gwiazdka lja#7; gwiazdka dla idrilki (2/2)

Dec 28, 2014 19:16

Bynajmniej nie skrajny rewizjonizm spod znaku Gabriela de Visti, a prosta uczciwość badacza, każe uznać za propagandowy fałsz stwierdzenia, jakoby „chłopska rebelia” - czyli właściwie zawierucha przygraniczna - wywołana przez Wolną Dolinę Pontaru w Aedirn, była szczególnie bestialska ze względu na udział Wiewiórek. Nie dlatego, iżby owa rebelia nie cechowała się przerażającym okrucieństwem, iżby nie gotowano ludzi i nie dawano bliskim do zjedzenia, nie zdzierano z hrabiów białych rękawiczek i peruk, nie rozpruwano brzuchów ciężarnym. Wszystko to się działo.

Działo się wszakże również przy każdej innej rebelii chłopskiej, wcześniej i później. Identyczne - i równie prawdziwe - zarzuty podnoszono w tym samym roku przeciw Stennisowi, gdy Saskia z ludem walczyła dla niego. Bestialstwo jest po prostu cechą żakerii, czyli, szerzej, buntu grup poddanych wobec grupy dominującej. Jest postrzegane jako „szczególnie okrutne”, bo nie mieści się w porządku przemocy, przemocy dozwolonej - jak pokazuje np. pacyfikacja Mahakamu bynajmniej nie mniej krwawej - porządku narzuconym przez klasę rządzącą. „Terroryzm” i „bunt chłopów” to w istocie to samo, wykorzystanie przez grupy podporządkowane metod walki wykraczających poza wyznaczone przez ich katów-i-władców ramy. Dlatego są nazywane „bestialskimi” - i zaiste są zwierzęce w oczach społeczeństwa, które owe ramy stworzyło.

Powyższa dygresja, będąca właściwie skrótem innych moich rozważań, wskazuje, czemu tak istotnym dla propagandy okresu wojen północnych było rozróżnienie między ludem a nieludźmi - połączenie tych dwóch wykluczonych klas mogło skutkować rozsadzeniem całego systemu. Sam fakt, że w Wolnej Dolinie Pontaru owego połączenia spróbowano, czynił z tego kraiku zagrożenie dla całej północnej wizji świata. Propaganda, mająca na celu rozbicie owego sojuszu (jak czas pokazał, jedynie taktycznego) oraz utrzymanie walącego się feudalizmu, musiała wskazywać że lud jest biedny i niewinny, zwiedziony przez już to podłe kobiety - czarodziejki - już to nieludzi.

Vesanna Rossi, Okopy Wiecznego Ognia. Jak propagandowo broniono feudalizmu

Późną jesienią, odpocząwszy, Aedirn przeszło do kontrataku. Szlachta się po granicach zbierała, by odebrać swoje włości, lud pono sarkał, chłopi uciekali, Stennis powiewał flagą obrońcy gminu. Obecność Scoia’tael w Vergen propagandowo zdecydowanie przeszkadzała, ale ponieważ wojsk zaciężnych było póki co niewiele, to jedynie kazano Jaskrowi się wzbić na wyżyny talentu i przedstawić prawdę przekonująco. Nikt o wyrzuceniu elfów nawet nie przebąkiwał. Przeciwnie.

-  Nim dorżniemy tych ze szlachty, którzy zdradzili, trzeba spacyfikować chłopstwo. W granicach i trochę za nimi -  podsumował stan rzeczy Gustav. -  Inaczej Stennis nam co roku podburzać lud będzie. Trzeba spacyfikować, wygnać precz i zasiedlić istotami z okolic Vergen, popierającymi sprawę. I nieludzkimi imigrantami, sporo ich ostatnio, ziemi ani pracy dla nich nie ma, zarżnie się... usunie się poza granice wichrzycieli, tereny zdobędzie, problem zniknie.

Yarpen się obruszył. Obruszyli się też niziołkowie i przedstawiciele niższych stanów. Nie po to walczyli o dobro chłopów, by teraz ich pacyfikować, co ich niby różnić będzie od feudalnych panów, takie tam - dylemata moralne. Iorweth słyszał je już setki raz, setki razy sam się z nimi zmierzył i sobie odpowiedział. Nie miał wobec tego wątpliwości, czym się owo pospolite ruszenie etyczne skończy.

