ZWL #1: Z bram czarnych idę Babilonu

Oct 28, 2007 18:12

My troszkę spóźnione ze względów technicznych, przepraszamy. Dedykuję ten tekst novin_ha z powodów oczywistych (Spike) i pellamerethiel (Kraków), a także dark_vanessa (wyzwanie) i akzseinga (pomysł i wspieranie na duchu). Resztę fikatonowiczów pozdrawiam i z góry zapewniam, że starałam się bardzo szanować historię naszej literatury. :P

autor: le_mru
temat: brakujące sceny
fandom: BtVS
liczba słów: 1,746
spoilery: pre-series, spoilery ogólne całości, bardziej szczegółowe do 5x07, ale nic strasznego
uwagi: Tytuł z Tadeusza Micińskiego.


Z BRAM CZARNYCH IDĘ BABILONU

Kraków, 1906

Lampy gazowe powoli przygasały, a słońce wyłaniało się zza horyzontu, kiedy pomocnik piekarza zauważył pierwszego porannego przechodnia. Nadchodził dzień, ale nie dało się tego jeszcze nazwać świtem: w wąskie ulice pomiędzy ścianami kamienic światło słoneczne zaglądało zawsze późno. Nigdy nie odbijało się od maleńkich lusterek bruku, jak na Rynku.

Piekarnia była jeszcze zamknięta, chłopak zamiatał chodnik przed wejściem. Kiedy usłyszał miarowy stukot obcasów, uniósł wzrok.

Krokiem sprężystym i energicznym - pomimo tak wczesnej godziny - nadchodził młody mężczyzna. Ubrany był dobrze i ze smakiem, chociaż niedbale, a jasne, kręcone włosy miał w zupełnym nieładzie. Piekarczyk wzdrygnął się, kiedy mężczyzna go minął: oprócz dymu bił od niego jakiś dziwny, metaliczny zapach. Oczy błyszczały mu nieco malarycznie: mógł wracać z jakiejś kawiarni albo spotkania artystów. Ludzie tego pokroju często wynajmowali mieszkania w okolicy.

Mężczyzna skręcił i otworzył drzwi jednej z kamienic. Przez chwilę jeszcze stał na progu i przyglądał się chłopakowi, który odwrócony plecami zmiatał liście i śmieci do rynsztoka. Takim spojrzeniem obrzuca się zwykle butelkę wina wybieranego do obiadu - wytrawne? Półsłodkie? Jakie do czerwonego mięsa?

Jednak przechodzień stracił zainteresowanie tak szybko, jak je uzyskał. Przekrzywił głowę niemal niedostrzegalnym ruchem, wszedł do zacienionej klatki schodowej i zamknął za sobą skrzydło rzeźbionych drzwi. Elegancki strój wyraźnie mu przeszkadzał - na schodach zaczął niecierpliwymi ruchami rozpinać i tak już poluzowany kołnierzyk. Drewniane stopnie odzywały się echem pod jego stopami.

Wszedł do mieszkania na pierwszym piętrze. Wewnątrz panowała ciemność - wszystkie story były szczelnie zaciągnięte, a mały świetlik pod sufitem łazienki zasłonięty prześcieradłem. Mężczyzna nie zapalił żadnej z lamp. Przez chwilę mocował się z mankietami, wreszcie szarpnął, spinki potoczyły się po posadzce. Zdjął surdut i kamizelkę - i pod spodem ukazała się biała koszula z gorsem brunatnym i sztywnym od krwi.

- Aleś narozrabiał, William - odezwał się po angielsku do wielkiego ściennego lustra. Nie miał odbicia i brudne ślady na kafelkach wydawały się powstawać same z siebie.

Lustro nie odpowiedziało, więc William po prostu zrzucił wszystkie części swojego stroju na podłogę i zupełnie nago podszedł do miski z wodą do mycia twarzy. Woda była zimna, posadzka też, ale nie wydawało mu się to przeszkadzać. Zmył rdzawe zacieki z bladej piersi i brzucha, przeczesał włosy mokrymi rękami i, zupełnie nie przejmując się ubraniem, wyszedł na korytarz. Drzwi do sypialni odchylił ostrożnie bosą stopą.

