Lulajka, I rozdział ff do mangi Vassalord

Mar 16, 2007 11:12

Pierwsza część ff do Vassalorda. Lubię tą mangę, ma w sobie potencjał, który być może, wykorzystam kiedyś w poważniejszych fabułach.

To miał być one shot, happy sex only and stuff, ale wyszło inaczej. Heh, zawsze wychodzi inaczej. Będzie druga cześć, już niedługo. To jest pwp tylko zamaskowane in my style if you get the driff.

Enjoy little product of my twisted mind :) *v odchodzi gwiżdżąc Dead*



Lulajka

And if your heart stops beating
I'll be here wondering
Did you get what you deserve?
The ending of your life

Przyszedł tak jak zawsze. Niespodziewanie, z pretensją o odczuwany głód i przemożnym pragnieniem, żeby głód zaspokoić. Trochę się popieklił, trochę powygażał, trochę powalczył ze służącymi i bez przekonania zniszczył dwa nowe modele Alicji. Tak jak zawsze. Johnny nie przypuszczał, że jego prywatny niewolnik, uzależniony od jego krwi niczym samochód od paliwa, cyborg egzorcysta, wymachujący krzyżami, miotający strzykawkami z wodą święconą i uzbrojony po zęby, może tak łatwo się poddać.
Charles. J. Krishund nigdy nie poddawał się łatwo. I nie chodziło tutaj tylko o seks czy pragnienie krwi. Tym bardziej Johnny Rayflo nie miał podstaw przypuszczać, że dzieje się coś niedobrego. Chociaż to słowo nie było adekwatne; Rayflo gdzieś w głębi duszy był przekonany, że istoty takie jak on i Charles żyją tylko dzięki jakiemuś przeoczeniu, pomyłce. W końcu, jak udowadniała historia kościoła, błędy w boskiej ewidencji zdarzały się nader często, ale też równie często były wykorzystywane.
I tak Charles jak zwykle przyszedł do rezydencji Rayflo, usiłując wybić służbę i obezwładnić Johnnyego jednocześnie. Jak zwykle ubrany w swój księżulkowaty uniform, w kuszący płaszczyk z krzyżami i buty, których nie powstydziłby się zmobilizowany do armii zwolennik s/m, wyglądał jak groźny, potężny tępiciel wampirów. I jak zwykle Rayflo widząc Cherriego w jego niebezpiecznej glorii przypomniał sobie, jak duży Charles był małym Charliem, który mógł zasnąć, dopóki nie objął go za szyję i nie wysłuchał bajki na dobranoc.
Cherrie nienawidził, gdy się go nazywało Cherrie. Zabawne, bo kiedyś, dawno dawno temu, sto czterdzieści pięć lat temu, wcale mu to nie zawadzało.
Po całej akcji, trzech stłuczonych kamiennych wazach koło basenu i pękniętej ścianie wschodniego skrzydła domu, kilku siniakach, zadrapaniach i wyrwanych kablach, wylądowali w łóżku. Rayflo przyciągnął do siebie mocno Cherriego, wzdychając, gdy ciężar kochanka wcisnął go w poduszki. Nie lubił seksu z mężczyznami, nie lubił tego mimowolnego oceniania, który z nich jest silniejszy, większy, cięższy, bardziej umięśniony. To oczywiście nie miało znaczenia, jeżeli było się wampirem pokonywało się większość napastników niezależnie od tego, jakie mieli gabaryty. A jednak Rayflo nie lubił tego momentu, tego bezwiednego porównania, które z kobietami nigdy nie miało miejsca a z mężczyznami było pierwszym elementem zachowań godowych.
Tylko Cherrie nie wzbudzał tego typu odczuć w Johnnym. Być może dlatego, że pomimo wszystko Krishund był jakąś formą, może bardziej wysublimowaną, bardziej przebiegłą i silną, dawnego małego Charlesa. Być może dlatego Krishund był jednym z niewielu mężczyzn, których Rayflo wpuszczał do swojego łóżka.
I jedynym, któremu pozwolił pić swoją krew, ale Rayflo nie lubił o tym myśleć i z uporem maniaka zapominał o tym drobnym fakcie najlepiej jak umiał.
Cherrie nie zaczął od razu konsumować swojego posiłku, tylko powoli wycałowywał sobie ścieżki po Johnnym, od czasu do czasu stymulująco wodząc dłońmi po wewnętrznych stronach jego ud, a czasami po prostu głaskając abstrakcyjnie jakaś część ciała Rayflo. Ramię, brzuch, łydka. Już to powinno trochę zastanowić, jeżeli nie zaniepokoić Johnnyego. Cherrie nie "jadł" swojego przeklętego, a w każdym razie "nie świętego" posiłku od dobrych kilku tygodni. Musiał być potwornie głodny, a mimo to nie od razu przystąpił do uczty, tylko nieśpiesznie eksplorował leżącego pod nim wampira. W pewnym momencie przyjemnie ugłaskiwany, przyciśnięty i objęty Johnny zapomniał faktycznie, że występuje w roli przekąski, czy też, jak mawiał Charles, "narkotyku", i po prostu poddał się erotycznemu impromptu.
Znali się już tyle lat, że z wprawą grali na swoich czułych punktach, miejscami ocierając się niemal o okrucieństwo. Nigdy oficjalnie nie byli kochankami, chociaż Rayflo lubił w ten sposób o nich myśleć, gdy Cherrie po posiłku zalegał obok niego w łóżku i usiłował zbyć tętniącą w nim jeszcze przyjemność rozmyślaniem o winie, karze, dekalogu i co tam jeszcze wysmażał Watykan, aby trzymać w ryzach swoje owieczki. I teraz, gdy usta Charlesa błądziły po obojczykach Johnnyego kąsając go raz po raz, czasem mocno, czasem delikatnie i ostrożnie, Rayflo także pomyślał, że jego kochanek jest dobry w te klocki.
Przewracali się jeszcze trochę w pościelach, wypróbowując na ile ustępliwa jest druga strona i testując, na ile im się spieszy a na ile mają chęć włożyć wysiłek w to, żeby rzecz trwała jak najdłużej. Cherrie pracowicie wycałowywał wewnętrzne strony ud i ramion Johnnyego, który nagle odkrył, że jest całkiem nagi, nie przypominając sobie w ogóle momentu rozbierania. Oddech Krishunda, chuchający w wilgotne ślady pozostawione po języku i kłach, powodował, że Rayflo stawały wszystkie włosy na ciele a członek drgał nerwowo. Dość szybko okazało się, kto będzie na dole. Johnny nie przejął się, seks z Charlesem to seks z Charlesem, ustawienie góra/dół było sprawą wtórną.