-  Nikt wam, panowie, iść i chłopów rezać nie każe. Rozumiemy wasze opory, ba! podzielamy je. Nikt nie śmie wątpić w słuszność waszych obaw i rozterek. Nam przecież zwłaszcza dobro gminu leży na sercu -  oznajmił Gustav. -  Zresztą, z całym szacunkiem, ale nawet nie macie jak naszej ojczyzny bronić, nie macie oddziałów. Poślemy najemników... i nasze wojsko, oczywiście. Z instrukcjami, by dobro ludu mieli na względzie. Zaraz po dobru kraju.

To całkiem szybko uspokoiło sumienia Rady. Nikt was, panowie, na szańce nie pośle, nie wy z chłopską kosą w dupie skończycie, nie wy matkom z brzuchów niemowlęta wyrywać będziecie, nie waszych nóg się czepiać i o litość błagać będą.

Iorweth, utytłany teraz w wojskowych tytułach i najwyższych odznaczeniach (przyznawano je z zadziwiającą szybkością, nic innego chyba tak sprawnie w państwie nie działało, jak ustalanie hierarchii), roześmiałby się z hipokryzji, ale śmiech potrzebuje jednak zaskoczenia.

***

-  Pójdziesz? -  spytała Saskia, zaskakująco niepewnie.

Iorweth skinął głową, poprawiając odruchowo.

- Pójdziecie. W mordowaniu Dh’oinne akurat mamy, jak to ujęto, eksperiencję.

Kobieta się skrzywiła. Wyglądała na trochę smutną. I bardzo zmęczoną.

-  Nikt nie powiedział...

-  Delikatniej, prawda, ujęli. Eufemizmami.

-  Nie chcę, żebyś myślał, że potrzebuję... że kraj was potrzebuje tylko do mordów.

To było łatwe.

-  Jestem dowódcą wojskowym -  przypomniał trzeźwo. -  Wojsko  j e s t  od zabijania. Sama wiesz. Nie oczekiwałem, że Dolina Pontaru emeryturą mi będzie. Albo że Dh’oi... ludzie się zmienią. -  A ponieważ nadal wyglądała na nieprzekonaną, dodał: -  Oddziałom dobrze zrobi, jak przed zimą jeszcze raz w tan pójdą. Zresztą, jaki mamy wybór?

***

-  A co byście zrobili -  sarknął Yarpenowi Zoltan, przeczytawszy obwieszczenia wojenne -  gdyby on się naprawdę nawrócił? Nie chciał już rezać niewinnych?

Yarpen parsknął w piwo.

-  Rzeźnikowi? Mordowanie ludzi odwidzieć? Daj spokój, Zoltan, za dużo z Jaskrem przebywasz, poezji i fantazji ci się zachciewa. Iorweth by się z łoża śmierci zerwał, jakby się okazja zabijania „Dh’oinne” nadarzyła. Sam zerknij, jak w kasztelu będziesz, zupełnie inny elf, sypia lepiej, jada lepiej, on i te jego Wiewióry poweselały, gwiżdżą sobie, broń ostrząc.

-  Gadasz, jak ludzka propaganda, psia jej w dupę chędożona mać. Elf po to tylko żyje, by ludzi mordować, Iorweth się we krwi dzieci kąpie, jak z ulotki, co je Aedirn kolportuje...

-  No i właśnie dlatego utemperować drani lza, inaczej duvvelsheyss nie państwo tu będziemy mieli. A do elfów ja nic nie mam, taka sama, jak ludzie, swołocz, a z ludźmi dobrze żyję. Nie mówię o elfach. Mówię o Iorwecie.

Zoltana to jakoś nie przekonało.

-  Ale jeśli wyślemy ich do pacyfikowania pogranicza, propaganda Stennisa stanie się prawdą -  przypomniał z naciskiem parę kufli później. -  Scoia’tael tych ludzi wyrżnie. Okrutnie. Iorweth potrzebuje wzmocnić pozycję, wśród ludu i komand, pogłoski uciszyć...

-  Kolejny powód, by ekspedycję wysłać. Chcesz buntu w Vergen? Tu wąwóz... -  teraz w głosie Yarpena pojawiło się znużenie, jakby już setki razy powtarzał te słowa.

