Kto przyjaciół nie ma, jest jak dłoń mały
Eric Summers, pryszczaty, nastoletni uczeń Smallville High, siedzący zawsze koło Chloe na chemii i biologii, chciał się zabić. Nie wytrzymywał presji. Jego ojciec, sławny i rozchwytywany naukowiec, wciąż stawiał przed nim nowe, niemożliwe do osiągnięcia cele, a matka, żyjąca od przyjęcia do przyjęcia kura domowa, wyglądająca tylko kolejnej wizyt u kosmetyczki i nie przejmowała się zbytnio problemami syna. Tak więc owszem, Eric nie miał łatwego życia, a teraz chciał je skończyć, skacząc z dachu szkolnego budynku. Oczywiście Clark nie mógł na to pozwolić.
Miks błyskawicy, wystawienia na działanie kryptonitu i rozerwanych przez burzę linii wysokiego napięcia, spowodował najpierw ogłuszający huk, a potem oślepiające światło. Gdy wszystko ucichło, Clark nie zauważył nic nienaturalnego. No może poza tym, że kręciło mu się nieco w głowie a Eric Summers, nieprzytomny, leżał obok niego, z ramionami otwartymi jak do lotu. Już to powinno dać mu do myślenia. Nigdy nie kręciło mu się w głowie, a jedynymi chwilami, gdy czuł się źle, były moment, w których miał styczność z meteorytami.
Poszedł do domu, tak jak zwykle. Tak jak zwykle zadzwonił anonimowo po karetkę dla Erica i tak jak zwykle wymknął się indagacjom rodziców, gdzie był tak długo i dlaczego ma osmaloną sadzą kurtkę. Wziął prysznic i pomny, żeby nie połamać kafelków, ulżył sobie. Jednoręcznie, tak jak zwykle. Nie zauważył, że jego penis jest nietypowo delikatny w jego dłoni, a kafelki bardziej twarde i zimne niż zazwyczaj. Doprowadził się szybko do orgazmu, opłukał mydliny z włosów, wyszorował zęby. Ubrany w grubą piżamę, której nie używał od dobrych kilku miesięcy bo była za ciepła, wymknął się do Fortecy Samotności, z talerzem ciastek owsianych i litrem pełnotłustego mleka.
Nic nie spostrzegł, nic niezwykłego nie zarejestrował. Clark Kent był czasami dokładnie takim samym ciołkiem, za jakiego miała go większa część studentów Smallville High.
"Hej Clark, ciężarówka mi się wkopała w błoto. Przeklęty deszcz. Pomóż no mi, pchnij jakoś albo co, bo się spóźnię do mleczarni."
Clark z kanapką w ustach skinął niemo głową i podążył na pomoc tacie. Jonathan Kent siedział za kierownicą pick upa ze zniesmaczoną miną i klął pod nosem na siąpiący z grudniowego nieba deszcz. Fakt, całe podwórze przez noc zamieniło się w pokryte kałużami bagno, niezbyt głębokie, ale mimo to uciążliwe, zwłaszcza, gdy chciało się dojechać do mleczarni jako pierwszy z petentów.
Clark złapał jedną ręką za zderzak ciężarówki, przełknął resztkę kanapki i pchnął.
Nic. Nic się nie stało. Może tylko źle złapał. Odłożył plecak na pakę pick upa, podwinął rękawy swojej nowej, jeansowej kurtki i zaparł się, ujmując zderzak na poważnie. A potem ojciec dodał gazu, fala lepkiego, płynnego błota poleciała wspaniałym łukiem przez całe podwórze, a Clark wylądował na plecach, oszołomiony i dziwnie zmarznięty. Zmarznięty, bo nagle odczuł, że woda, która nasiąkała właśnie w jego ubranie, jest przenikliwie zimna, a on, nie ma już swojej zwykłej ciepłoty ciała, nie ma już... mocy.
Z nosa Clarka popłynęła strużka krwi. Ojciec wyskoczył z ciężarówki i w trzy sekundy znalazł się przy synu, obejmując go i zaglądając mu w oczy. Clark z początku nie reagował na zaniepokojone pytania, na trwogę w głosie taty, na ostrożne dotyki. Nie miał mocy. Nie mógł wypchnąć pick upa z kałuży błota, czuł zimno, słabość, można go było zranić.
Gdy w końcu Clark odezwał się, brzmiał jak wystraszony pięciolatek i nie mógł tego nijak opanować.
"Co się ze mną dzieje?"
