roz 2
Nad rzekami Babilonu -
tam myśmy siedzieli i płakali,
kiedyśmy wspominali Syjon.
Na topolach tamtej krainy
zawiesiliśmy nasze harfy.
Bo tam żądali od nas
pieśni ci, którzy nas uprowadzili,
pieśni radości ci, którzy nas uciskali:
"Zaśpiewajcie nam
jakąś z pieśni syjońskich!"
Jakże możemy śpiewać
pieśń Pańską
w obcej krainie?
Fragment psalmu 137
Castiel ocknął się kilka chwil później, ociężały i senny. Mętny. Chciał coś zrobić i ciągle... coś robił, chociaż nie potrafił powiedzieć, co dokładnie. Nie mógł zacisnąć dłoni, nie mógł poruszyć twarzą. To było tak, jakby ktoś działał przez niego.
To było tak, jakby ponownie stał się pełnoprawnym aniołem i w końcu wiedział, co należy robić.
Dean siedział obok niego, trzymając w objęciach omdlałego Sama, i coś mówił. Castiel nie rozumiał słów, ludzka mowa była w jego uszach bełkotliwa i bezsensowna.
Nigdy tego nie stosował, ale też nigdy nie musiał. Łaska rozlewała się po świecie w sposób nieoczekiwany i niekonsekwentny, byłoby głupotą poleganie na niej, zamiast na swoim własnym zasobie mocy. Castiel nie wybrzydzał. Do tego, cokolwiek teraz robił, potrzebował mocy, nieważne z jakiego źródła. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech i po raz pierwszy poszukał łaski dookoła siebie, a nie w sobie.
Nawet z zamkniętymi oczyma Castiel czuł, że Dean wciąż patrzy się na niego z desperacką nadzieją.
"Proszę, proszę, proszę."
Proszę, powtórzył w myślach Castiel, i klęcząc z uniesionymi ramionami w pozycji oranta, sięgnął dalej i głębiej. Po łaskę. A świat w łaskę był ubogi, podobnie jak ubogi był w miłość, szacunek i szczerość. Świat ludzi, dziwne, pokręcone miejsce, pełne okropieństw, morderstw, oszustw i gwałtów, pełne grzechów i występków, pełne nieprawości. Ile razy anioły, choć zdystansowane, nie potrafiły ukryć swojego obrzydzenia. Kupa gnoju a na niej żuki gnojotoczki, zbyt krótko żyjące, żeby się czegoś istotnego nauczyć, zbyt długo żyjące, żeby nie zniedołężnieć. Na tym świecie pełnym mroku, płynęła wąskimi strumieniami łaska. Mętna, płochliwa, ale wciąż złocista, tętniąca mocą Boga łaska, rozlewająca się szczególnie obficie tam, gdzie tkanina grzechu była najgęstsza.
Proszę.
Sam spojrzał na Castiela, zobaczył skrzydła i zaczął wrzeszczeć. Jak udręczone, na pół żywe zwierzę, zapędzone w pułapkę. Sam rzucał się, wymachując rękoma i nogami, Dean zainkasował kilka silnych ciosów w pierś i twarz, ale nie puścił brata z uścisku.
Proszę.
To było nagłe i całkowicie zaskakujące. Delikatne. Jak lekki powiew wiatru, kryjący w sobie ogień, jak milczenie, objawiające słowo, które topił skały. Castiel poczuł, że pada na zniszczoną posadzkę nędznego mieszkania, a dookoła niego wirują furkoczące pióra. Ktoś krzyczał, ale Castiel nie był pewien, kto. Jedno tylko było pewne, łaska w tej dzielnicy New Heaven była drobna, wątła i nie było takie oczywiste, że uzdrowi ona kogokolwiek.
Sam rzucił się, wyciągając rękę i uderzając Castiela w ramię. Obojczyk pękł z obrzydliwym chrzęstem, ale to już nie miało większego znaczenia. W lekkim powiewie przyszła łaska, a z nią zdrowie, siła, odwaga i moc.
Wiedział, że to minie. Łaska minie, minie, minie... Już minęła.
Castiel osunął się powoli na podłogę, przyłożył policzek do posadzki i odpłynął. Już dawno nie czuł się tak bardzo aniołem.