Może i z pewną racją. W końcu z jakiegoś powodu, dumał Zoltan, wybrałem trzymanie się z dala najpierw od komand, potem od polityki.

-  Nic byśmy Aedirn ani szlachetkom nie robili, gdyby ruchawki nie wszczęli. Ale tak, to co? Mamy pozwolić, by nam kraj zajęto, nim jedna zima upłynie? Albo teraz udowodnimy nasze prawo do wolności, albo nigdy. A najlepiej udowadniać siłą. Sprawiedliwą siłą. Dusząc rebelie w zarodku. Wiesz, co nam zrobi Stennis, jeśli nas pobije? Jeśli do Doliny wejdzie? Popioły jeno zostaną.

-  No, Jaskier to ani chybi tak właśnie przedstawia -  prychnął Zoltan, trochę już łagodniej, bo rzeczywiście sobie wyobrażał.

Paskudne to były wizje. Żadnemu z królów państwo gminu nie pasowało. Redania i Kaedwen przyklepały, pewnie, większe problemy miały wówczas na głowie, ale z ulgą przywitałyby wygraną Aedirn. Jeśli Stennis rzecz sprytnie rozegra - a rozgrywał póki co sprytnie, klęknął przed Cesarzem, dostał nominalny tytuł udzielnego króla, trybut miał płacić niewiele wyższy niż Dol Blathanna, teraz znów oficjalnie suwerenna - to może i Nilfgaard mu pozwoli.

Stennis potrzebował przykładu. Politycznie. Tak prywatnie, to go męska, młodzieńcza duma bolała. Zdradzonym się czuł. Wszem i wobec opowiadał, co to Vergeńczykom zrobi, jak w ręce dostanie. Saskii zwłaszcza.

***

W najnowszych nieoficjalnych, niby to wykradzionych lub spreparowanych, ale przecież ewidentnie w celach propagandowych przez samo Aedirn kolportowanych, pogróżkach Stennisa były wielokrotne gwałty zbiorowe, przez ludzi, istoty inteligentne i zwierzęta dokonywane, łamanie kołem, wbicie na pal, darcie pasów, biczowanie, sypanie ran solą i siarką, podpalania, przypalania, rwanie końmi i wystrzelenie z armaty. Niekoniecznie w tej kolejności.

Saskia, wysłuchawszy odczytanej pięknym barytonem Jaskra listy, ostentacyjnie ziewnęła.

-  I co o tym myślisz, Iorweth?

-  Mało ma Jego Wysokość Stennis fantazji. I w przemocy, i w erotyce... Ale to z braku doświadczenia pewnie. Wybaczmy młodzieńcowi, pani.

Jaskier się zaśmiał, nerwowo. Rada też. Gustav aż się po brzuchu klepał. Tylko baron Leon coś milczał, blady, ledwo przełykając ślinę.

Może dlatego, że klęczał na środku sali, związany, oskarżony o szpiegostwo na rzecz Aedirn, zdradę kraju, nepotyzm i korupcję. Znieważenie władzy - oraz Saskii - mu przed chwilą łaskawie odpuszczono.

-  Moje poczucie humoru -  westchnął elf, okrążając więźnia, stając mu za plecami -  nadal, jak widać, jaśnie panów nie bawi. Jaka szkoda. A tak się w imię integracji staram...

Leonowi krople potu spływały wzdłuż skroni i kości policzkowych, perliły się nad górną wargą.

-  Moja siostra została w Vengerbergu... -  jęknął.

-  Zauważyliśmy. Dlatego śledztwo tak szybko poszło. I wybaczamy -  oznajmiła Saskia; Iorwethowi wymsknęło się sfrustrowane westchnienie, które Leon, gdyby był w lepszej formie, mógłby zauważyć teatralnym. -  Majątek rekwirujemy, ale z życiem ujdziecie. Pod samą granicę was dowieziemy. Powiecie od nas Stennisowi, że nad wyobraźnią popracować musi, bo póki co, to nudzi damę, czytającą jego pogróżki.

-  On mnie zabije, końmi włóczyć każe, pomiłujcie, już mnie lepiej na ścięcie... -  zaczął baron.

