu siana. Odkrycie nienowe, czające się gdzieś tam na krańcach umysłu Johna już od dłuższego czasu, niemniej wciąż wstrząsające.
"I dlatego na dziś skończymy." powiedziała Thompson, nawet nie ukrywając, że z całkiem nieprofesjonalnym zaciekawieniem obserwuje twarz Johna. "Idź, John, wyśpij się, zjedz coś. Zawiązywanie relacji z kimś takim jak Sherlock Holmes musi być wyczerpujące."
John uśmiechnął się blado w odpowiedzi i wstał z kozetki.
Sherlock czekał na niego w połowie drogi, krążąc po okolicach Regent`s Park jak czarny, wysoki ptak o długich nogach i połach płaszcza, powiewających jak nastroszone skrzydła. Gdy Holmes namierzył Johna pośród tłumu, jego twarz rozjaśniła się maniakalnie a John, w sposób całkowicie idiotyczny i bezsensowny, poczuł się przyjemnie potrzebny, użyteczny i pożądany.
"No w końcu jesteś John! Mam mały problem i potrzebuję skonsultować go z kimś o umyśle rzadko używanym i niemalże czystym. Dlaczego nie odpowiadasz na smsy?"
"Thompson stwierdziła, że powinienem w czasie terapii ignorować twoje wiadomości." udzielił ostrożnie informacji John, pomijając milczeniem przytyki Holmesa, ale Sherlock tylko skrzywił się, strzepnął płaszczem i obrócił się w kierunku Marylebone Street.
"Bzdety o potrzebach i relacjach, jakby było co przerywać w tej terapii, doprawdy. Zaspokajanie właściwości ludzkich, których jednostka nie może, nie umie bądź nie potrafi zaspokoić sama z siebie. Nuda i marazm, John."
Gdy weszli do przedpokoju na Baker Street, z miejsca poczuli swąd spalonej emalii i zobaczyli czarny dym, unoszący się nad schodami na piętro. John w swoim życiu widywał rożne rodzaje dymu, zwykle delikatne i ulotne, gdy akuratnio coś mocniej przywędził podczas gotowania, albo gęste, siwoszare podczas walk w Afganistanie. Dym czarny natomiast był przypisany raczej do pożaru pomieszczeń mieszkalnych i John nie miał aż tak częstych okazji do zaobserwowania fenomenu.
"Sherlock?"
"No tak." Sherlock nie wyglądał ani trochę na zmieszanego czy winnego. "A więc jednak skóra ludzka nie może wytrzymać aż takiego promieniowania w tak krótkim czasie. Znaczy mamy mordercę. Och proszę, John, nie rzucaj się tak. Eksperyment odbywa się w odizolowanym pomieszczeniu szklanym w naszej łazience. Nie ma powodu do obaw."
///////////
To był drugi piątek miesiąca i jak zwykle John musiał odrobić swoją nocną fuchę na ostrym dyżurze. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że Sherlock właśnie był na tropie kolejnej fascynującej sprawy i domagał się głośno obecności swojego najlepszego pomocnika. Najlepszego zaraz po czaszce, oczywiście.
John z poczuciem, że już kiedyś to robili i zrobią to jeszcze nie raz, obserwował w lustrze lekarskiej kanciapy, jak obaj szykują się do pracy, on, ponieważ zaraz zacznie się jego nocny dyżur a marcowe noce wciąż są jeszcze chłodne i wymagają porządnego swetra pod kitlem, Sherlock, ponieważ ktoś z jego interakcyjnej siatki bezdomnych zdobył informacje, na które czekał od miesięcy i chciał je koniecznie pozyskać w towarzystwie doktora Watsona, nie czaszki.
"Ale John! To bardzo ciekawa sprawa i nie chciałbym, abyś przez swoje trywialne poczucie obowiązku stracił możliwość uczestniczenia w niej! Mogę potrzebować konsultacji z doktorem, mogę potrzebować, żeby ktoś kogoś dla mnie zastrzelił."