Tam, pomiędzy otwartymi walizkami i porozrzucanymi sztukami eleganckiej damskiej odzieży, spała czarnowłosa kobieta. Skulona na boku pod górą adamaszkowej pościeli, z dłońmi wsuniętymi pod policzek, wyglądała jak mała dziewczynka bawiąca się w damę. Jej podłużna twarz z wielkimi oczami i długimi rzęsami tylko pogłębiała to wrażenie. Nad wezgłowiem siedziały porcelanowe lalki poubierane w suknie podobne do tych, które leżały na fotelach. Jedna nie miała ręki.

William zawahał się przez chwilę, a potem uśmiechnął szeroko i boso podreptał do łóżka. Kobieta, nie otwierając oczu, natychmiast przylgnęła do jego pleców.

- O, Spike. Jeszcze jesteś cieplutki od śniadanka.

- To była zaledwie przystawka, skarbeńku.

wcześniej

- Tak elegancko ubrany? Gdzie się wybierasz?

Dru stała w drzwiach, oparta o framugę w pozie modelek prerafaelitów. Włosy miała rozpuszczone jak Ofelia na tym obrazie Rosettiego. Tylko nie załamywała rąk. Była w dobrym humorze.

- Zakosztować la vie bohéme - odpowiedział Spike, mocując się z kamizelką. Ten cholerny zegarek z dewizką nie chciał wleźć do odpowiedniej kieszeni. - A nie chcemy tych wszystkich artystów wystraszyć na dzień dobry, hm?

- Nie chcemy - odparła poważnie Dru. - Ale ja nie jestem dzisiaj głodna. Chyba pobawię się sama w domu.

- Tylko nie baw się na razie z sąsiadami. Podoba mi się tutaj, nie chcę, żeby nabrali podejrzeń.

- Sąsiedzi brzydko pachną. - Dru zmarszczyła nosek.

- To ich nie wąchaj, koteczku.

Dotknął przelotnie jej twarzy. Dru nałożyła mu na głowę kapelusz i zachichotała.

- Wyglądasz jak - jak to się mówi? - wycięty z żurnala.

Żachnął się.

- Przestań, to tylko przebranie, Dru. Wrócę do rana.

Wyszedł, zbiegł po schodach. Te cholerne mankiety już go uwierały, a kapelusz zerwał, bo kojarzył mu się z Angelusem, który nigdy nie przepuścił okazji, by wyglądać jak pan na sporym majątku, a Angelus z kolei kojarzył się z czasami, kiedy William był całkowicie uzależniony od jego kapryśnej woli. Angelus chciał, by udawali rodzinę zamożnych kupców - udawali (Darla była jego drugą żoną, Dru, podobna z urody, córką, a Spike jej absztyfikantem, co za farsa), Angelus chciał weneckich mebli, William wnosił je po schodach, Angelus chciał sterroryzować dzielnicę, trzeba było założyć buty i odważnie przekroczyć rynsztok. Angelus nigdy się z nikim nie cackał, a już najmniej ze Spike'em.

Złapał dorożkę na rogu ulicy.

- Na Stary Rynek - powiedział po niemiecku. Jezu, jaki ten język był paskudny.

Musiał się prezentować w miarę przyzwoicie, bo dorożkarz pochylił się w jego kierunku z wyraźną nadzieją na godziwy zarobek. Spike przez chwilę rozważał, czy nie zerwać go z kozła i przynajmniej nie postraszyć zębami, a może i przyczynić się do osierocenia jakichś bosonogich dzieciaków z Kazimierza, ale nagle się rozmyślił i po prostu zapłacił.

Ruszył żwawo przez Rynek. Gdzieś grał kataryniarz, przekupki pospiesznie zamykały ostatnie kramy. Dorożkarskim koniom para buchała z pysków. Emitowały tyle ciepła, ile pokój pełen ludzi. Pachniały paskudnie.