-  Nie chcesz, żebym to ja cię zabijał, człowieku. Zapewniam. Mnie fantazji nie brakuje -  prychnął Iorweth.

I znów, gdyby Leon się trochę mniej bał, to dostrzegłby startą monetę w tym tonie, wysnułby wnioski, potem, przed zagniewanym obliczem Jego Wysokości, ocalił swoje i siostry życie.

***

Wioska płonęła. Dla towarzystwa, jak to ujął Iorweth, bo wszystkie w promieniu kilkunastu wiorst już spalono.

I miłosierdzie, i zniszczenie musi być całkowite, tego się watażka nauczył. Tego, że nie wolno takich rzeczy mówić głośno, że komanda wolą nawet zawadiackie okrucieństwo - tego też.

-  Czy przypadkiem -  spytał Garrun, krasnolud, głośno i sarkastycznie (co sobie dowódca zakarbował w pamięci) -  myśmy teraz nie mieli z ludźmi koegzystować? Współpracować i żyć? Nie mówiłeś aby ostatnio...

-  Mamy współpracować dla dobra Doliny Pontaru. Ze współobywatelami. To nie byli współobywatele -  stwierdził rzeczowo Iorweth, wskazując na wybebeszone (cóż, cóż, dawno nie walczyli, musiał pozwolić oddziałom na zabawę, ukoić im nerwy, oddalić podejrzenia, na litość zresztą i samo Vergen pozwolić sobie, z przyczyn politycznych, nie mogło) trupy. -  Chronimy tych, którzy nam pomagają. Zawsze tak czyniliśmy. Chronimy naszych ludzi. Nasi ludzie, tak się składa, są jakieś dziesięć kilometrów stąd, za granicą.

Ktoś się roześmiał, inni mu zawtórowali. Garrun też, bardzo teatralnie.

Gdy niedługo później odnoszą piękne zwycięstwo nad niedobitkami szlachty - liczącej raczej na śmierć w walce, lżejszą niż z rąk chłopskich, niż zwycięstwo; Stennis nie zdołał zebrać pomocy - ostatecznie przypieczętowując ustalenia z Loc Muinne i uspokajając granicę, ba, przesuwając ją nawet o kilka kilometrów, Garrunowi dostaje się zaszczytna rola męczennika.

***

Po powrocie z interwencji, której, wbrew naleganiom Jaskra, nie nazwali pokojową - nie chcieli próbować odporności opinii publicznej oraz ościennych władców na drwiny - Iorweth przeżył prawie miesiąc spokoju, bez pobudek w środku nocy, chwil szubienicznego dławienia w gardle. Następnie wszystko wróciło do normy.

Czyli miał czas. Zaczął świtami opracowywać plany militarne. Rozbudowy umocnień, sieci posterunków, a potem, ot, tak, dla ćwiczenia, przeszedł do wizji ofensywnych. We Flotsam, na przykład, panował wyjątkowo ucisk, Loredo mścił na ludzie własne niepowodzenia, a teren był sporny, czyli ani Temeria, ani Redania, ani Kaedwen bronić się nie rzucą, uzasadnienie formalne też dałoby się bez trudu stworzyć...

***

Niczym innym niż prywatna krucjata co bardziej ideologicznych historyków nie jest podyktowane modne ostatnio negowanie, że do bestialskich mordów w trakcie drugiej żakerii pontarskiej doszło. Ani też przemilczanie faktu, że wejście wojsk WDP nie poprawiło bynajmniej sytuacji i nie zatrzymało rozlewu krwi, ukierunkowało go jedynie na klasę popierającą Stennisa - co jest oczywistością bijącą z twardych danych, choćby handlowo-podatkowych. O ile jednak ten typ ideologicznego zacietrzewienia można jeszcze wybaczyć, to nie idealizmu, a okrucieństwa trzeba, by twierdzić - jak co bardziej radykalni rewizjoniści - iż skoro oficjalnym powodem wejścia oddziałów pod dowództwem Iorwetha była „ochrona nieludzi”, to sytuacja, w której rzeczone oddziały, pod bronią, stały i patrzyły, jak tłum rozszarpuje ludzkie niemowlęta, jest moralnie i politycznie neutralna czy wręcz właściwa „w kontekście epoki”.