Sherlock mówił i mówił i gęba mu się nie zamykała. John z rozbawieniem pokręcił głową i upchnął szalik geniusza detektywistycznego w jego wysokiej jakości płaszczu. Płaszcz był drogi, elegancki i kosztował zapewne tyle, co połowa garderoby Johna. Najwyraźniej Mycroft zaopatrzał młodszego brata także w ubrania. To, albo Sherlock rozwiązał sprawę jakiegoś zaginionego pudla angielskiej arystokratki i miał od niej w prezencie dożywotnią dostawę wyrafinowanych, drogich ubiorów z najwyższej półki.
Sherlock odtrącił dłonie Johna ze swojego kołnierza i przyszpilił go przenikliwym, ostrym spojrzeniem drapieżnika.
"Serio mówię, John. Coś większego się kroi. Nie powinienem się w to pchać bez doktora, uzbrojonego w glocka. No i bez mojego bloggera, który zapewne wymyśli całej sprawie jakąś chwytliwą nazwę."
John zmrużył oczy, słysząc niebezpieczne tony w głosie Sherlocka. Może faktycznie lepiej było z nim iść... może faktycznie sprawa jest na tyle ważna... Ale John nie mógł już odwołać swojej zmiany, a Sherlock nie raz nie dwa dzwonił do niego w bardzo ważnej, palącej sprawie, decydującej o życiu i śmierci, która to sprawa okazywała się później poszukiwaniem zaginionego cukru w szafce kuchennej. Albo zgubionymi kluczykami do piwnicy, które całkiem niespodzianie odnaleźli w pobliskim pubie. Albo psem sąsiada, który nagle przestał szczekać.
Umysł Sherlocka, jakkolwiek genialny, pracował w sposób dość tajemniczy i sporo czasu zajęło Johnowi przystosowanie się do tego typu zagrań. Wyłuskać ziarna z plew, zrozumieć, że jednozadaniowy, dramatyczny sms nie jest rozpaczliwym wezwaniem o pomoc, a jedynie znakiem, że oto Sherlock Holmes zmaga się z codziennością i robi to za pomocą blendera pani Hudson. Z początku nie było łatwo, ale John szczycił się tym, że z niełatwymi rzeczami potrafi radzić sobie nader zgrabnie. Kilka fałszywych alarmów, kilka niezrozumiałych wiadomości tekstowych i doktor Watson mógł już ze sporą skutecznością rozeznać, czy potrzeba jego osoby jest paląca, czy w zasadzie nie istnieje wcale.
John szybko się uczył. Do tej pory spłacał raty za nowy blender pani Hudson.
Sherlock, który właśnie zaczął pisać kolejnego smsa, ze zniecierpliwieniem spojrzał jeszcze raz na Johna.
"Idziesz czy nie?"
Krótko i na temat. Z tym chociaż będzie nieco łatwiej. John z chęcią towarzyszyłby Sherlockowi, tylko akuratnie, pech chciał, nie miał możliwości wykręcić się z tej zmiany nocnej.
"Nie idę. Mam inne zobowiązania." powiedział John, usiłując brzmieć jak ktoś, kto zobowiązania ceni nade wszystko, nawet ponad przygodę, nawet ponad akcję. "W razie czego, daj znać i wtedy zobaczymy, co da się zrobić."
Sherlock przewrócił teatralnie oczyma, po czym bez zbędnych słów wyszedł z pokoju lekarskiego i skierował swe kroki ku wyjściom z ostrego dyżuru. Kilka pielęgniarek obejrzało się za nim ciekawie. John uśmiechnął się pod nosem. Co jak co, ale na ostrym dyżurze w szpitalu St Bart ludzie raczej nie kroczyli po korytarzach. Kuśtykali, kuleli, czołgali się czasami w ekstremalnych przypadkach, ale nie kroczyli.
John miał wielką chęć iść, pobiec za Sherlockiem i dać się porwać wirowi ekscytacji, przygody i dramatu, który dookoła siebie Holmes wytwarzał. Ponadto, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, wolał mieć Sherlocka na oku ze względów bezpieczeństwa. Ale to nie zawsze było możliwe. Sherlock w końcu kiedyś radził sobie bez Johna Watsona w swoim życiu.