Spike wsadził ręce do kieszeni spodni, bezpowrotnie gniotąc marynarkę. Kraków był znacznie zabawniejszy niż Praga: gorętsze nastroje i temperamenty, jakaś taka smaczniejsza krew niż ta czeska. Generalnie podobało mu się tutaj. Ciągle coś się działo.

Przed samą Jamą Michalikową przystanął, poluzował kołnierzyk, pogiął nieco mankiety. Aura dekadenckiego artysty była w tych kręgach nieodzowna.

Angelus powiedziałby, że gra jest niewarta świeczki. Na szczęście dla Spike'a, Angelus mógł już teraz tylko bezradnie wymachiwać piąstkami zza solidnego muru duszy Liama.

Kiedy wszedł do środka, uderzył go strumień zapachów: woda kolońska, brylantyna, kawa, cygaretki, fajki, alkohol, całe eâu de kawiarnia. Od paru lat wszystkie lokale w Europie pachniały dokładnie tak samo. Wyglądały również, od kiedy triumfy święciła secesja.

Wnętrze Jamy pogrążone było w półmroku i spowite całunem dymu. Spike przymrużył oczy, zeskoczył z ostatniego stopnia i zaczął kluczyć między stolikami. Brzuch mu zaburczał, a dziąsła zaswędziały, kiedy minął młodą dziewczynę siedzącą nad filiżanką herbaty. Jej błyszczące oczy odprowadziły go do właściwego stolika, gdzie został powitany z nadzwyczajnym entuzjazmem.

- A dzień dobry, dzień dobry, miło pana widzieć!

Stasiu Brzozowski, którego William poznał we Florencji, poderwał się na jego widok z krzesła. Jak dobrze, że Spike trzymał Dru z daleka od niego. Stasiu przydawał się znacznie bardziej w roli dobrego znajomego niż hors d'œuvres.

Ukłonił się. Stasiu stanął obok niego.

- To William Walthrop, mój towarzysz z ostatniej florenckiej podróży - powiedział po francusku. - Znakomity towarzysz, muszę nadmienić. I cóż za nocny marek!

- Taki organizm - odpowiedział Spike z szerokim uśmiechem.

Zgromadzeni byli przeważnie w średnim wieku, dobrze ubrani i artystycznie rozchełstani. Prawie wszyscy mieli "sław" w imieniu. Wyróżniał się ten, który przedstawił się jako Boy - biła od niego żywa inteligencja - i niejaki Tadeusz, który miał nawiedzone spojrzenie i bujną, rozdzieloną na dwoje brodę.

Stasiu przysunął Williamowi krzesło i natychmiast zagadnął go o Pragę. Spike zwalczył chęć opisania mu szlaku ciepłych jeszcze ciał, jaki zostawili za sobą z Dru i zamiast tego napomknął o Musze, którego spotkał na którymś przyjęciu w Czechach. Natychmiast rozpętała się wielka dyskusja na temat walorów artystycznych twórczości biednego Muchy - albo ich zupełnym braku - a potem szybko zeszła na poboczne wątki, w których William w ogóle się nie orientował.

Siedział w milczeniu, uśmiechając się w odpowiednich momentach, pijąc powoli swoją brandy i obserwując adwersarzy. Któryś z Władysławów, z krótką przystrzyżoną bródką, zirytował się na wspomnienie o jakimś lokalnym artyście i siedział naprzeciwko czerwony ze złości, z na wpół spalonym papierosem nadal tlącym się w ręku, podczas gdy Stasiu usiłował załagodzić sytuację i zażegnać groźbę przemocy.

- Oj, panowie - odezwał się wreszcie Boy. - Jaką metrykę wystawiacie nam przy dżentelmenie znad Tamizy? Ja w pełni rozumiem skłonności słowiańskich charakterów, ale wyobraźmy sobie przez chwilę, że pada, pijemy herbatę z mlekiem i ze względu na dobre maniery nie okazujemy niezdrowych emocji, tak jak pan William. Czym się pan zajmuje?

- Jest podróżnikiem i poetą - pospieszył z odpowiedzią Stasiu.