Fiona Gibraltina, Między moralnością a ideologią. O rewizjonizmie [w:] „Obywatel. Pismo kulturalno-społeczne”

-  Nie ma mowy -  kategorycznie stwierdził Gustav. -  Wolna Dolina Pontaru zbudowana została na ideałach pokoju, współpracy i równości. Nie po to, by stać się osłoną dla jakichś... pirackich wypadów. Nie po to, by żywić się sąsiadów krwią.

-  Patetyczne, ale prawda. -  Cecil pogładził się po brodzie. -  Ludzie nas znoszą, bo się wydajemy niegroźni. Skłóceni nawet z Dol Blathanną i Górami Sinymi, dzięki tym małym przedstawieniom, twoim i komand, Iorweth. Jeśli uznają, że mamy szansę stać się prawdziwą siłą, choćby regionalną, jeśli dostrzegą, że w istocie całkiem nieźle dogadujemy się z pozostałymi enklawami nieludzi, to nie minie rok, a będziesz miał królestwa Północy zjednoczone nawet z Cesarzem i samym diabłem, szykujące inwazję. Nim miną dwa, z nas nawet tyle, ile z Loc Muinne, się nie ostanie.

-  Jeżeli będziemy wiecznie słabi i na łasce, to też po nas przyjdą. Wystarczy kaprysu jakiegoś bardziej zachłannego ludzkiego króla, by...

-  Iorweth, masz rację, oczywiście. Rozumiemy to wszyscy. I właśnie dlatego musimy zachować równowagę. Powiększanie terytorium zdecydowanie ją zaburzy. A jesteśmy zbyt słabi, by dać radę całej Północy. Scoia’tael się o tym przekonało -  w głosie Saskii nie było cienia wyrzutu czy przygany. -  Przy czym nas Emhyr nawet przez godzinę nie poprze. Ale to dobry plan. Jeszcze pewnie w tej dekadzie się przyda. I jestem wdzięczna -   teraz w tonie pojawiło się współczucie i znużenie, bliskie zmartwieniu -  a Rada, jak sądzę, podziela moją wdzięczność, że tak nieustannie... pracujesz dla kraju.

***

Scoia’tael poza Vergen znowu walczyły, teraz już chyba faktycznie, jak zwykł był mówić Cedric, tylko dla zemsty. Poczucia krwi Dh’oinne na swoich rękach, usłyszenia skomleń o życie, chwili władzy. Iorweth nadal pamiętał - z takich snów budził się spokojny.

Ale Scoia’tael ginęły, jednak. Ginęły - cienie - zwykłe elfy i krasnoludowie, i niziołki, i nawet gnomy, Północ zwierała szeregi, pogrom za pogromem, proces pokazowy za procesem. W Vergen zaś stały, chwilowo nie robiąc nic, komanda.

Nie komanda, a wojska Wolnej Doliny Pontaru, układał odpowiedź w głowie Iorweth, nie dostaje się azylu, pensji, tytułów, wiktu i opierunku za darmo. Tu byli obywatele, którzy im zaufali, przyjęli do wspólnoty, wobec nich mieli zobowiązania.

Próżne, puste słowa. Watażka nie potrzebował szpiegów ani wieszczów, ani zaniepokojonych napomknień Yaevinna, ani ostrożnych listów Eniddien, by domyślić się, co zaczną o nim mówić, najpierw an’givare, potem same dzieciaki w komandach, napojone ludzką propagandą.

Bo to jest ludzka propaganda. Nic więcej.

-  Nie staję się, jak Francesca, prawda? Tylko polityka, polityka, polityka i moje zaszczyty, gdy inni umierają?

W ciepłym, pomarańczowym świetle żywego ognia - w pokojach Saskii zawsze był żywy ogień - emocje zdawały się przebiegać po twarzy kobiety równie chyżo, jak cienie. Zmienne, niedokształne. Smutek, współczucie, niepewność, strach, zagubienie. Może.

-  Nie, oczywiście, że nie -  ton odpowiedzi był jednak, jak wykuty, hartowana stal po prostu. -  Ona zamknęła granice. Myśmy je otworzyli. Każda osoba starszej krwi, która szuka schronienia, będzie tu mile widziana. A ktoś mówi inaczej...?