Został zepchnięty jeszcze głębiej w poduszki, przewrócony na brzuch i ugryziony w kark. Nareszcie znajomy ryt kąsania wrócił na swoje miejsce. Gdy Johnny poczuł jak Charles przysysa się do małych, płytkich ranek na jego szyi, zauważył nieco trzeźwiej, że to nietypowe dla wyposzczonego Krishunda, aby dopiero teraz zacząć się pożywiać. Myśl pojawiła się nagle i równie nagle zniknęła pod natłokiem wrażeń, którymi chwilę później Rayflo został zalany.
Cherrie był pracowity i rzetelny nawet, jeżeli chodziło o seks. Bardzo dbał o zaspokojenie swojego partnera i dało się odczuć, że robi to nie dlatego, że zaraz ów partner dostarczy mu pożywienia. Johnny nie raz pomyślał, że gdyby nie te wszystkie wierzenia, dogmaty katolickie i nieco zabobonna wiara w mistyczną stronę życia, Charles byłby świetnym kochankiem, być może nawet niemal idealnym mężem jakiejś na wskroś nudnej, szarej panienki, która skłoniłaby skromnie głowę a potem wyprodukowała z nim kilkoro małych Krishundów, żeby przedłużyć linię rodową i spełnić się jako kobieta.
Być może, na pewno, Cherriemu nie raz przeszła także taka myśl przed głowę, ale nie wydawał się z tym. Poza paroma dziwacznymi wierzeniami, takimi jak ufność w to, że jeżeli bóg zechce Charles J. Krishund nie zamieni się pod wpływem słońca w garść pyłu, Cherrie był święcie przekonany o nieomylności swojej misji. Przyjmował to z pokorą jednocześnie z zacięciem godnym lepszej sprawy, podobnie jak fakt, że ktoś taki jak on nie będzie nigdy niczyim pełnoprawnym mężem, ani pełnoprawnym księdzem.
Johnnyemu to nie przeszkadzało. Miał swojego kościelnego cyborga tylko dla siebie, w każdym razie w łóżku. To było i tak więcej, niż mogła się poszczycić większość wampirów.
Sam akt był nieśpieszny, mocny i obliczony na intensywną ulgę. Cherrie wszedł w Rayflo ostrożnie, opanowując profesjonalnie oddech i drgające miarowo ramiona. Johnny patrzył się na jego twarz, zasłoniętą częściowo przez tą śmiesznie podciętą, chłopięcą grzywkę, i miał chęć go pocałować, ale wiedział, że teraz lepiej tego nie robić. Z doświadczenia wynosił, że raz rozsmakowany we krwi Cherrie ust użyje już teraz tylko do kąsania, a więc całowanie odpadało, chyba, że chciało się koniecznie wyjść z rozgryzionymi wargami albo poranionymi przez kły dziąsłami. Charles podchodził poważnie zarówno do seksu jak i do posiłków.
Poruszali się w zgodnym, zdecydowanym, ale raczej wolnym rytmie, czasami zmieniając nieco pozycję, a czasami po prostu zamykając oczy i poddając się tempu, nad którym pracowali tyle lat. Johnny czasami obejmował udami biodra Cherriego i przyciągał go do siebie mocniej, pogłębiając penetrację, a wtedy Charles wzdychał z dezaprobatą i spoglądał na niego z wyrzutem, usiłując wciąż utrzymać kontrolę oddechu. Swoje pojedynki toczyli nie tylko werbalnie, zdarzało się im także wieść dysputy bez słów a samymi jedynie ciałami, i stosunek był jednym ze sposobów na tego typu komunikację.
W pewnym momencie, kiedy Rayflo zaczął już tracić wizję a uszy wypełnił mu ogłuszający szum, Charles przyspieszył. Po uprzednich spokojnych, posuwistych ruchach nagła zmiana tempa podziałała na Johnnyego jak piorunochron na błyskawicę. Jęknął, najpierw cicho potem coraz głośniej, aż wreszcie krzyknął na cały głos, przywierając całym sobą do piersi unoszącego się nad nim Krishunda. Gorąca wilgoć, skryta gdzieś głęboko w nim i drażniona z wprawą przez członka Cherriego, rozeszła mu się po całym podbrzuszu i spiralnie spłynęła ku kroczu. Charles szarpnął się lekko, gdy paznokcie jego osobistego wampira wbiły mu się w kark, a potem otworzył usta w niemym okrzyku i doszedł.
Gęsty, ciepły płyn wystrzelił wewnątrz Johnnyego, który pomimo radosnych kolorowych iskier, mrugających mu pod zamkniętymi oczyma, fuknął zdenerwowany. Tyle razy mówił Cherriemu, żeby w nim nie dochodził, bo poczucie lepkości i śliskości powodowało spory dyskomfort. Johnny Rayflo był stworzeniem kochającym swoją wygodę, jeżeli mógł uniknąć nieprzyjemności wynikających z seksu analnego z partnerem, któremu czasem zapomniało się założyć prezerwatywy, to starał się jak mógł ich uniknąć.
Na korzyść Cherriego przemawiało tylko to, że osiągnąwszy swój orgazm, nie znieruchomiał, tylko utrzymywał nadal rytm, czekając aż jego partner także dojdzie. Szczery, dobry, zawsze uczciwy Charles. Johnny uśmiechnął się i właśnie chciał poczynić jakiś komentarz na temat rzetelnych osobników uprawiających rzetelnie seks, ale Cherrie zmienił położenie bioder. Trzy ruchy później Johnny nie był już w stanie ułożyć koherentnego zdania, nie mówiąc o jakiejś bardziej wyrafinowanym docinku. Świat zawirował, po czym wygiął się nienaturalnie, pozostawiając dyszącego Rayflo otwartymi oczyma wpatrującego się w wybuchające kolorowe ognie, jeden po drugim znikające... aż w końcu został tylko on sam i leżący obok niego, ułożony grzecznie i równo pod kocem, Charles J. Krishund, obserwujący go w milczeniu.
Dopiero po kilku dłuższych chwilach Johnny był w stanie przerwać to milczenie.
"Czemu się tak na mnie patrzysz, Cherrie?"
Jasne, niebiesko-zielone oczy o wykroju migdałów spojrzały na Rayflo a potem Charles uśmiechnął się.
"Nie mów do mnie 'Cherrie'."
I to już powinno z całą pewnością zaalarmować Johnnyego, ale w jakiś pokręcony sposób Rayflo tylko sapnął rozbawiony, zmierzwił Krishundowi grzywkę i odwrócił się plecami. Chciał spać, był bardzo senny. Żaden alarm nie odezwał się w jego głowie na widok uśmiechającego się po seksie Cherriego, dowodząc tym samym, że nie ma nieomylnych ludzi tak samo jak nie ma nieomylnych wampirów.