////////////////////////
Nikt dokładnie nie wiedział, co zrobił Castiel. Nie wiadomo było też, kto uwolnił z klatki piekielnej Sama i wrzucił go pod starą jabłonią w New Heaven. Dean opowiadał potem, że jego brat po prostu pojawił się tam, w marnym, podwiędłym ogródku komunalnym, przynależącym do ich mieszkania, brudny jak nieboskie stworzenie i na wpół przytomny. Był ogłuszony,oczywiście, zaraz agresywny i przerażony. Nieludzki. Dean natychmiast zaprowadził go do mieszkania, gdzie Sam rzucił się na niego, na przemian ściskając go w ramionach, to znów krzycząc, kopiąc i plując.
"Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś nie przyszedł." powiedział Dean, gdy już usiedli w spokoju przy kuchennym stole i zapatrzyli się na parujące kubki herbaty. "Sammy był jak zaszczute zwierzę. Wył."
"Nie wiem, czy to, co zrobiłem mu posłużyło." wyznał Castiel, bez wahania konfrontując się z zaskoczonym wzrokiem Deana. "Nie mam swojej łaski. Nie wiem dokładnie, czy nie pogorszyłem stanu Sama. Nie mam pojęcia... co może zrobić z łaską upadły anioł."
"Siedź cicho, janiele. " fuknął Bobby, który przyjechał w trybie natychmiastowym, gdy tylko Dean zadzwonił i oznajmił, że Sam powrócił z piekieł. Singer krzątał się w kuchni, sprzątając bałagan, który się podczas akcji wytworzył, i nie pozwalając sobie pomóc. Sam leżał w sypialni Deana, całkowicie wyłączony z rzeczywistości. Tyle dobrze, że już się nie rzucał.
"Jedno jest pewne, Castiel. Jako jedyny z tej opierzonej gromady zostałeś, opiekujesz się i pomagasz. Nie mogłeś Samowi zaszkodzić, co najwyżej pomóc." mówił Bobby, zamiatając do szufelki kawałki potłuczonych talerzy. "Chciałeś pomóc. I to się liczy najbardziej."
Castiel jako anioł nawykł do braku działania i bezruchu, do obserwacji i oczekiwania na rezultaty. Podejmowanie szybkich decyzji bez żadnych wytycznych nie leżało w jego naturze, był zbyt niepewny, sztywny. Wolał czekać. Tylko, gdy Sam pojawił się tak nagle, nie było czasu na czekanie, trzeba było reagować, a potem żyć z konsekwencjami swoich decyzji.
Bobby, gdy już doprowadził kuchnię do jakiego takiego porządku, zapakował ich do samochodu i zawiózł do szpitala. Nie najlepszy wybór, ale nie mieli pojęcia, co zrobić z drżącym, przysypiającym z otwartymi oczyma młodszym Winchesterem.
Sam, od momentu, w którym Castiel go "uzdrowił", stał się kimś, kogo w żargonie szpitalnym doktorzy nazwali, wcale nie po cichu, "warzywem". Dean był tak wściekły, że rzucił się z pięściami na delikwenta, który odważył się tak nazwać jego brata. Castiel i Bobby ledwie go odciągnęli, wykręcając mu zdrową rękę i krzycząc, żeby przestał. Castiel przeprosił przerażonego pielęgniarza, po czym zapakowali Sama do Impali i pojechali do domu.
Sam fizycznie był jedynie wycieńczony i odwodniony, mentalnie natomiast nikt nie wiedział co mu jest. Castiel nie był tym zdziwiony. Ludzka medycyna nie ogarniała tego, co mogła z człowieczym umysłem zrobić wizyta w piekielnej klatce.
Bobby, zanim odjechał, zostawił im pieniądze. Nie chciał słyszeć sprzeciwu, tak jak Dean nie chciał, jak to ujął "jałmużny".
"Sam w tym stanie będzie potrzebował o wiele więcej niż hamburgera i kurtki na grzbiet. Przełknij dumę, Deano, chociaż tyle się wam po tej apokaliptycznej szamotaninie należy." zakończył spór Bobby, bo czym wetknął pieniądze w ręce Castiela, wsiadł w samochód i odjechał, pozostawiając za sobą wirującą, śnieżną kurzawę.