Iorweth wzruszył ramionami.

-  Jeszcze nie. Ale zaczną, zobaczysz. Zawsze zaczynają. Rozumiesz -  oczywiście nie, Saskia nie rozumiała, oboje świetnie o tym wiedzieli -  sytuacja w lesie jest... Samo to, że żyjesz, czyni podejrzanym. Tylko ci, którzy zginęli, mogą być bez skazy.

Czasem zresztą nawet śmierć nie wystarcza, ktoś się zawsze do czegoś dokopie.

Podrzucił kobiecie unik tymi słowami. Chyba nawet celowo. Na co sobie humor psuć. Dostał drobne upewnienie, lepszego nikt mu nie da. No, może Francesca całkiem uśpiłaby jego wątpliwości, znalazłaby argumenty tak retorycznie śliczne, że nie potrzebowałyby magii - ale nie chciał przecież gładkich kłamstw starszyzny. Nigdy.

Saskia unik dostrzegła. Skorzystała, wyciągnęła dłonie, chodź do mnie, zapomnij, to nie jest ważne, mamy Dolinę Pontaru i zawsze będziemy mieli niebo. Nie zostawię cię.

-  Zdecydowanie wolę ciebie żywego od ładnego pomniczka.

***

Roche dał znać, że żyje i nie zapomniał. Gdziekolwiek się teraz z córką Foltesta ukrywa, musi mieć dostęp do jakiegoś rodzaju magii, uznał Iorweth, bardzo spokojnie, nikt inny by mu takiej ilości tkanek tak dobrze nie zakonserwował.

Trzydzieści pięć elfich uszu. Pojedynczych. Ładnie, jak na poszukiwanego zbiega.

„Ostrzegałem, że popełniasz błąd”, głosi kartka. Pewnie, już wtedy pod Flotsam watażka wiedział w głębi duszy, że popełnia. Tylko sądził, że w pierwszej kolejności sam za niego zapłaci.
Saskia nie była zachwycona, gdy spróbował zbyć sprawę żartem.

-  Przestań udawać, że cię nie obchodzi -  fuknęła. -  A zresztą, udawaj, skoro chcesz, nie w tym rzecz. Wiesz, jakie będą problemy, jeśli on rozpowiadać o tej walce zacznie? Polityczne, wizerunkowe...

-  Nie zacznie. Za duże upokorzenie.

-  Oby. -  Kobieta przyłożyła dłoń do czoła, zaraz zamieniła gest w odgarnięcie włosów. -  Inaczej każdy z elfów... osób starszej krwi, które on odtąd zabije, będzie dla Scoia’tael i świata twoją wi... konsekwencją kaprysu.

***

Chodziło o to - znaczy, dzisiaj sądził, że chodziło było - że chciał umrzeć z ręki... nawet mniej, obok, w przytomności kogoś, kto znałby jego imię. A Roche by je pamiętał, za dużo mu Iorweth zabrał, by nawet Dh’oine zapomniało.

Tylko teraz, w Vergen, wśród drogich futer, sygnetów z kamieniami szlachetnymi, orderów tudzież przebąkiwań o pomniczkach wyglądało to na absurd i nie umiałby wytłumaczyć Saskii, że jeszcze pod Flotsam, w lesie, najpewniejszym sposobem na taką nieprzypadkową śmierć, śmierć podpisaną, wydawało się puścić żywcem najgorszego wroga.

To zresztą bez znaczenia, szeptały ciężkie słowa jego własnej korespondencji, jego własnych wspomnień. Saskia miała rację: kaprys. Chęć bycia trochę - o imię, o nazwanie, rozpoznanie - mniej samotnym w umieraniu. Jakby on, Iorweth, był więcej wart niż pozostali bojownicy, żęci, jak zboże, grzebani w zbiorowych mogiłach, o których nikt nic ponad „Wiewiórki” nie potrzebował wiedzieć, jakby nie odrzucił wszystkiego, a już zwłaszcza siebie, gdy wybierał walkę. Oto, mawiał do zgromadzonych dzieciaków, nierzadko karząc tych, którzy dla prywatnej sławy - albo dla prywatnej litości, zawahania - narazili resztę, oto jesteśmy dla sprawy nie jak miecz, nie jak prawa ręka, ale jak włos, jak paznokieć; jesteśmy „Scoia’tael”, nic więcej nam nie trzeba. A kiedy przyszło co do czego, to proszę, jednak zapragnął czegoś więcej. Osobnego imienia. Osobnej pamięci.