And if you get to heaven
I'll be here waiting, babe
Did you get what you deserve?
The end, and if your life won't wait
Then your heart can't take this

Cherrie przychodził raz na tydzień, czasami rzadziej, gdy miał jakaś dłuższą misję. Pierwsze dwa tygodnie Johnny nie martwił się jego nieobecnością. Nie mogli być nieustannie razem, bo niewątpliwie zakończyłoby to się kłótnią i skoczeniem sobie do oczu a takie chwile rozłąki zwiększały apetyt.
Ostatni seks z Cherriem pozostawił Rayflo sytego i spokojnego i na samo jego wspomnienie robił się twardy. Charles nie był już takim żółtodziobem jak kiedyś, wiedział, co z czym, żeby było dobrze i Johnny doceniał tą umiejętność w pełnej rozciągłości.
Na początku trzeciego tygodnia zaczął się zastanawiać, czy Krishund nie zachorował, albo czy mu się jakaś ważna część nie przepaliła. Bawił się tą myślą dobre dwa dni, wyobrażając sobie jak głodny Cherrie powstrzymuje swoje pragnienie i jak w obecności kardynałów rzymskich, usiłuje ukryć kły, zdradzające jego przynależność gatunkową. To się między nimi zdarzało, tego typu milczenie i tego typu oddalenie, to było trochę jak gra i sprawdzenie, kto kogo przetrzyma., ale jednak w połowie trzeciego tygodnia Rayflo zaczął się martwić i tego już nie mógł zbyć żartami.
Wybrał się do mieszkania Krishunda tuż przed zachodem słońca. Ostatnie czerwonawe promienie dnia nie były już mu w stanie wyrządzić krzywdy. Odziany w ciepły, wiosenny płaszcz, z fantazyjnie zawiązanym szalem, z zadowoleniem stwierdzał, że kobiety oglądał się za nim na ulicy, szepcząc sobie do ucha. Słyszał ich komentarze i nawet odwrócił się w ich kierunku, kłaniając się dwornie. Był wampirem, miał dużo bardziej wrażliwe zmysły, niż zwyczajny zjadacz chleba, usłyszał podniecone chichoty, poczuł zapach dusznych, ciężkich perfum i nowych, jedwabnych pończoch. W sumie Johnny mógłby się pożywić przed wizytą u Cherriego, w sumie to był głupi pomysł. Coś, bardzo spóźnione i niemrawe coś teraz zaczynało krok po kroku wszczynać alarm w jego głowie i nie miało to związku z kobietami w jedwabnych pończochach, tylko z pewnym katolickim cyborgiem.
Drzwi otworzył mu zaspany, chorobliwie blady Charles J. Krishund odziany w skromny, prosty szlafrok i klapki. Johnny uśmiechnął się wszystkimi zębami
"Czego chcesz?" zapytał wrogo Cherrie, zagarniając zbyt rozsunięte poły szlafroka i zaciskając pasek.
"Przyniosłem mandarynki!" gruchnął z impetem Rayflo, wyciągając przed siebie torebkę z owocami. "Daj spokój, zaproś mnie do środka to pogadamy!"
"O czym?" chciał wiedzieć Cherrie, ale odsunął się, pozwalając Johnnyemu przejść w głąb mieszkania. "Nie mam ochoty na żarty."
"Ty nigdy nie masz ochoty na nic poza swoją pracą, czyli wybijaniem wampirów i innych groźnych dla kościoła stworzeń." sarknął Rayflo, opadając w westchnieniem na fotel i moszcząc się na nim wygodnie. "Nie mów, że nie zjesz ze mną po mandarynce, bo się obrażę."
Niebiesko-zielone oczy, teraz podkrążone i nienaturalnie lśniące, spojrzały na niego nieruchomo. Powoli, jakby nieco zbolałym ruchem, Cherrie usiadł zajmując drugi fotel. Ręki po ofiarowywaną mu przez Johnnyego mandarynkę nie wyciągnął.
"A coś innego zjesz?" zapytał Rayflo, przymrużając oczy i odsłaniając od niechcenia szyję, wyłuskując ją powoli z szalika. "Dość długo nie jadłeś nic porządnego, powinieneś być głodny jak wilk."
Cherrie siedział na swoim fotelu jak zaklęty, podpierając brodę na dłoniach i patrząc w bezruchu, jak Johnny kocim ruchem zsuwa się na dywan i podpełza do niego z torebką mandarynek wciąż uczepioną jego dłoni.
"Nic nie jadłeś od dobrych trzech tygodni, musisz konać z głodu. Oto jestem, przyszedłem do ciebie, żebyś mógł się pożywić a ty mnie tak chłodno przyjmujesz. Czym sobie na takie traktowanie zasłużyłem?" Rayflo wsparł się rękoma o kolana Charlesa i powoli zmusił go do rozsunięcia ud, wpasowując się między nie. "Czym sobie ty zasłużyłeś na takie przedłużające się, palące pragnienie?"
Torebka z mandarynkami upadła na dywan i wytoczyło się z niej kila pomarańczowych, dojrzałych owoców. Rayflo z niknącym uśmiechem na ustach wpatrywał się w rękę Cherriego, trzymającą go brutalnie za nadgarstek.
"Puść. Boli."
"Nie, to mnie boli!" sarknął Charles i z wciąż kamienną miną odepchnął od siebie Johnnyego, tak, że aż przysiadł na podłodze. "Zasłużyłem sobie na takie życie, jakie wiodę decyzją, którą jako głupi młody szczeniak podjąłem, żeby tylko z tobą zostać. Ale nie musi tak być."
"Co masz na myśli? Co 'nie musi'?" Rayflo czuł, że ma teraz na twarzy żałosny wyraz zaskoczenia, zranienia i zawodu. I miał to gdzieś. Nagle wszystkie ignorowane do tej pory oznaki dotarły do niego w całej rozciągłości. "Nie mów, że zamierzasz się zagłodzić na śmierć, Cherrie!"
"Nie krzycz." uciął twardo Charles i wstał ze swojego fotela. "Nie zamierzam zaalarmować swoich sąsiadów tylko z tej okazji, że przyszedł do mnie rozemocjonowany wampir!"
"Ugh ty...!" Johnny zmełł w ustach przekleństwo i skierował się w stronę małej, oszczędnie urządzonej kuchenki Krishunda. "I miej lepiej coś słodkiego, bo nie ręczę za zdrowie twojego sąsiedztwa!"
W lodówce nie było wiele, ale lody czekoladowe się znalazły. Całe opakowanie. Rayflo nastroszony bojowo usiadł przy stole i zaczął metodycznie pożerać swój spóźniony deser, zerkając wciąż w stronę Cherriego. Charles oparty o framugę drzwi kuchennych patrzył na niego z nieczytelnym wyrazem twarzy.