Dean, oczywiście, wciąż miał w głowie nieuprzejme słowa pielęgniarza i to przez nie filtrował świat.
"Bobby, niech cię diabli! Nie potrzebuję wspomożenia wiernych, cholera jasna psia krew! Sam nie jest warzywem! Po prostu... schował się tam gdzieś, głęboko w tym swoim głupim łbie i nie chce wyjść! Nie jest żadnym kaleką!!!"
Nie mieli pewności, czym i kim jest teraz Sam, ale Castiel mimo to skinął potakująco głową. Otworzył drzwi, umożliwiając Deanowi wprowadzenie Sama do przedpokoju. Starszy Winchester wziął to za powątpiewanie, bo rozbierając brata z zimowej kurtki krótkimi, żołnierskimi ruchami, zaczął sarkać i okrutnie ironizować. Na temat nieba, wierności aniołów niebiańskich i żałosnych upadłych aniołów, które w żałosny sposób szukają sobie celów w ich żałosnym życiu.
Koncept ironii Castiel już poznał, ale wciąż nie był pewien, czy porusza się w temacie z odpowiednią płynnością, więc milczał. Dean był mistrzem ironii i często jej ostrze wymierzał właśnie w swojego upadłego kompana. Teraz jednak Castiel nie usiłował tłumaczyć ani siebie, ani tego, co się stało z Samem. Rzecz była ciężka do zrozumienia sama w sobie, co dopiero w ujęciu niedoskonałych, ludzkich słów.
W języku hebrajskim Castiel nazwałby stan Sama stanem szocheach. Jednym z najgorszych grzechów Hebrajczyków, który popełniali przeciwko swojemu Bogu, był właśnie grzech zapomnienia. Szybkiego i pewnego zapomnienia o cudach, które Pan im uczynił.
Samowi Pan uczynił wielkie rzeczy. Nieprzyjemne, straszne i okrutne, ale wielkie. Niewielu było ludzi, którzy przeżywali wielkie rzeczy, które Pan im zgotował, a ci, którym się to udało, często nazywani byli świętymi. Sam, prawdopodobnie, aby się obronić, aby nie dać się zmiażdżyć, postanowił zapomnieć, uciec. Kto wie, co zrobili z duszą Sama zamknięci z nim w klatce anielscy bracia, Lucyfer i Michał. W piekle czas płynął szybciej. W klatce piekielnej czas płynął tak, jak sobie zażyczył uwięziony w nim anioł. To był podarunek Boga, który chociaż pragnął ukarać swoje niesforne stworzenie, kochał je na tyle, żeby osłodzić karę. Sam mógł przebywać w klatce z wściekłymi, walczącymi aniołami rok, dwie minuty, kilka stuleci. Tego nikt nie wiedział. Jego potrzebę ucieczki i zapomnienia Castiel rozumiał i sympatyzował.
Stan Sama był mu dość bliski. Gdy okazało się, że Bóg odszedł, Castiel miał także chęć zapomnieć. O tym, że jest aniołem, że bez Boga jego byt jest bezużyteczny, śmieszny i zbędny, że anioł bez łaski jest boskim żartem w oczach świata, kimś, przed kim się twarz zasłania z pogardą. Ludzie z Bogiem czy bez, żyli sobie swoje małe życia, mieli swoje małe cele, przyjemności, napędzające ich motywacje. Anioł bez Boga, bez łaski, był niczym.
Castiel nie potrafił popełnić szocheach , nie miał wystarczająco determinacji, ale w jakiś sposób pomógł w tym Samowi. Za pomocą łaski, albo swojej własnej niekompetencji.
Dean, widząc minę Castiela, przestał mu przygryzać i zmarszczył brwi.
"Dobrze się czujesz, Cas?"
"Nie." odpowiedział zgodnie z prawdą Castiel i spokojnie spojrzał Deanowi w oczy. "Powinniśmy pomóc Samowi coś zjeść i wziąć kąpiel. Jest zmęczony."
Dean nie pytał, skąd Castiel wie, że Sam jest zmęczony. Po prostu skinął głową i wymanewrował Sama w kierunku kuchni, starszy, niższy brat i młodszy, wyższy i potężniejszy. Dziwnie razem wyglądali. Coś w klatce piersiowej Castiela zacisnęło się niebezpiecznie.
"Castiel? Wszystko w porządku?"