Ta głupia pycha kosztowała życia Aen Seidhe. Trzydzieści pięć żyć, co najmniej. Iorweth deliberował, chociaż wszystko mu świadkiem, że nie chciał, wiedział, iż właśnie tańczy, jak mu Roche zagra, czy to z komand, czy po prostu tamten ( Dh’oine to Dh’oine) nazabijał cywilów.

Watażka mógłby napisać do Yaevinna - spierali się dawniej, ale obaj żyli, strzały w gardło za zdradę sobie nawzajem nie posłali, czyli to chyba prawie jakby... serdeczność... trochę zaufania. Tylko Yaevinn ostatnio siedział pod Wyzimą, Roche mu dziesiątki podkomendnych zabił, prosić o... zrozumienie byłoby okrutne.

Przyszło Iorwethowi do głowy, że może miałby wreszcie co napisać królowej Francesce, spytać o radę, liczyć na coś innego. Przyszło do głowy, zostało zlustrowane i posłane do stu diabłów.

***

Na ciele Saskii, ludzkim ciele, przebraniu, odkrył Iorweth którejś nocy, nie było już najmniejszej blizny.

***

Powody, dla których dzisiejsza historiografia tak desperacko trzyma się w kwestii elfów wersji de facto ludzkich władców i czarodziejów (grup, które nie słynęły bynajmniej z bezstronności ani uczciwości), są w swej istocie nienaukowe. Z roku na rok, z otwieranych archiwów na otwierane archiwa, z badań na badania, pojawia się wszak coraz więcej informacji, które każą nam wątpić w ową wersję. „Wątpić” podkreślam, nie jestem bowiem fanatycznym przeciwnikiem tradycyjnego przekazu o Drzwiach czy Wrotach, czy Bramie; niewielu ludzi byłoby szczęśliwszych ode mnie, gdyby się okazał on prawdziwym.

Owe nienaukowe powody wyłuszczyła mi w kuluarach jednej z konferencji naukowych znajoma, wybitna historyk. Otóż przy założeniu, że elfy, choć niemal wybite, przeszły przez jakieś mityczne, magiczne Progi do, mniemamy, lepszego świata (czytelnicy widzą tutaj, jak sądzę, możliwość metafory, metafory, którą, rzekliby niektórzy znawcy duszy, prawda próbuje się przebić przez kłamstwo), że ci wszyscy zawadiaccy, dumni, honorni watażkowie Scoia’tael - Isengrim, Iorweth, Yaevinn, pani Toruviel - i piękne, wyniosłe, nieskończenie mądre księżniczki - Francesca, Ida, Laissa - że wszystkie te postaci z baśni o „dawnych, lepszych dniach” żyją gdzieś tam, za ścianą powietrza, a nie zginęły którejś nocy w ostatnim pogromie, przykrytym paroma fajerwerkami, które na użytek ludu nazwano Wrotami Światów, otóż przy tym założeniu „tak jakoś lżej jest żyć”.

Tak jakoś lżej jest żyć.

Moi adwersarze twierdzą niekiedy, iż czerpię sadystyczną radość z wizji naszych bohaterskich królów jako ludobójców, z kalania tego, co święte. Bynajmniej. Obca jest mi nawet powszednia radość chłopca, dręczącego muchę. Ale sądzę, że skoro nie mogę ofiar Historii ani ocalić, ani z nimi zginąć, to należy się im ode mnie prawda. Tak jakoś lżej jest mi żyć.

Gabriel de Visti, Historyk i obywatel. Pisma zebrane, przedmowa

Przeżyją jeszcze bardzo, bardzo wiele, dość, by Iorweth zdążył nie raz pożałować, że nie zginął wcześniej, i nie raz dziękować losom, że przeczołgał się, paznokcie zdarł o dno, trupom nawet złote zęby szabrował, ale dożył.

gwiazdka lja 7, fandom: wiedźmin, autor: filigranka

Previous post Next post
Up