Jesteś głodny, wiem, że jesteś, powtarzał sobie w myślach Johnny, oblizując teatralnie łyżeczkę a potem upuszczając ją, akurat tak, żeby dać Krishundowi ładny widok na swoje plecy z uwzględnieniem ich części dolnej. Głodny i spragniony, a wynajdujesz sobie jakieś sztuczne problemy.
Krishund nie dając się sprowokować wciąż patrzył na Rayflo, jakby przyssany do tej swojej framugi, psia krew.
Za oknem zachodziło słońce, niemal całkiem chowając się za horyzont i pozostawiając po sobie na niebie karminowo pomarańczowe smugi.
"Bardzo ciepłe to wiosenne słońce."
Charles nie poruszył się nawet na swoim stanowisku. Może nie miał już na to sił, a może po prostu mu się nie chciało. Po tylu latach doświadczania zawsze znajdującego energię, żeby "chcieć" Krishunda, była to przerażająca i nieprawdopodobna opcja. Johnny ruszył się ze swojego miejsca przy stole i równym, powolnym krokiem podszedł do Charlesa.
"Może to nie kwestia, którą powinien wypowiadać wampir, ale wiosna to moja ulubiona pora roku." Johnny westchnął, opierając się dłonią nad ramieniem Cherriego i zapatrzył się spod przymrożonych powiek na słońce. "Te wszystkie ptaki, rośliny, króliki, wszystko rośnie i się marcuje. Aż chce się żyć. O cholera, kolejna całkiem nie wampirza wypowiedź."
Charles nie odzywał się. Tkwił w swoim nieruchomym milczeniu jak trup i tylko migotanie końcówek kabli, wystających mu z rękawa luźno rozpiętej koszuli, były świadectwem na to, że żyje. Jeszcze żyje. Miał bladą, jakby nieco opuchniętą twarz i jakiś sposób to wywołało u Johnnyego falę gniewu i czegoś, czego dawno nie czuł. Być może była to frustracja zaprawiona lękiem.
Złapał oburącz za policzki Krishunda i pochylił się nad nim, spoglądając mu w twarz.
"Nie masz chęci czegoś zjeść?" zapytał zza zaciśniętych zębów, uśmiechając się złowrogo. "Trzy tygodnie minęły od twojego ostatniego posiłku. To już nie zabawa w post czy jakieś inne radosne umartwiania. Jeżeli teraz czegoś nie zjesz, umrzesz."
Cherrie napotkał jego wzrok bez wahania, po prostu, jak istota, która nie pamięta już, co to znaczy strach, obawa czy wątpliwość. Maszyna, która zdecydowała się wyłączyć się sama, nie czekając na żadną ingerencję z zewnątrz. Nagle Johnny odczuł z całą mocą, że on, chociaż jest wampirem i w sumie nie żyje, jest w stanie wygenerować takie emocje jak żyjący człowiek. I potrafi się jak żyjący człowiek zdenerwować i przerazić.
"Cherrie, co się stało?" zapytał łagodnie, zdecydowany spróbować wszystkich możliwych taktyk, żeby tylko dotrzeć do tego zakutego łba Krishunda. "Co się w tobie zepsuło? Czemu nie chcesz już ze mną być tylko usiłujesz odejść w tak drastyczny dla nas obu sposób."
Cherrie nie odpowiadał, tylko spokojnie mierzył wzrokiem Rayflo. Nie wykonywał żadnych ruchów i tylko jego pierś unosiła się pod rozchełstaną koszulą w powolnym i ciężkim oddechem. Cała kuchnia była oblana czerwonym blaskiem zachodzącego słońca a cisza w niej panująca ogłuszała. Johnny skrzywił usta.
"Pewnie, frajerze. Umieraj, jeżeli chcesz. W końcu przez te ostatnie półtora wieku byłeś tylko moją zabawką." uśmiechnął się szeroko i przysunął blisko do twarzy Cherriego, który drgnął lekko, ale nie cofnął się. Johnny spojrzał na jego usta i przesunął po nich delikatnie językiem. "Nie powiem, dość długo się tobą bawiłem, byłeś moim ulubieńcem, ale jak widać nie uchroniło cię to przed zniszczeniem. Szwy puściły, wata wyszła. Nie ma co do tego wracać."
Odwrócił się w stronę przedpokoju, zauważając z satysfakcją, że Cherrie oblizuje usta i zaraz potem wyciera je rękawem, jakby dotknęło go coś okropnego. Pewnie, jak cię dotyka twój pierwszy i jedyny partner seksualny w całym twoim stu czterdziestopięcioletnim życiu, musi być w tym coś okropnego. Johnny uśmiechnął się mściwie i z nonszalancją zarzucił na siebie swój wiosenny płaszcz.
"Dziękuję za towarzystwo podczas tych stu czterdziestu pięciu lat, miło było. To do zobaczenia."
Cherrie powolnym, bezgłośnym krokiem wszedł za Johnnym do przedpokoju.
"Tak właśnie myślałem." powiedział cicho, otwierając przed Rayflo drzwi" Heh, zabawka. Wątpię, żebyśmy się zobaczyli tam, dokąd się wybieram."
Johnny stanął w progu, odkrywając nagle, że nie może oderwać wzroku od bladej twarzy Charlesa, który wyraźnie walczył o słowa. Krishund nigdy nie był dobry, jeżeli chodziło o słowa a wiedział zbyt dobrze, że Rayflo ma uczulenie na tony kaznodziejskie, żeby ich używać.
"Jestem jak maszyna. Nie chcę napędzać się już dłużej cudzą krwią, ani twoją ani tym bardziej innych." zaczął powoli Cherrie i Rayflo poczuł nagle silną potrzebę znalezienia się gdzieś daleko, żeby tylko tego nie słuchać. Krishund jednak ciągnął dalej. "Maszyna potrzebuje zostać wyłączona, normalnie jest do tego jakiś przycisk, ale ponieważ jestem dość skomplikowanym systemem, nie posiadam go. Dlatego proces "wyłączania" tyle trwa."
"Długo trwa. Już prawie miesiąc." zauważył z przekąsem Johnny, czując gdzieś w środku przykry, głuchy, nie dający się niczym uzasadnić ból. Cherrie skinął głową.
"Rozumiem, że to trudne. Nie musisz przy tym być."
"Pewnie, że nie muszę! I nie chcę!" ryknął Johnny i trzasnął za sobą drzwiami tak, że niemal wyleciały z zawiasów. Zbiegł po schodach w dół, roztrącając idącą właśnie parę emablujących się wiosennie idiotów. Czuł, że tej nocy musi się napić i być może nawet nie będzie to zwykła dawka krwi, którą wysysał z chętnych panienek w klubach.