Castiel nie odpowiedział, tylko usiadł ciężko na kanapie, usiłując oddychać tak, żeby nie urazić obitych żeber i pękniętego podczas szamotaniny z Samem obojczyka. Ro tej pory zapominał o bólu, nie zwracał na niego uwagi, koncentrując się na innych, ważniejszych sprawach.
"Przecież mogłeś coś powiedzieć, to by cię w szpitalu obejrzeli." gadał Dean, obmacując ostrożnie bolące ramię Castiela. "Nie możesz tak ignorować bólu, Cas."
"Och. A tym możesz?" zapytał Castiel, a Dean zamknął usta z głośnym kliknięciem zębów.
Castiel traktował ból podobnie jak głód, jako tymczasowy stan, z którym jedyne, co można zrobić, to poradzić sobie jakoś. Zjeść coś, albo przeczekać.
Gdy Dean nastawił mu obojczyk, Castiel jęknął, a spod powiek wymsknęło mu się kilka łez. Ramię samo mu się trzęsło i ruszało, i było to dość przerażające uczucie, oglądać swoją własną kończynę, która się ciebie nie słucha. Castiel oczekiwał, że Dean zacznie się z niego śmiać, że słabeusz i mięczak, ale Dean tylko przytrzymał w opatrunku niespokojne ramię i przemawiał jak do dziecka.
"Teraz ci to zawiniemy, zawiążemy i zadzwonimy do Taco Bell, że nie przyjdziesz przez parę dni, bo miałeś wypadek. Łykniesz tabletkę? Łyknij, Cas. Wiem, że nie lubisz być ogłupiony, ale na jakiś czas to się chyba nam obu przyda..."
Castiel łyknął posłusznie tabletkę i pociągnął nosem, który nagle okazał się bardzo wilgotnym, cieknącym miejscem. Dean bez ceregieli złapał chusteczkę i podał mu, z dziwnym wyrazem twarzy. Castiel nie miał ochoty roztrząsać tej nietypowej dla starszego Winchestera miny. Był zbyt obolały i chciał spać.
///////////////
Nastąpiły ciężkie, ponure dni. Castiel obolały, ale wciąż zdecydowany pomagać Winchesterom, krzątał się w kuchni i produkował pożywne posiłki. Dean, chociaż z zewnątrz silny, po tak mocnym napięciu, jakie zafundował im przywrócony do świata żywych Sam, oklapł zupełnie. Do tego dodawano się zniechęcenie, ponieważ Sam, zanurzony w szocheach, był daleki od normalności i zdrowia.
"On wyzdrowieje." tłumaczył Castiel, patrząc ze smutkiem jak Dean pomaga Samowi zjeść zupę i raz po raz ociera mu zalany podbródek. "Potrzebuje tylko czasu, żeby wydobyć się z głębiny, w którą wpadł."
"Brzmisz, jak ci uliczni kaznodzieje, co to wciąż pochylają się nad człowiekiem i dają mu czas na poprawienie błędów życia." sarkał Dean, wymachując oskarżycielsko łyżką. "Daj se luz, Castiel. Nie pocieszaj mnie. Doskonale wiem, że Sam dojdzie do siebie, ale to nie znaczy, że mam słuchać jakiegoś boskiego bredzenia..."
Castiel, nie odwracając się do starszego Winchestera, westchnął bezgłośnie i powrócił do powolnego zmywania brudnych garnków. Dean, jak zwykle, parę minut później zreflektował się i mrukliwie zaczął konwersację, co w prywatnym języku Winchesterów znaczyło tyle, co przeprosiny. Byłem dupkiem, jestem zmęczony i nie panuję nad jęzorem. Przepraszam, nie będę z ciebie darł już pasów. Castiel z łatwością doszedł do ukrytych znaczeń, które zwykle zalegały gdzieś pod wypowiedziały Deana. Był to strzępek tego, co Dean kultywował z Samem, smętna resztka starej, braterskiej miłości, zanim na świecie rozszalały się demony, anioły, apokalipsa i jej okropieństwa. Strzępek, za który Castiel był wdzięczny, ponieważ miał wrażenie, że i na ten strzępek nie zasługuje.
"...Sam wyzdrowieje." dokończył swoje zamaskowane przeprosiny Dean, pocierając twarz drżącą dłonią i opierając się łokciami na stole. "Nie może być inaczej."