Mama miała teorię, że może to kolejna niespodzianka na drodze dojrzewającego kosmity, albo te błyskawice wczorajsze coś zrobiły z metabolizmem Clarka, gdy ratował Erica Summersa. Tata wręczył mu materiałową chustkę do nosa i oznajmił, że cokolwiek się stało, nie należy panikować. Clark miał chęć wykrzyczeć im obu w twarze, że jak ma nie panikować, skoro wszystko to, kim dotychczas był, jak czuł, co przechodził, wszystko to zniknęło. I nie wiadomo, kiedy wróci.
Clark zawsze lubił marzyć, że nadejdzie taki dzień, kiedy przestanie być kosmitą, kiedy stanie się normalny, cokolwiek by to nie znaczyło. I gdy będzie już taki normalny, świat będzie piękny. Nie będzie się trzeba bać, że dotykając kogoś, możesz go zranić, albo nawet zabić, nie będzie trzeba się lękać, że zniszczy się dom, albo samochód, albo cokolwiek, czego nie powinno się niszczyć, ale chwila nieuwagi starczała, żeby nadludzkimi siłami to zburzyć. To były świetne marzenia, odczuwać w końcu dokładnie to samo, co ludzie dookoła, bez wysiłku zgadywać trafnie, dlaczego zachowują się tak, nie inaczej, nie udawać, że się rozumie, po prostu rozumieć i cieszyć się, ze wspólnoty doświadczeń, z normalności, z bycia razem...
Romantyczne bajania nic nie miały wspólnego z obitym nosem, przemoczoną kurtką, ziębiącą w plecy, i poczuciem ogólnego zmęczenia, znużenia i strachu. Teraz każdy mógł go zranić... jego autobus szkolny mógł odjechać, a on nie będzie w stanie go prześcignąć.
Mama wepchnęła mu w ręce nową, suchą kurtkę, gdy wyskoczył na próg, gotów gonić żółty bus. Zatrzymał się za furtką. Super szybkość też zniknęła, pozostały natomiast zwykłe, nastoletnie nogi, które, wcale nie romantycznie, zmęczyły się po kilkudziesięciu metrach. Clark zwiesił głowę.
///////
Właściwie miało to swój urok. Gdy już Clark przyzwyczaił się do tego, że marznie i przegrzewa się jak zwykły człowiek, i że musi uwzględniać czas zwykłego przemieszczania się w przestrzeni, nagle okazało się, że, gdy nie trzeba nieustannie kontrolować swojej siły na każdym kroku, świat wygląda nieco inaczej. I ma to swoje plusy.
Clark po raz pierwszy spóźnił się na literaturę, czym zarobił sobie wspaniały, śliczny, speszony uśmiech Lany. Po raz pierwszy także zagrał cały mecz koszykówki, i spocił się, zdyszał, bez żadnych mocy zdobył kilkadziesiąt punktów. Nikogo nie zgniótł, nikomu kości nie połamał. Whitney i Pete klepali go po plecach i nie mogli się nadziwić jego koszykarskiemu talentowi. Clark był w swoim żywiole, a może to zwykłe uderzenie adrenaliny po wysiłku fizycznym... ludzkim wysiłku fizycznym. Nagle okazało się, że kosmici pojmują wysiłek całkiem innymi kategoriami, a Clark chyba w życiu jeszcze nie był aż tam zmęczony i szczęśliwy, jak teraz, w śmierdzącej, dusznej szatni, z ręcznikiem na ramionach i pustką w głowie.
Nie było tak, jak w romantycznych wizjach, ale mimo wszystko było ciekawie. Inaczej, w dobrym tego słowa znaczeniu. Clark odkrył, że może być bardziej rozluźniony przy Lanie, może bez zmieszania słuchać opowieści Chloe o Ericu Summersie, który nagle zyskał jakieś super moce i na pewno stało się to za pomocą meteorytów.
"No to chociaż wiemy, gdzie się twoje moce podziały." stwierdziła suchym tonem mama, pokazując Clarkowi przy śniadaniu gazetę. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Erica, pewnego siebie, czupurnego i uśmiechniętego zawadiacko. Nie było w nim nic z dawnego problematycznego, roztrzęsionego, nerwowego Erica.
"Nie ma w sobie nic z twojej ostrożności, Clark." zauważył tata, mrużąc oczy i zaglądając mamie przez ramię. "Chłopak nagrabi sobie, zanim znajdziemy jakiś sposób, żeby odzyskać twoje moce."
Jeżeli to możliwe. Cisza, nabrzmiała znaczeniem, zawisła nad kuchnią Kentów, niewygodna i straszna. Clark stracił apetyt.