Have you heard the news that you're dead?
No one ever had much nice to say
I think they never liked you anyway
Oh take me from the hospital bed
Wouldn't it be grand? It ain't exactly what you planned.
And wouldn't it be great If we were dead?

Ich pierwszy raz był zarazem pierwszym ugryzieniem i pierwszym krwawym posiłkiem Krishunda. Rayflo pamiętał go dobrze, bo rzadko kiedy udawało mu się rozdziewiczyć najnowszy cud techniki kościoła katolickiego. Poza tym, to był Cherrie, Johnny zdecydował się zrobić wszystko, co trzeba i jeszcze więcej, żeby tylko było dobrze.
Nie było dobrze. Szczupły, wysoki chłopak siedział na łóżku i raz za razem nerwowo zerkał na leżącego obok niego wygodnie Rayflo. Bał się, to było wyczuwalne, jednocześnie był głodny i łaknął. W dłoni zaciskał mały, srebrny krzyżyk, jakby mogło go to jakimś cudem ocalić od praw chemii. Charles J. Krishund nie był już człowiekiem w biologicznym sensie, za pomocą skomplikowanych operacji zamieniono go w napędzanego krwią cyborga; ale drogę do beznamiętnej, chłodnej oceny sytuacji miał jeszcze przed sobą, długą i trudną. Poza całymi tymi teoriami na temat stechnologizowanej walki ze złem, Charles był teraz jedynie wystraszonym na śmierć nastolatkiem. Skołowanym i osłabionym z braku krwi, jednocześnie nie będącym w stanie zaatakować nikogo "żywego”, aby się pożywić.
Johnny postarał się mu to ułatwić tak jak tylko mógł, leżał z przymkniętymi powiekami, odsłaniając szyję i odwracając wzrok, ilekroć poczuł, że Cherrie zapatrza się dłużej na którąś z jego pulsujących aort. Dopiero po kilku minutach tej dziwnej sytuacji Rayflo zauważył, gdzie popełnił błąd. Nie mógł podawać się Cherriemu na tacy, bo wyglądało to jakby on sam odgrywał ofiarę a ten trzęsący się, jasnowłosy nastolatek, usiłujący pokonać pragnienie nie do pokonania, był katem.
Miał tylko jeden pomysł, jak odwrócić role tak, żeby Cherrie odegrał ofiarę i tym samym uspokoił swoje wyrzuty sumienia, skonfundowanie i wstyd.
Gdy Rayflo powoli uniósł się na ramionach i przysunął do Cherriego, jasnowłosy młody, wciąż drżący pogromca wampirów podskoczył, niemal zrzucając lampkę nocną ze stolika.
"Co robisz?!"
Rayflo uśmiechnął się i pocałował osłupiałego, wstrząśniętego Cherriego w usta.
"Nic."
Najpierw objął go mocno, unieruchamiając i uniemożliwiając ucieczkę, następnie zaczął obcałowywać jego powieki, nos, policzki, schodząc coraz niżej. Szczęki, szyja, kość obojczykowa, sutek. Pastwił się nad tym ostatnim chwilę, dopóki Charles nie wydał z siebie zduszonego odgłosu, na poły protestującego, na poły ekstatycznego i ponaglającego. Faktycznie Cherrie był niewinny i naiwny, nie wyczuwał zagrożeń, nie potrafił uzmysłowić sobie, że mogą pochodzić od kogoś takiego jak Rayflo. Godził się, godził się tylko częściowo wiedząc, na co. Rayflo wciąż uśmiechał się, całując Krishunda głęboko w usta i z zadowoleniem zauważając, jak ciało chłopaka unosi się całe, dygocze i tętni pod wpływem dotyków jego języka.
Tak jak Johnny przypuszczał, w obecnym stanie ducha Cherrie lepiej odnajdywał się w roli kogoś podległego, zniewolonego, czy też po prostu uwolnionego od odpowiedzialności myślenia. Rayflo nie do końca podobał się ten koncept, ale patrząc w otwarcie bezbronne oczy Charlesa, bez słów godził się na swoją rolę. Jeżeli to pomoże Cherriemu znieść to, co teraz przechodzi, to nie ma co grymasić, powtarzał sobie w duchu. W końcu lepiej, żeby to zrobił ze mną niż z kimś przypadkowym.
Wtedy Johnny nie był jeszcze aż tak zaborczy względem swojego Charlesa, swojego małego ucznia, księżowskiego cyborga, raz za razem włamującego mu się do rezydencji i raz za razem powielającego rytuał seksu i pożywiania się wampirzą krwią. Wtedy jeszcze wydawało mu się, że robi to z troski o niedoświadczonego młodzika, z którym jakimś dziwacznym zrządzeniem losu całkiem nienaturalnie dla siebie... związał się.
Charles w ramionach Johnnyego na przemian dygotał i drżał, tylko po to, żeby twardnieć w miejscach, w których najwyraźniej był jeszcze człowiekiem. Raz po raz szeptał bez składu jakieś pourywane słowa, myśli, coś o tym, żeby mu bóg przebaczył, że nie chce, nie może i woli umrzeć. W sposób oczywisty kłamał, jego członek opowiadał całkiem inną historię, podobnie jak usta, które z początku nieporadnie, potem z coraz większą wprawą i wigorem, oddawały Rayflo jego pocałunki.
Johnny udawał nieporuszonego i niebezpiecznie podobał się sobie w tej roli. Gdy doprowadził swojego obezwładnionego całkiem przyjemnością ucznia na krawędź ekstazy, bezlitośnie ujął udo Charlesa, zarzucił sobie na ramię i wszedł w niego. Bez przygotowania, na sucho. Coś tam mu świtało, że nawet dla cyborga musi to być raczej nieprzyjemne odczucie, zwłaszcza, jeżeli cyborg ów jest nastoletnim chłopakiem, prawiczkiem, katolikiem, przeżywającym właśnie swój pierwszy raz z wampirem. Zignorował tego typu myśli, wszystko było nie tak, od kiedy Cherrie wybrał zamiast śmierci życie w takim stanie, nic już nigdy nie miało być prawidłowo.
Przez moment trwali tak, złożeni niczym dwa nad wyraz pasujące do siebie kawałki układanki, zadziwione faktem, że tak idealnie się uzupełniają. Zamarli w bezruchu, Rayflo pozwalając Cherriemu przyzwyczaić się do nowego ustawienia, Cherrie wysapując z siebie ból, zaskoczenie, bóg wie co jeszcze, czego mógł w takich okolicznościach doświadczać cyborg. A gdy Johnny ujął twarz Charlesa i zmusił go do spojrzenia sobie w oczy, ślepia, które odwzajemniły jego wzrok nie należały już do człowieka.
Krishund pocałował Rayflo, powoli, z wyrafinowaniem wodząc językiem po jego dziąsłach, podniebieniu, zębach. A potem odsunął się od jego twarzy i wgryzł mu się w kark. Jak rasowy wampir, na tyle głęboko, żeby rana obficie krwawiła, jednocześnie nie dość głęboko, aby nie wyrządzić szkody swojemu "mistrzowi".
Role kata i ofiary splotły się ze sobą w jeden nie dający się rozwikłać supeł i wszystko stało się mgliste, relatywne i kompletnie nie dające się ująć w pojęcia, opisujące rzeczywistość zmysłową. Rayflo od momentu, kiedy Charles przyssał mu się do szyi, porzucił delikatność w kąt i szarżował bez pardonu w trawione gorączką, nowe, stechnologizowane ciało Krishunda. Charles od momentu, kiedy Johnny zaczął brutalnie używać sobie na nim, przestał się powstrzymywać i dopuścił swój głód do głosu, metodycznie wysysając ze swojego kata coraz większe ilości krwi.
W takim układzie rzecz nie mogła trwać zbyt długo, bo albo w dolnych częściach Krishunda coś by się przepaliło i zwarło, albo Rayflo padłby z powodu nagłej utraty krwi. Doszli razem. Johnny dbał o synchronizację, zresztą to na nim spoczywał ciężar koordynowania całym spektaklem, ponieważ Cherrie okazał się w tej materii bardziej niż niedoświadczony. Gdy opadli na łóżko, objęci ciasno i zdyszani koszmarnie, Rayflo odsunął się od Cherriego i zagapił w sufit.
"Najadłeś się?" spytał wyciągając znużonym gestem rękę i przesuwając nią po udzie Charlesa, wciąż leżącym mu na biodrach.
"Tak." westchnął Cherrie, nie wykonując żadnego ruchu, żeby odplątać się z kończyn swojego pierwszego kochanka.
"Będziesz rzygać?" Rayflo pamiętał jak sam, dawno dawno temu po raz pierwszy spożył swój krwisty posiłek i jak dość długo wstrząsały nim torsje. Nie miał chęci żeby Charles zabrudził mu łóżko. Cherrie przybrał skupioną, skoncentrowaną minę, która za parę lat będzie jawnym znakiem tego, że wsłuchuje się w swoje cybernetyczne ciało albo planuje jakiś szerzej zakrojony atak.