"Nie może być." zgodził się Castiel, po czym nalał Deanowi zaparzonej w specjalnym czajniczku mięty.
Sam, wbrew temu, co nieuprzejmy pielęgniarz powiedział, nie był "warzywem". Castiel to wyczuwał. Sam tkwił w stanie kataleptycznym, zawieszony i zbyt przerażony, by wyjść na powierzchnię swojej świadomości. Szocheach w natężonym działaniu, zapomnienie nie tylko wielkich okrutnych rzeczy, zgotowanych Winchesterom, ale zapomnienie o wolnej woli, o świadomości.
Sam siadał, kiedy go do tego skłoniono, jadł, kiedy go nakarmiono, pił, kiedy mu to nakazano. Nie potrafił się samodzielnie ubrać, poradzić sobie z toaletą, ani się wykąpać. Zapatrzony szklanym wzrokiem w dal, zdawał się obserwować coś poza światem widzialnym. Nie reagował na swoje imię, nie reagował, gdy Dean zagadywał do niego, ocierając mu podbródek z odruchów jedzenia, nie reagował, gdy Castiel sadzał go na stołeczku pod prysznicem i mył, namydloną gąbką i myjką, spłukiwał, wycierał.
Sam był nieobecny duchem. Castiel nie miał pewności, czy to nie on był sprawą tego stanu. Takiego szocheach jeszcze nie widział.
"Przestań się samobiczować, Cas!" lekceważąco machnął ręką Dean. "Ty go przynajmniej uspokoiłeś! No i nie zapominajmy, że był dość mocno poturbowany. Rany zewnętrzne tą swoją łaską jakoś zagoiłeś, reszta to wina Lucyfera i Michała. Tak myślę."
"To nie była moja łaska." zauważył Castiel, ale Dean tylko prychnął.
"A co to za różnica, twoja czy nie twoja? Łaska to łaska. Spłynęła na ciebie i uzdrowiła Sama."
Castiel westchnął i włożył w usta Sama słomkę, przysuwając mu kubek soku pomarańczowego. Sam, jak dobra, grzeczna kukiełka, zaczął pić.
"Nie jestem pewien, czy stan Sama kwalifikuje się jako "uzdrowienie"."
Dean spojrzał na Castiela złym zezem i wygiął brzydko usta. Był bardzo przewrażliwiony na punkcie zdrowia Sama i wszelkich z tym zdrowiem związanych wątpliwości.
"Niezwykle niepewny jesteś, od kiedy upadłeś, wiesz Cas?"
Castiel nie odpowiedział na tą wyraźną zaczepkę. Wyjął słomkę z ust Sama i włożył mu w dłonie kanapkę. Młodszy Winchester nie operował łyżką ani widelcem, ale radził sobie z jedzeniem palcami. Castiel nauczył się robić różnego rodzaju kanapki, nawet te obiadowe, z indykiem, wołowiną i sałatkami. Dean, gdy była jego kolej, karmił Sama hamburgerami i nachos.
"Nie zrobiłeś nic złego. " powiedział Dean, nieco łagodniej, chociaż wciąż z butą. "Taki zawsze byłeś nieprzemakalny i pewny swego, jak trzymałeś z tymi skrzydlatymi dupkami w garniakach. Teraz tylko słyszę o wątpliwościach. Myślałby kto."
"Ale z ciebie fiut, Dean."
Castiel z sekretnym zadowoleniem patrzył, jak twarz Deana zmienia się w maskę zadziwienia, fascynacji i podejrzliwości. Warto było zaznajomić się z kilkoma żargonowymi określeniami, których tak często używał na kasie Jake, oczywiście, gdy w pobliżu nie było żadnego klienta.
"No nieźle!" Dean uśmiechnął się krzywo. "Anioł się wyuczył i innych ludzkich rzeczy, jak widzę."
Castiel potaknął poważnie. Miał chęć się uśmiechnąć, był tego bardzo bliski, ale Sam upuścił z dłoni kanapkę i patrzył się teraz na nią jak na ósmy cud świata. Castiel podniósł upadłą kanapkę, odłożył na bok na talerzu i wsunął mu w rękę kartonik z sokiem bananowym.
//////////////