Spike drgnął i usiadł zupełnie prosto, bo niezdrowe emocje właśnie podeszły mu aż do gardła.

- Powiedziałbym, że opiewam poezję życia. Poprzez życie. W najczystszej postaci - dodał trochę przekornie. Tadeusz z brodą kozła przekrzywił z zainteresowaniem głowę.

- Czyli uprawia pan poezję bez uprawiania poezji? - zapytał Boy, unosząc powoli jedną z brwi.

- Jeśli tak to pan ujmuje, to tak, właśnie tak. Porzuciłem literacki aspekt tworzenia poezji dawno temu, jako bezproduktywny.

Któryś z Władysławów odchrząknął.

- Jako dżentelmen wstrzymam się od niezdrowej reakcji na to stwierdzenie.

Boy uśmiechnął się sympatycznie i przeszedł na angielski.

- Niech się pan nie obawia, Williamie. Nie jest pan aż tak osaczony, jak mogłoby się wydawać. Proszę rozwinąć temat.

Spike uśmiechnął się, rozsiadł na krześle i rozwinął, chociaż ten temat umarł dla niego dwadzieścia pięć lat temu.

Kilka godzin później palił nerwowo w cieniu kamienicy, obserwując artystów opuszczających powoli kawiarnię. Był wśród nich Stasiu, który wyglądał, jakby przydał mu się porządny posiłek, a zachowywał się, jakby mogła go wyżywić praca na temat kultury, jaką obecnie pisał. Był młody lekarz Boy, który właśnie wybierał się na stypendium do Paryża i mówił o sztuce tak, jak William myślał o Dru: najlepsza rzecz na świecie, ale jak dawała popalić! Był wreszcie nawiedzony Tadeusz z kozią bródką, który wyznawał jakieś dziwaczne nietzscheańskie teorie o nadludziach oznaczonych życiem wiecznym i - o, właśnie wychodził, wymachując laską, a za nim dziewczyna ze swoim opiekunem, który wyglądał na wykładowcę uniwersyteckiego.

Wszyscy Włady- i Stanisławowie rozprawiali jeszcze głośno o polityce. Spike przełknął ślinę, przydeptał niedopałek i ruszył ostrożnie za dziewczyną. Prawie słyszał w swojej głowie głos Angelusa - tyle czasu zmarnowałeś, Wills, nigdy nie wiesz, co robisz, zero kontroli - ale radośnie go zignorował.

Dziewczyna wyszła do niego natychmiast, kiedy tylko zapukał do jej okna - był to malutki pokoik na parterze kamienicy, zapewne nauczycielki albo guwernantki żyjącej ciągle na walizkach. Musiała myśleć, że jest jednym z tych cholernych dekadentów, którym tak łapczywie przysłuchiwała się cały wieczór.

Na niego też patrzyła, jakby zstąpił do niej z Parnasu. Prawie zrobiło mu się jej żal - była ładna, rumiana, jasne, długie włosy zaplatała w skomplikowany warkocz.

William zdjął marynarkę, zanim się do niej zabrał. To był jego jedyny wyjściowy garnitur.

Angelus ułożyłby jej zwłoki w łóżku i zadbał, żeby jak najszybciej natknął się na nie właściciel mieszkania. Spike po prostu posadził ją pod ścianą kamienicy, otrzepał spodnie i wstał. Cieplutka krew rozchodziła się powoli po jego żyłach, rozgrzewając ciało pozbawione własnej temperatury. Wrażenie było nie do porównania.

Coś się poruszyło na rogu ulicy i w zasięg światła lampy wszedł Tadeusz z bródką.

- Ja… ja ci zazdroszczę - wystękał, cofając się o parę kroków. Ciemny płaszcz plątał mu się o łydki. - I nikomu nie powiem.

- No ja mam nadzieję, że nie!

Brodacz ruszył biegiem, a Spike przestał nagle żałować, że nie jada artystów.

zabójcze wyzwanie literackie 1, autor: le_mru, fandom: btvs, zwl 1: runda pierwsza

Previous post Next post
Up