"Nie będę." odpowiedział powoli Charles, przymykając oczy i zmuszając się do rozluźnienia." Zawsze będziemy... robić to w ten sposób?"
"A chcesz robić to w ten sposób?" zapytał odwracając pytanie Johnny, wciąż głaszcząc leżące na nim udo.
Charles J. Krishund rzadko kiedy wahał się lub udzielał wymijających odpowiedzi. To był właśnie jeden z tych razów, kiedy obie te okoliczności miały miejsce i Rayflo lubił pochlebiać sobie, że to przez jego niesamowite umiejętności łóżkowe. W gruncie rzeczy wiedział, że przyczyna leży gdzie indziej, że jest to raczej niepewność dorastającego chłopaka, wrzuconego w obce, wypreparowane ciało i sytuację, która zaprzecza wszystkim wyznawanym przez niego wartościom.
"Nie wiem..." wyznał niechętnie Cherrie, zasłaniając twarz dłonią i wyginając brzydko usta. "Nic już nie wiem."
Zamilkli na dłuższą chwilę, zatopieni w swoich myślach. Pierwszy odezwał się Johnny.
"Pytanie. Skąd w twoim ciele cyborga sperma, Cherrie? Dałeś czadu, lepiej to prześcieradło od razu dać do pralki, zanim ubrudzi materac."
Charles prychnął pogardliwie i potarł czoło drgającą wciąż jeszcze dłonią. Jego jasne, przycięte równo włosy rozłożyły się po zmiażdżonej poduszce jak wachlarz.
"Moje ciało cyborga, Rayflo, to po części także ciało człowieka." mówił jakby z trudem, nic zresztą dziwnego, gdy z dnia na dzień zdrowy, młody chłopak staje się tematem watykańskich technologów i naukowców. "Pewne organy... zostały mi oszczędzone i mogłem je zatrzymać."
"Zostawili ci możliwość rozmnażania." mruknął Johnny przysuwając się do Cherriego i przytulając mu ucho do piersi. Nie wyczuł pulsu, ale rytm serca był wyraźny i wyczuwalny. "Czy to nie ironia? A może po prostu mimo wszystko liczą na to, że sobie jakaś przytulną rodzinkę stworzysz?"
"Nie wydaje mi się, żeby to był szczyt moich marzeń." Charles przewrócił oczyma i przygarnął Rayflo bliżej do siebie; jego ciało było gładkie i chłodne. "Zaproponowano mi natychmiastowe świecenia. Nie skończyłem seminarium, ale uznali, że w tym fachu... nie muszę już kończyć szkół."
W głosie Charlesa dało się słyszeć miks tęsknoty, żalu i melancholii. W sposób oczywisty wspominał swoje chwile w seminarium jako jedne ze szczęśliwszych momentów w swoim życiu. Johnny szanował to, on też miał takie jedno, cenne wspomnienie, pochodzące z dawnych czasów, tak dawnych, że niemal z innego świata.
Charles był w nim jedynie małym chłopczykiem ze śmiesznie podciętymi włosami, biegającym niczym wierny piesek za swoim opiekunem, o którym nie wiedział nic, ale nie przeszkadzało mu to kochać go całym sercem. Te czasy minęły, Cherrie wylądował w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne; prawdopodobnie było to lepsze miejsce dla dziecka niż stary, zniszczony kościół, w którym zamieszkiwał z Rayflo. Dość szybko nowe środowisko pouczyło Cherriego, że wampiry są złe a on właśnie cudem umknął z pazurów jednego z przedstawicieli tego demonicznego, przeklętego gatunku.
Johnny westchnął i przysunął się bliżej do Charlesa, który niepewnie ogarnął go ramieniem. Tak, nie raz zdarzało mu się zakraść do pomieszczeń gospodarczych sióstr i podglądać jak radzi sobie jego wiśniowy chłopiec. Radził sobie dobrze, tylko czasami zapatrzał się dziwnie w kierunku peryferiów i tęsknił za starym kościołem, za starszym bratem karmiącym go wyszczerbioną łyżką i czytającym bajki przy niemożliwie małym świetle. Wampirzy wzrok nie potrzebował światła w ogóle, ale Johnny wyszperał wśród zgliszczy lampkę, żeby odegrać mały teatr przed Cherriem.
To były jedne ze smutniejszych dni w życiu Rayflo. Nigdy nie potrafił odchodzić, udawał zdecydowanego i mężnego wyprawiając Charlesa do sióstr, ale w gruncie rzeczy nie chciał się z nim rozstawać. Szczęśliwie czy też nie, los dał mu okazję do przywiązania do siebie Cherriego jeszcze mocniej.
"Słuchaj. Nie będę cię karmił za darmo." oznajmił z uśmiechem Johnny, całując Charlesa w zaróżowiony dziewiczo policzek. "Oczywiście lubię cię, zawsze będziesz moim małym wiśniowym prawiczkiem, ale ja też muszę coś z tego mieć."
Młody Krishund przez dłuższy moment rozważał jego słowa, dokładnie i powoli, jakby czytał czekający na jego podpis cyrograf, razem z trzydziestoma aneksami uwag. Johnny obserwował go kątek oka, zastanawiając się, czemu tak usilnie chce zniewolić Cherriego i czemu się z nim tak certuje. Normalnie już dawno ugryzłby delikwenta, zrobił z niego swoją tymczasową seks zabawkę i poczekał aż mu się znudzi. Tylko, że Charles był dla niego kimś ważnym, kimś, kto nosił w sobie wspomnienie małego Cherriego biegającego w samym kożuszku po oblanym księżycem cmentarzu, a teraz na dodatek był cyborgiem i cholera wie jak by się zachował wobec agresji wampira.
Johnny zapatrzył się w usta Krishunda, jakby miał z nich zaraz wylecieć ptaszek, a Charles zacisnął pięści i wydusił z siebie brzemienne w skutki zdanie.
"Możesz ze mną robić to, co właśnie zrobiliśmy. Nie przeszkadza mi to."
Rayflo powstrzymał się od uśmiechu i starając się brzmieć poważnie, zapytał.
"Jak odczuwasz seks w tym ciele?"
"Jako coś, co mnie rozgrzewa i odrętwia jednocześnie... trudno powiedzieć."
"Domyślam się."
Westchnienie. Cisza, cisza. Dłoń Charlesa poszukała pomiędzy prześcieradłami ręki Rayflo i dotknęła jej niepewnie; Johnny mruknął i ujął ją powoli i mocno.
"Dobra. Umowa stoi. Masz moją krew, a ja mam od czasu do czasu twoje ciało w celu nieco innym niż zaprojektowali je designerzy w Rzymie."
Cherrie wyglądał na skonanego, wymęczył go zarówno seks jak i ten pierwszy, przepełniony sprzecznymi emocjami, nagły posiłek. Do bycia wampirem trzeba było się trochę przyzwyczaić, fizjologia nie była czymś aż tak demonicznym, żeby ingerować w poziom komórkowy ciała i tak Krishund doświadczał właśnie małych zaburzeń związanych z opiciem się krwią, objawiających się opadaniem powiek i sennością. Johnny przytulił go mocniej, układając jego głowę na swojej piersi i mamrocząc jakieś uspokajające bezsensy. Pomimo całego poświęcenia, zdecydowania i stalowej siły woli, operacji i cudów techniki, Cherrie wciąż był jednak tylko nastolatkiem i trzeba to było mieć na uwadze.
"Będziemy musieli to... dość długo robić. Nie wiem jaki okres czasu wchodzi w rachubę, ile będę mógł żyć w tym ciele, ale nie widzę przeszkód, żeby używać tej... formuły posiłków." mruczał sennie Krishund, nie próbując już nawet otwierać oczu. "Nie wiem ile czasu..."
"Nie przejmuj się." Johnny cmoknął Cherriego w osłonięte przerażająco równą grzywką czoło i zatoczył dłonią uspokajający krąg po jego plecach. "Niczym się już nie martw. Będzie dobrze."
"Jak ma być dobrze, skoro teraz jestem wampirem? Kościół...krew... nic już dobrze nie będzie..."
"Heeej! Okaż nieco wdzięczności! Daję ci się wysysać, żebyś miał swoje katolickie sumienie przynajmniej nieco czystsze, a ty tak się do mnie odnosisz!" huknął Johnny, strzelając otwartą dłonią przez głowę Cherriego, który otworzył z trudem zaspane oczy i spojrzał na niego z wyrzutem.
"A jak mam się odnosić do wampira?"
"Nie jak do wampira, tylko twojego wybawcy. Dzięki mnie nie musisz żerować na swoich cennych owieczkach!"
"Za to żeruję na kimś, z kim poprzysięgłem walkę."
"No, coś za coś."
Cherrie zasnął, bez trudu dając się ogarnąć i przytulić, a Johnny patrzył sobie na śpiącego w jego łóżku pół cyborga, zdeklarowanego katolika, i myślał, że tym razem nie da mu odejść. Za nic.