"Och tak, radził sobie wyśmienicie." mawiał Mycroft, starając się nie okazać wprost pogardy dla oferowanej mu herbaty. Herbata była zielona, liściasta i z przeceny w Tesco. Sherlock obserwował z radością grzecznościowe zmagania starszego brata, siorbiąc w najlepsze tescowy napar herbaciany.
"Jak dziś pamiętam, jak dwa lata temu w marcu zniknął na tydzień i znaleźliśmy go pobitego i okradzionego w Sussex. Że nie wspomnę, jakie środki chemiczne odkryliśmy w jego żyłach."
John nie cierpiał, kiedy Mycroft wspominał na głos tego typu wpadki Sherlocka, ponieważ od razu zaczynał obliczać kiedy to mogło być i gdzie on sam wtedy był. Gdzie był John Watson, kiedy Sherlock go potrzebował. Jeszcze w Afganistanie, jeszcze nie ranny, niezniszczony. Już w Londynie, połamany, apatyczny i spowolniony.
Mycroft wypraszał się z salonu na Baker Street, unikając dopijania swojej herbaty a Sherlock sondował Johna oczami jak dwa wypolerowane, gładkie, obojętne kamienie.
Teraz jednak John nie mógł Sherlockowi towarzyszyć. Miał nocną zmianę i w żaden sposób nie był w stanie zorganizować zastępstwa, ponieważ wszyscy już go znali i wiedzieli, że nie daje rady później za zastępstwo się odwdzięczyć. Rytm życia Johna Watsona nie pozwalał na jednoznaczne ustalenie, kiedy będzie mógł odrobić za kogoś fuchę, więc nawet nie prosił i nie rozpytywał. Sherlock w końcu przeżyje jakoś osiem godzin bez swojego doktora.
Tak więc John spędził przyjemną noc na ostrym dyżurze, operując dwa złamania otwarte kości udowej, jedno pęknięte płuco, oraz wyciągając trzyletniej dziewczynce magnes z ucha. Gdy o piątej rano skończył, był idealnie spokojny i zmęczony, gotowy odespać wszystko, włącznie z ostatnią wizytą Mycrofta.
Wstał, rozprostował kości, pożegnał kolegów, z którymi kończył dyżur. Zastanowił się, czy napisać smsa do Sherlocka, ale zdecydował, że lepiej nie. Holmes albo wciąż był zajęty sprawą, albo spał, w razie co lepiej go zaskoczyć świeżymi bułkami z Tesco niż kolejnym smsem.
John wyszedł na korytarz i założył kurtkę. Poruszał się powoli, uważnie, chociaż już nie potrzebował laski, po nocnym dyżurze lepiej było się nie forsować.
"Dzień dobry John." powitała go doktor Blacke i podała mu kubek parującej kawy. Kawa była gorąca, pachnąca rozmiękłymi trocinami i nijak się miała do prawdziwej kawy, zaparzonej w miedzianym czajniczku. John uśmiechnął się kwaśno i przyjął ją i tak. Kofeina, nieważne jaka ohydna, będzie mu niezbędna do dotarcia do domu...
"Dziękuję. Jak początek zmiany?"
Doktor Blacke wzruszyła ramionami znad swojego kubka kawy.
"To co zwykle. Piąta rano, godzina samobójców. Przed chwilą się zaczęło. Mamy właśnie biedaka, który skoczył sobie na równe nogi z drugiego piętra. Chociaż na biednego ten biedak raczej nie wygląda. Skórzane buty, designerski płaszczyk, elita jak nic. Nie mam pojęcia co tacy ludzie chcą osiągnąć, skacząc z okien... Bez kawy tego nie ruszę..."
John doświadczył kilku rzeczy na raz. Po pierwsze upuścił swoją kawę, która z rozbryzgiem rozlała się po podłodze, a on nie usłyszał nawet dźwięku rozbijającego się kubka. Po drugie ściany korytarza nagle naparły na niego, powodując uczucie duszności i panikę. Po trzecie John odtrącił doktor Blacke i rzucił się pędem ku stróżówce ostrego dyżuru, powtarzając w myślach, nie, nie, nie, tylko nie to! Tylko nie teraz! Nie nigdy!