Nie miał pojęcia, jak rozmawiać z Ericiem, który z dnia na dzień coraz bardziej tracił nad sobą panowanie. Nie wiedział, jak odzyskać swoje moce, co się takiego pośród tej przeklętej burzy stało, że wywróciło to jego życie do góry nogami. Nic już nie ogarniał, a zwykłe, ludzkie zmęczenie nie pomagało, chociaż w jakiś pokrętny sposób, znajdował w nim ukojenie. Wytrwale towarzyszył tacie w naprawianiu płotów, uprzątaniu zagrody, łataniu dziur w ogrodzeniach. Męczył się, ranił sobie palce młotkiem, po raz pierwszy musiał używać rękawic roboczych. Pytał taty, jak radzi sobie z tymi wszystkimi obowiązkami, tak codziennie, bez mocy. Tata odpowiadał z uśmiechem, że lata praktyki, że przyzwyczajenie.
Clark jakoś wątpił, żeby na dłuższą metę mógł przyzwyczaić się do takiego życia. Poza tym wciąż czuł się odpowiedzialny za swoje moce, nawet, gdy ich nie posiadał. Były groźne, zwłaszcza w rękach kogoś tak niestabilnego jak Eric.
Nie potrafił o tym myśleć. Nie chciał o tym myśleć. Dlatego, chociaż już zrobiło się ciemno a ciężkie, nabrzmiałe deszczem chmury zasnuły niebo, Clark wziął latarkę, młotek, gwoździe i powędrował naprawić płot na tyłach farmy. Gdy przemknęło obok niego srebrne ferrari, mrugając czerwonymi światłami tylnymi, mógł tylko zmrużyć oczy, zachwiać się...
I uderzyć się w palca młotkiem.
"Ach! Kurza twarz!"
Lex płynnym, lamparcim ruchem wsiadł z samochodu i podszedł do Clarka. W grudniowym mroku jego twarz, oświetlona jedynie czerwonymi światłami ferrari i latarką, wyglądała dziwnie. Nieobliczalnie, obco. Clark wstał, otrzepał spodnie, zdjął rękawice i podał dłoń Lexowi, usiłując stłamsić rosnący mu gdzieś w głębi brzucha niepokój. Coś było nie tak. Milczący, odziany w grube palto Lex, z bladą twarzą, wyglądającą jak maska i oczyma sfinksa.
"Witaj Lex. Coś się stało?"
Nic nie przygotowało Clarka na serię pytań, konkretnych, naciskających, pewnych. Pytań, za którymi czaiła się wiedza. Lex pytał, jakby znał odpowiedź. Najpierw subtelnie, potem z coraz większą swadą i urazą. Czy Clark nie chce mu czegoś powiedzieć, czy raz w końcu może być z nim szczery i wyznać, co naprawdę stało się wtedy, na moście. Bo Lex był pewny, że uderzył go swoim samochodem, że wjechał w niego, centralnie, i niemożliwa jest inna wersja wydarzeń.
Nie musisz się obawiać. Chcę tylko pomóc. Chcę znać prawdę.
Clark w normalnych warunkach zacząłby się tłumaczyć, plątać w zeznaniach i odczuwać ogólnie spore wyrzuty sumienia, że okłamuje w tak prostacki sposób swojego najlepszego przyjaciela. Tylko, że już nic nie było normalne.
"Nie wierzysz mi? Ok, to weź ten cholerny młotek i mnie uderz. Gdziekolwiek. Może jak mi zrobisz krzywdę, to przestaniesz mi tutaj serwować swoje paranoiczne teorie." Clark zmarszczył się, nadął i wyprostował pierś, wyciągając w kierunku Lexa młotek. "Widać musisz kogoś uszkodzić, zanim mu zaufasz."
Lex patrzył na niego jak na wariata, najpierw nieufnie, potem ze zmieszaniem i gniewem. W wykonaniu młodego Luthora zmieszanie łatwo można było pomylić z błędnymi danymi i wstydem, że się je zaprezentowało szerszej publiczności. Clark miał chęć podejść do Lexa bliżej i potrząsnąć nim. Po co te gry? Po co te podchody?
"Nie będę testował twojej niezniszczalności młotkiem." wydusił w końcu Lex, nie spuszczając wzroku, ale wyraźnie cofając się nieco przed Clarkiem. "Po prostu chcę zrozumieć."