Tongue-tied and oh so squeamish
You never fell in love
Did you get what you deserve?
The ending of your life
And if you get to heaven
I'll be here waiting, babe
Did you get what you deserve?
The end, and if your life won't wait
Then your heart can't take this

Nie lubił tego snu. Budził się po nim zawsze z niesmakiem w ustach i sercem podchodzącym do gardła. Śniło mu się, że Cherrie umarł podczas operacji, że nie udało się zrobić z niego cyborga i przez ostatnie sto czterdzieści pięć lat Johnny Rayflo był sam. Nikt nie włamywał mu się do rezydencji, nikt nie ciągał go ze sobą w roli przekąski na misje wyznaczone przez kościół katolicki, nikt nie zrzędził, że zabiera za dużo bagażu i zawsze nakupuje tyle bezużytecznych pamiątek, które potem i tak wyrzuca.
W śnie Krishund umarł na stole operacyjnym, oczadziały od leków i ogromnych ilości krwi, którą pompowali w niego bezradni lekarze. Rayflo nie mógł nic zrobić, nie mógł z nim nawet być na sali. Jedyne co było mu dostępne to wspominanie małego bajtla, biegającego z nim pośród ruin opuszczonego kościoła i przekrzywionych, starych nagrobków, na których już dawno zatarły się imiona. Johnny siedział w poczekalni na niewygodnym, plastikowym siedzeniu a wspomnienie małego, obciętego szpetnie chłopca, odzianego jedynie w zaimprowizowany, biedny kożuszek, uśmiechniętego promiennie i wyciągającego do niego wiecznie ubrudzone łapki, wierciło się obok niego niespokojnie na krześle.
Nienawidził tego snu. Miał w nim poczucie, że został okradziony, że została mu skradziona zarówno osoba dorosłego Krishunda jak i jego młoda forma, ta ze wspomnień prześwietlonych księżycowym blaskiem.
Teraz znowu mu się to śniło. Wstał jakoś późnym popołudniem, zmęczony, obolały i zły. Nie pomogła nawet długa, gorąca kąpiel w wannie pełnej pachnącej ziołami piany, nie pomógł też masaż kolejnej wersji Alicji, która swoimi mechanicznymi dłońmi potrafiła zdziałać cuda, a jednak nie była w stanie nawet spróbować imitować dotyku Cherriego. Odesłał służącą zanim jej masaż przeistoczył się w coś bardziej angażującego. Nie miał chęci na zabawy, chociaż w sumie nie potrafił określić, na co ma konkretnie chęć. Wszystko wydawało się pozbawione smaku, szare i zniechęcające.
Gdzieś po dwóch godzinach snucia się bez celu po rezydencji i ignorowania odzywającego się od czasu do czasu telefonu komórkowego, Rayflo odkrył, że ma chęć odwiedzić Charlesa. Tego idiotę z którym rozstał się tak spektakularnie, tego męczennika peiprzonego, zamkniętego w swoim małym, kawalerskim mieszkaniu samotnika długodystansowca, z małym, wąskim, niewygodnym wyrkiem i prostym niewyrafinowanym krzyżykiem na równie prostej i niewyrafinowanej ścianie.
Wziął ze sobą kwiaty. Nie bardzo wiedział, czemu, w końcu kwiaty przynosiło się osobom chorym, a Cherrie chory nie był. Z drugiej jednak strony zmarłym też dostarczało się bukiet. Nie chciał o tym myśleć. Gdy wyszedł z rezydencji był już zmierzch a pierwsze gwiazdy zaczynały jedna po drugiej pojawiać się na firmamencie niebieskim. Rayflo wciągnął w płuca ciepłe, marcowe powietrze, niosące już ze sobą wiosenne zapachy i odczuł potrzebę zapalenia papierosa.

And in my honest observation
During this operation
Found a complication in your heart
So long, 'Cause now you've got (now you've got)
Maybe just two weeks to live
Is that the most the both of you can give?