Sherlocka rozpoznał, zanim jeszcze otworzył oszklone drzwi ostrego dyżuru. Rozrzucone poły płaszcza, potargana czupryna gęstych, dzikich loków, długie, odziane w poprute spodnie nogi, granatowe skarpetki pod kolor, i słowa. Potok słów, porwanych, uciekających, wypowiadanych gorączkowo i bez tchu.
"Niech... ktoś mnie wreszcie... wysłucha! Tam są... jest dużo... dzieci... tak, dzieci, wy pospolici ludzie lubicie dzieci, więc powinniście mnie zacząć słuchać... żeby je uratować... szybko, bo je wywiozą... sprzedadzą... nerki i inne flaczki... chyba wolicie, żeby flaczki w dzieciach zostały... zawołajcie Johna Watsona... John wezwie... Lestrade... John!!! Cholera, gdzie jest moja komórka... zoooostaw mnie durniuuuuu, gdzie z tymi igłami... zostawwww..."
„Co się tu wyprawia do cholery?!” wrzasnął John i stanął w drzwiach. Osobliwy obraz, który ujrzał przed sobą, zatrzymał się i zamarł w bezruchu jak filmowa stop klatka. Dwóch pielęgniarzy mocowało się z poszarpanym, zakrwawionym na twarzy Sherlockiem, usiłując przytrzymać go przy łóżku. Lekarz próbował dać, wijącemu się jak piskorz, Holmesowi zastrzyk i klął pod nosem na nieobliczalnych wariatów i koleżankę po fachu, co sobie poszła się kawki akurat napić. Rudowłosa, przysadzista pielęgniarka ściągała Sherlockowi buta z wygiętej nienaturalnie, drżącej stopy, i żaliła się głośno, że to pomówienia, że nigdy swojego męża nie zdradziła. John nie wnikał. Jednym susem znalazł się przy Sherlocku, ujął w dłonie jego twarz i spojrzał z bliska. Przekrwione, zmęczone oczy o opuchniętych powiekach i nienaturalnie długich rzęsach, odpowiedziały mu zdenerwowanym, wstrząśniętym spojrzeniem człowieka na krawędzi szoku.
"John! Joh... powiedz tym imbecylom... żeby mnie zostawili!... zawiadom policję... albo lepiej Lestrade.. " głos Sherlocka łamał się i ginął, zawodząc. W sposób oczywisty mówienie sprawiało Holmesowi dużą trudność, ale też to, co mówił, było dla niego bardzo ważne. Na tyle ważne, żeby na chwilę zapomnieć o złamanej, albo przynajmniej spektakularnie skręconej nodze, wstrząśnieniu mózgu i ogólnej złej kondycji psychofizycznej.
John skinął głową, czując przerażającą suchość w gardle i ucisk w klatce piersiowej.
"Mów, Sherlock."
Trupio blada twarz Holmesa przybrała jeszcze straszniejszy, zielony rzucik. Sherlock przełknął głośno. Z głową wspartą ciężko na dłoniach Johna i rękach uczepionych rozpaczliwie jego kurtki, jedyny w świecie konsultant detektywistyczny wyglądał jak ktoś o dobre dziesięć lat młodszy. Wystraszony i bezradny.
To jednak nie przeszkadzało mu mówić.
"W dokach, obok Southwark... dzieci... duży, czarny magazyn, numer pięćdziesiąt siedem G... dzieci... czekają na odbiorcę... chcą je sprzedać, wywieźć... długo to planowali, miałem ich na oku... od paru miesięcy... Trzeba szybko, wszystkie dowody tam są... uch... John... John..."