"A co tutaj do rozumienia? Nie jestem nikim specjalnym, jestem tylko gościem, który uratował ci życie, Lex. Czy to ci nie starczy?" Clark zbliżył się do Lexa, a ten tym razem nie zrejterował, tylko spotkał się twarzą w twarz ze zmęczonym, spoconym, całkowicie bezbronnym kosmitą.
"Przepraszam..."
Clark zacisnął usta i jeszcze raz zmierzył Lexa twardym spojrzeniem, po czym odwrócił się, zebrał narzędzia, i podążył w stronę domu. W kuchni wciąż paliło się światło, mama pewnie czekała na niego z wieczorną przekąską. Rodzice, chociaż nie mówili tego wprost, pilnowali go, dyskretnie, z poboczy. Widać za bardzo przyzwyczaili się do jego niezniszczalności i utajania jej, i nie bardzo potrafili radzić sobie z jego nagłą, ludzką bezbronnością. Nic dziwnego, on też niezbyt sobie z nią radził.
Jeżeli Lex coś jeszcze powiedział, Clark już tego nie usłyszał. Znieczulony, zawiedziony i zły, ruszył w stronę domu, nie oglądając się za siebie.
Tej nocy Forteca Samotności wydawała się jeszcze bardziej pusta i cicha niż zazwyczaj. Pola dookoła szarzały i zasnuwały się szronem, jakiś pojedynczy, samotny pies wył gdzieś do zasłoniętego chmurami księżyca. Nadchodził mróz, niepostrzeżenie i nieuchronnie. Clark owinął się szczelniej kocem i spojrzał w lunetę, pogryzając od niechcenia kanapkę z indykiem. Lana siedziała sobie bezpiecznie w swoim pokoju, przy ażurowej lampce, z pewnością czytając jakąś rosyjską klasykę na zajęcia, a może po prostu przytulała się z Whitney`em. Trochę dalej gospodarstwo państwa Ross pogrążone już było we śnie, jedynie samotna, biała latarnia oświetlała krużganek. W wieży Lexa paliły się z kolei wszystkie światła. Może znowu zdobywał jakieś imperium finansowe, cichcem, pod bokiem ojca usiłując zbudować swoje własne, niezależne, autonomiczne cesarstwo. A może ponownie zaczął badać ten nieszczęsny wypadek na moście, może znowu zaczął gromadzić jakieś dane, szpiegować, podejrzewać...
Clark zamknął oczy i zatęsknił za gwiazdami. Grudniowe noce rzadko dostarczały okazji, żeby się im przyjrzeć. Poza tym, ludzkimi oczyma gwiazdy z pewnością wyglądały inaczej. Clark nie był pewien, czy chce się dowiedzieć jak... a mimo to tęsknił.
Sms przyszedł z cichym pingnięciem i Clark z początku wcale nie miał zamiaru go odbierać. Ale ciemność była coraz gęstsza i opresyjna dookoła lampki nocnej, ustawionej przy lunecie, ciastka się skończyły, kanapki też, i w końcu trzeba było się przyznać przed samym sobą, że samotność w Fortecy Samotności nie zawsze była czymś przyjemnym.
Sms Lexa był jak zwykle zamotany.
Jeśli trud nie zamienia się w korzyść, traci sens. Mam parę nowych filmów i całe tony popcornu. Przyjdziesz jutro wieczorem?
Clark nie mógł się nie uśmiechnąć, na wymijające, obliczone na efekt, jednocześnie dokładnie przemyślane słowa. Wciąż był na Lexa zły, zdenerwowany jego dociekliwością i spostrzegawczością, chociaż było to trochę nie fair. Clark od dłuższego czasu przeczuwał, że Lex wie więcej, niż daje to po sobie poznać, że domyśla się, że jego najlepszy przyjaciel nie jest zwykłym, flanelowym chłopakiem z Kansas. Tylko co innego snuć w milczeniu domysły, a co innego zwerbalizować je i dążyć do konfrontacji, zaatakować. Clark patrzył tępo na wyświetlacz komórki, nagle rozdrażniony na nowo i poruszony.
Bał się, że Lex postanowi zmusić go do wyjawienia prawdy, że zamiast milczeć na temat zacznie na temat mówić, a tego ich przyjaźń mogłaby nie wytrzymać. W końcu która ludzka przyjaźń mogłaby wytrzymać konfrontację z kosmitą?
Clark nie odpowiedział na smsa Lexa, a Lex już więcej się nie odezwał. Światła na wieży rezydencji Lutorów przyciemniły się, przybierając złoto fioletową barwę.
end
by Homoviator 11/2010