Bardzo się wkurzył, kiedy odkrył, że Charles nie zamierza go do siebie wpuścić. Wampiry nie mogą wchodzić tam, gdzie nie są zaproszone i nagle Rayflo odkrył z oburzeniem, że nie został zaproszony. Mówiąc krótko nie ucieszyło go to. Dobijał się do drzwi Cherriego około trzech godzin, robiąc spektakularną awanturę na klatce schodowej i mniej spektakularnie kopiąc nieszczęsne odrzwia do mieszkania Krishunda. Sąsiedzi patrzyli na niego ze schodów jak na szaleńca, ale nie zaprzątał sobie nimi głowy. Przejrzał plan Cherriego. Ten głupi katolicki, wierzący w bajki naiwniak nie chciał, żeby mu ktoś przeszkadzał umierać. Bo Rayflo z pewnością by przeszkadzał, miał nawet plan nakarmienia Krishunda na siłę, trzeba było tylko najpierw niepostrzeżenie włączyć ten mały przycisk, który Charles miał na nadgarstku. To trochę obniżyłoby zdolności bojowe i tak wycieńczonego uparciucha i ułatwiło napasienie go na siłę. Na zapas, w razie ponownego ataku bezsensu istnienia.
Cherrie jednak przewidział ten obrót akcji. Póki był w pełni sił, nie pozwalał się Johnnyemu odwiedzać, zresztą byli na ścieżce wojennej i kontaktowali się ze sobą jedynie telefonicznie, zagadując głupio "Jak tam zdrowie" i "Czy przełożony biskupów rzymskich znowu wprowadził jakąś ustawę normujacą pracę cyborgów dla kościoła". Rayflo był przekonany, że Krishund skądsiś wytrzasnął krew i przynajmniej w jakimś stopniu odżywia swoje ciało, ale nie pytał, a Cherrie nie odpowiadał. Dobrze grał, skubaniec mistrzowsko utrzymywał pozory, Rayflo byłby z niego dumny gdyby nie fakt, że zdolności Krishunda obróciły się przeciwko niemu. I teraz Charles zabarykadował się u siebie, nie pozwalając wejść jedynej osobie, która mogła go uratować.
"Do diabła! Cherrie, otwieraj, bo za siebie nie odpowiadam!" darł się Johnny, po raz wtóry atakując drzwi pięściami i po raz wtóry odkrywając, że nie zaproszony może jedynie pocałować klamkę i pokoczować kolejne kilka godzin na schodach. "Daj spokój, Charles! To nie czas na zabawy!"
Ale drzwi pozostały zamknięte i nikt nie podpowiedział na wściekłe wołania Rayflo. Tylko jakaś staruszka przemknęła szybko po klatce schodowej, na przyspieszonych obrotach umykając do swojego mieszkania.
Udał, że się wycofał, że poszedł do siebie, klnąc na swojego idiotycznego kolegę. W rzeczywistości usiadł na parapecie przy oknach, o których wiedział, że wchodzą do sypialni Cherriego i czekał. Nie wiedział konkretnie, na co, po prostu tkwił na swoim posterunku jak wielki, przyczajony nietoperz i spoglądał raz po raz za szyby okien Krishunda. Jakoś około północy Charles wszedł do swojej sypialni, ubrany w grzeczną, niebieską piżamkę w paski, po czym położył się do łóżka.
Wyglądał na chorego i osłabionego, z pewnością nic nie jadł i żadnej krwi, nawet tej z banków krwi, nie wypił. Widać to było po jego spowolnionych, jakby bolesnych ruchach; Cherrie jak zwykle swoim zdecydowanym gestem zgasił lampkę i sięgnął po różaniec. Johnny uśmiechnął się, różaniec był niezawodnym środkiem nasennym, jeżeli chodziło o Charlesa J. Krishunda. Dokładnie dziesięć minut później Cherrie spał, leżąc na wznak i ściskając w dłoniach małe, drewniane koraliki.
Jego sen nie był spokojny. Johnny szybko to zauważył i odkrył w tym drogę do realizacji swojego planu. Już po kwadransie Rayflo poczuł jak postać leżąca w łóżku zaczyna intensywnie myśleć, jak decyduje o czymś zanurzona w swoim śnie, miotając się w nim i mamrocząc. Ciekawe o czymś śnił cyborg, post biologiczny eks człowiek, leżący po drugiej stronie szklanych szyb okna. Rayflo oparł się o parapet łokciami i zapatrzył się na znajomą postać, zamotaną nieporządnie w prześcieradła. Widać było, że Charles cierpi, że głód szarpie mu wnętrznościami, że jego ulepszone ciało broni się przed śmiercią, dając niejednoznaczne ostrzeżenia i znaki.
"No dalej... pomyśl o mnie... wyśnij mnie..."
Cherrie odwrócił się tak, że Johnny widział wyraźnie jego bladą twarz, okoloną jasnymi, rozrzuconymi po poduszce włosami. Gdzieś w międzyczasie Krishund pozbył się góry swojej grzecznej piżamki, jego szerokie ramiona były teraz nagie i drgały lekko; widać cały system załamywał się pod wpływem braku nowej krwi. Rayflo skrzywił się i zacisnął pięści a wtedy Charles uchylił powieki i spojrzał mu prosto w oczy, sennie i nieco nieprzytomnie.
Musiał jeszcze spać, zanurzony w swojej gorączce i powolnym gaśnięciu, nie rozpoznawał za bardzo, co jest jawą a co snem. Rzadko mu się to zdarzało, trzeba było wykorzystać okazję. Gdy tylko Rayflo poczuł, że zaproszenie, bezwładne i omdlałe, zostaje wystosowane w jego stronę, z rozmachu wkroczył do mieszkania Cherriego, wyważając całe okno razem z ciężkimi, drewnianymi roletami.
"Wejdź... Ray...flo..."
"Ty pieprzony idioto!!!"
Johnny nie pamiętał, co właściwie zrobił i powiedział do Charlesa, prawdopodobnie zwymyślał go potężnie, po czym obił mu gębę i odzianego jedynie w spodnie od piżamy wywlókł na zewnątrz. W pewnym momencie po prostu, pośród wściekłych przekleństw i pogróżek, Rayflo odkrył, że leci z zawrotną prędkością ponad miastem, trzymając Cherriego za pasek. Dobrze, że było już grubo po północy i w tej dzielnicy mało kto był jeszcze poza domem i na dodatek obserwował nocne niebo.
Dotarli do rezydencji Rayflo w zawrotnym tempie dziesięciu minut. Johnny zgrzany i zziajany wylądował na swoim trawniku, rzucił obok siebie Charlesa, który natychmiast złożył się w pół i upadł. Służące podbiegły zaalarmowane, okrywając Krishunda kocem.
"Od tej pory mieszkasz ze mną!" wrzeszczał Johnny ale czuł, że złość zaczyna z niego wyparowywać i jego krzyk nie jest już tak przekonujący. "Nie będziesz nie izolował od siebie, Cherrie, żeby sobie spokojnie i wygodnie umrzeć! O nie! Alicja i Peonia! Moje drogie, zapakujcie go w kaftanik szczęścia i do mojej sypialni z nim!"
Może nie będzie to jednak zmarnowana noc.

If life ain't just a joke
Then why are we laughing?

If life ain't just a joke
Then why am I dead?

end

by Homoviator 03/2007

Piosenka The Chemical Romance, Dead, album "Black Parade"

fanfiction, vampire, yaoi, vassalord

Previous post Next post
Up