"Bredzi. Podam anestetyk." zawyrokował lekarz i wbił igłę w ramię Sherlocka, korzystając z jego chwilowego bezwładu. John zareagował bezwiednie. Po prostu sarknął wściekle, odwrócił się i przyłożył lekarzowi lewym sierpowym. Strzykawka poszybowała wspaniałym, idealnym łukiem przez cały pokój a niefortunny medyk pisnął cienko, złożył się jak zwinięty w pół koc i upadł na podłogę. Pielęgniarze, rudowłosa pielęgniarka i Blacke, która właśnie wróciła ze swoją kawką, patrzyli szeroko otwartymi oczyma.
John zrobił głośny wydech i powiódł po nich surowym wzrokiem. Czas był najwyższy wydać rozkazy i zająć się tym całym bajzlem.
"Co tak stoicie, do roboty! Kroplówka, pomiar cukru, ciśnienie. Następnie rentgen klatki piersiowej, lewej nogi od biodra do kolana, prawej tylko stopy. Standardowa procedura przy upadku z dużej wysokości! Ino wartko!"
Grupa rzuciła się wykonywać swoją pracę, póki co dobrze reagując na rozkazujące, wojskowe tony w głosie Watsona. John już widział, oczyma wyobraźni, jak dostanie mu się za rękoczyny wobec kolegi po fachu, przejęcie obowiązków i pracę przy ciężkim przypadku po godzinach. Sherlock w stanie szoku, zakrwawiony, czepiający się Johna jak ostatniej deski ratunku, a mimo to wciąż usiłujący rozwiązać sprawę, zdecydowanie był ciężkim przypadkiem. I wart był bury, która czekała na Watsona za znokautowanie lekarza na dyżurze.
"Nie trzeba było..." wycharczał z uśmiechem Sherlock a jego chwyt na połach kurtki Johna zelżał . "Anestetyk... bardzo mi się... przyda... John, zawiadom Lestrade, dokończ to... ja się teraz trochę... zdrzemnę..."
John skinął głową, nie mogą znaleźć odpowiednich słów. To Sherlock zawsze był od słów, John był od gestów. Ujął jeszcze raz twarz Holmesa w dłonie, przygładził zmierzwione włosy, otarł usta z krwi i śliny. Sherlock już odpływał, szaroniebieskie oczy o rozszerzonych bólem i szokiem źrenicach, przymykały się coraz bardziej.
"Będzie dobrze. Zajmę się wszystkim, zawiadomię Grega, pojedziemy do doków. Będzie dobrze, śpij."
Sherlock wydał z siebie dziwny, nadspodziewanie ludzki i młodzieńczy dźwięk, coś pomiędzy jękliwym protestem a niedającą się dobrze wyartykułować prośbą. John, który miał swego czasu do czynienia z ciężko rannymi ludźmi w stanie szoku, z daleka od domów, rodzin i bliskich, zrozumiał od razu.
"Posiedzę tutaj z tobą, póki nie zaśniesz."
Czyli całe piętnaście sekund.
Sherlock odchrząknął pogardliwie i rozluźnił się, poddając się działaniu anestetyku. John przygładził mu potargane włosy, jeszcze raz otarł mokrym ręcznikiem brudną, zakrwawioną twarz a potem wyjął komórkę i wkroczył do akcji. Nie zamierzał zaprzepaścić starań Holmesa tylko dlatego, że ciężko mu było doświadczać cierpienia współlokatora. Trzeba było znać swoje priorytety.
Następne parę godzin było niczym film sensacyjny. Greg natychmiast zorganizował obławę w dokach, zarówno siły naziemne jak i portowe. Najwyraźniej Scotland Yard także obserwował ruchy handlarzy żywym towarem, ale jeszcze nigdy nie udało się im tak dokładnie namierzyć miejsca wymiany. Sherlock, jak zwykle, posunął sprawę mocno do przodu, podając na tacy miejsce przetrzymywania dzieci i adres magazynu. John zadzwonił do Mycrofta, który, jak się okazało, już wiedział o wypadku Sherlocka i właśnie nadciągał w limuzynie, z body guardami, odrobioną za lekarzy robotą papierkową i przykazem dla przełożonych Watsona, żeby darowali sobie nagany, reprymendy i inne, nieefektywne działania.
"Doktor Watson działał pod ścisłym nadzorem Ministerstwa Zdrowia, a konkretnie samego ministra. Nie ma potrzeby wytrącać szpitala z jego rutynowych działań, proszę kontynuować swoją ciężką pracę. My zajmiemy się resztą."
Dyrektor szpitala skapitulował od razu, skonfrontowany z uprzejmym, zimnym uśmiechem Mycrofta. John odczuwałby pewną satysfakcję, gdyby nie to, że Lestrade i Donovan już czekali na niego na dole, aby udzielić mu ostatecznych informacji na temat całej operacji w Southwark.
I tak John dokończył w szpitalu St Bart sprawę porwanych dzieci, którą Sherlock rozpoczął w dokach Southwark. Po trzech kawach, jakimś zaschniętym krakersie i batoniku, którym wstydliwie, acz szczerze poczęstował go Mycroft, Watson był kompletnie wyczerpany. Po operacji nastawiania pękniętych i przemieszczonych żeber, nastawianiu wyłamanej kostki, Sherlock także był wyczerpany, ale przynajmniej spał sobie pod wpływem leków przeciwbólowych, nieświadomy, że aby zaszyć ranę na skroni, pielęgniarka zgoliła mu fragment czupryny. Nie za duży fragment. John dopilnował tego osobiście. Oszpecony Sherlock nawet z nogą w łupkach z pewnością byłby osobnikiem groźnym i nieobliczalnym. Nawet, jeżeli twierdził, że przywiązywanie wagi do wyglądu to zajęcie umysłów maluczkich i redundantnych.
To był bardzo długi poranek. A była dopiero dziewiąta.
W ciągu dwóch godzin Lestrade i jego ekipa znalazła dostawę sprzedanych dzieci, która namierzył Sherlock, oraz przechwyciła dwie kolejne. Szkraby ukryte były w magazynie, który wskazał Sherlock, a z którego uciekając, skoczył tak niefortunnie. W jaki sposób Holmes wpadł na trop dzieci, skoro szlaki handlu żywym towarem były tak dobrze strzeżone przez przestępców, nikt nie wiedział. John pamiętał jednak piąte przez dziesiąte sprawę samotnej matki, której zniknęło po szkole dziesięcioletnie dziecko. Córeczka. Bez śladów, bez motywów, bez dowodów. Sherlock był zafascynowany, jednocześnie zawiedziony, że pomimo starań, nie udało mu się nic odnaleźć.
"Podziękuj mu od nas, John." Lestrade potarł twarz ruchem człowieka krańcowo zmęczonego, ale zadowolonego. Greg na sam koniec także wstąpił do szpitala, chociaż John podejrzewał, że nie po to, aby nawiedzić przyjaciela w biedzie, ale po to, żeby zobaczyć słynnego Sherlocka Holmesa, śpiącego głęboko i zaśliniającego poduszkę.
Teraz cała gromadka, Mycroft, Lestrade, Donovan, Anderson i John, stała przed pokojem szpitalnym, w którym spał Sherlock, i streszczała przebieg wydarzeń. To znaczy streszczali głównie Lestrade i Donovan, Mycroft, odwrócony bokiem, udzielał lodowatym głosem nagany swojej komórce a John starał się nie zasnąć na stojąco.
Lestrade wzruszył ramionami i wbił dłonie w kieszenie płaszcza.
"Bez Sherlocka przehandlowaliby ogromną ilość dzieci i ślad by po nich nie został. A tak mamy pół szajki jak na talerzu, zanim odbudują swoje siły minie dużo czasu. Być może jeszcze zanim się przegrupują, całkowicie ich unieszkodliwimy."
John, który właśnie wyliczył, że jest na nogach dłużej niż czterdzieści godzin, zamrugał sennie.
"Tak, tak. Dobrze. Podziękuj Sherlockowi sam, jak się już obudzi. I skasuj te fotki, które cichcem zrobiłeś komórką."
Lestrade popatrzył na Johna zaskoczony, po czym roześmiali się obaj.
"Szkoda, wygrałbym zakład i rozwiałbym plotki, że Holmes nie śpi nigdy, bo sekretnie jest wampirem. No, ale cóż. Sherlock ma farta, że posiada tak dobrego przyjaciela jak ty, John. Strzeżesz nawet jego detektywistycznego image`u. Chodź, to cię podwiozę do domu. Przynajmniej tyle się wam należy za współpracę."
"Ja odwiozę doktora Watsona, dziękuję." wtrącił się Mycroft, odwracając się z powrotem do grupy i uśmiechając się szeroko. "Bardzo dziękuję, inspektorze Lestrade, ale pańska pomoc nie będzie już konieczna."
Lestrade wyglądał, jakby miał się zacząć kłócić, ale coś w spojrzeniu Mycrofta powstrzymało go skutecznie. Starszy z Holmesów znowu skierował swoją uwagę na Johna.
"Mój samochód stoi przed szpitalem, zabierze cię gdzie chcesz. Nie martw się torbą szpitalną, dostarczę Sherlockowi wszelkich niezbędników."
"Długo tutaj Sherlock nie zostanie." zauważył John i uśmiechnął się bez humoru. "Zanudzi się na śmierć."
"O to także się nie martw, John. Dostarczę ci go z powrotem na Baker Street najszybciej jak będzie to możliwe."
Niewypowiedziane "jeżeli tylko chcesz" zawisło między nimi, napięte i drżące. John miał chęć użyć jakiejś ciętej riposty, ale nie miał w sobie wystarczająco energii, żeby jakąkolwiek ripostę, a już tym bardziej ciętą, wygenerować. W końcu, jak Mycroft mógł przypuszczać, że John jest w stanie nie chcieć Sherlocka z powrotem na Baker Street?... Przecież to był ich dom. Wspólny dom. Od nadżartych kwasami zlewów w kuchni, przez miedziany czajniczek do kawy, po zawłaszczoną, umamowioną krańcowo, nieocenioną panią Hudson.
Limuzyna Mycrofta sunęła tak gładko po londyńskich ulicach, że John nieomal zasnął. Nie-Anthea położyła delikatnie rękę na ramieniu Watsona, gdy skręcili już na Baker Street.
"To twój przystanek, doktorze."
John nie pożegnał się z Nie-Antheą. Znieczulony i spowolniony na amen, wdrapał się do apartamentu i padł na swoje łóżko, twarzą w dół, prosto na union jacka. Kto tutaj przyniósł poduszkę z nadrukiem flagi angielskiej, John nie miał pojęcia, ale też nie zwracał zbytnio uwagi na to, gdzie i jak migrowały po mieszkaniu poduszki, koce, wałki pod plecy i korekcyjne pianki do foteli komputerowych. Sherlock lubił zostawiać je w nietypowych miejscach, nigdy nic nie odkładał i John nawet nie usiłował z tym walczyć. Grunt, to że pościel na jego łóżku była na miejscu i nie zalatywała żadnymi chemikaliami.
Nawet nie zamknął drzwi. Nawet się niczym nie przykrył. Wypompowany całkowicie wydarzeniami owego piekielnego poranka, zapadł w płytki, niespokojny sen. Śniło mu się, że jeżdżą z Sherlockiem londyńskim The Eye, że obserwują miasto z lotu ptaka i zgadują, w którym miejscu popełniane są właśnie największe, najgorsze, najciężej karane przestępstwa. Dedukcje Johna wciąż były chybione, tak jak dedukcje Sherlocka trafne, ale przygnębiające. The Eye obracało się leniwie a Holmes nie przestawał mówić, szybkim, mrukliwym szeptem, ciągłym i mamrotliwym, jak szmer padającego deszczu.
"Dawanie oparcia i zaspokajanie potrzeb. Czy to nie zabawne? Czy to nie śmieszne? Polegać ze swoimi potrzebami na innych to jak kłaść głowę pod topór."
"Ale nie można w ten sposób przeżyć całego życia!" usiłował bronić się John, ale Sherlock tylko zbywał go machnięciem dłoni.
"Można. Przecież jeszcze jakoś żyjemy."
////////////////////