Ekhm, przysiedłam dzisiaj fałdów i właściwie nadgoniłam... Co oznacza, że teraz będę strasznie spamować, żeby pomieścić wszystko w tych dwóch dniach. Z góry przepraszam. Bardzo. I modów za to, że będą musieli tagować, bo znając lja, to mi nie puści.
Autor: Filigranka
Tytuł: Tafla
Fandom: Wiedźmin, gry (druga część, konkretnie)
Spoilery: mhm, do końca gry.
Ilość słów: 586
Prompt: właściwie oba, choć w ilości śladowej, powykręcane i raczej drogą długiego ciągu dzikich skojarzeń. I wzięte crackowato. Ale ciut bardziej My mind is filled with cataclysm and apocalypse. I wish for earthquakes, eruptions, flood.
Ostrzeżenia/Varia: humoreska; zPTSDesowany elfik (no, ileż można to na poważnie); pisane w ciągu nadrabiania/pisania pięciu różnych rzeczy.
Iorweth wszystko rozumiał. Naprawdę. Przynajmniej teoretycznie. Vergen potrzebowało komand. Komanda słuchały tylko jego. Znaczy, Vergen potrzebowało jego, w możliwie najlepszym stanie psychicznym. Rozumiał nawet, choć uważał za objaw przeczulenia cywilów albo spiski Dh’oinne, dlaczego ów stan budził u niektórych zaniepokojenie. Przesadne.
Owszem, nie dawał się dotknąć, nawet krawiec musiał z niego ściągać miarę na oko. Owszem, podejść do niego od tyłu, zwłaszcza od prawej, oznaczało skończyć z ostrzem na gardle - ale przecież za każdym razem puszczał! przepraszał! nawet tych nadętych, jazgotliwych szlachetków Dh’oinne, to chyba świadczy o jego samokontroli? - owszem, budził się, a pod powiekami miał ogień i siłą musiał rozluźniać gotowe do walki mięśnie, owszem, przy przejściu przez targ, słuch i wzrok zaczynały się mu wyostrzać, chód przyspieszać, napięcie szumiało w głowie i skamlało o krew. Tak, nie przespał ni jednej nocy, a widok większości kowalskich narzędzi powodował duszność, zimno, zawroty głowy i coś, jakby powidok, poblask bólu, rozchodzące się po ciele. Owszem, owszem, owszem.
Ale to chyba nie oznaczało, że musi znosić lawendę w swojej sypialni? Lawendę w wazonie, skrapiane nią poduszki, zwisającą, niby to ozdobnie, ze ścian, ubrania pachnące lawendowo, gdy wracały z prania? Bardzo mocny ten olejek był, swoją drogą, ani chybi magiczny, po nawet po kilku dniach wietrzenia - w tym jednym deszczowym! - w ogóle nie osłabł.
Zresztą, lawendę by może przeżył. Przeżyłby ciepłe mleko podawane przed snem, jak małemu dziecku. Przeżyłby wychłodzoną sypialnię. Przeżyłby zawodzenie delikatnej, monotonnej, nudnej muzyki towarzyszące mu na każdym kroku, czy to granej na żywo, czy z pozytywek. Przeżyłby, że w każdym trunku i potrawie czuł melisę, walerianę, kocimiętkę oraz inne podobno uspokajające specyfiki. W niewielkich ilościach, wymieszane z innymi przyprawami, lecz zawsze. Nawet w smażonej czy gotowej marchewce - surowej jeszcze niczym nie doprawiali, był jednak pewien, że to kwestia czasu.
Przeżyłby to wszystko, skoro musiał. Koniec końców nie był głodny, nieważne, czym go karmili.
Ale teraz, jakby było mało, sprowadzano jakiegoś kapłana-specjalistę od medytacji relaksacyjnej. Dh’oine („ale z Zerrikanii”, podkreślano). Który to specjalista radził, by zamknąć oczy, oddychać głęboko, rozluźnić mięśnie i wyobrażać sobie, że...
- Ale trzeba zamknąć oczy - upomniał ciepłym, kojącym, bardzo perswazyjnym głosem.
- Nie będę zamykał oczu… oka przy obcym - prychnął Iorweth. - To głupota. Jeszcze mnie zabijesz.
Tamten zamrugał.
- Po co niby miałbym…?
- Bo jacyś niedorżnięci przeze mnie Dh’oinne obiecali ci za to tyle złota, ile ważysz? Na przykład - podrzucił obojętnie elf. - Poza tym, nieswojo się czuję z zamkniętymi powiekami. Bardzo nieswojo. - „Nieswojo” było dopuszczalnym określeniem. - I nie będę się odprężał. To opóźnia reakcję. Ułatwia sprawę przeciwnikowi.
Kapłan westchnął.
- Czyli najpierw trzeba byłoby się zająć duszą - wymruczał; nadal nisko, ciepło, kojąco, nadal wielce przekonującym tonem; manipulant, syknęło w Iorwecie. - Kwestiami braku zaufania, negatywnym podejściem do świata, pesymizmem społecznym... To zrozumiałe w twojej sytuacji, dziecko. Zrozumiałe po tym, co przeszedłeś. Ale teraz otaczają cię życzliwe istoty. Ja sam życzę ci tylko dobrze. Pokoju w duszy. Mogę ci pomóc go osiągnąć, jeśli spróbujesz mi…
Elf z rozmachem wstał, otworzył drzwi dramatycznym gestem i spojrzał na gromadkę dworzan, posługaczy, wszystkich, niby to przypadkiem zbijającą się przed progiem. Odskakiwali teraz. Z pewną taką płochliwością.
- Zabierzcie go ode mnie. - Iorweth machnięciem ręki wskazał wnętrze pokoju. - Przypomina mi… Mówi takim tonem, jak ci śledczy, którzy udawali, że są po twojej stronie, gdy cię już ich koledzy odpowiednio przygotowali. Weźcie go, bo nie zdzierżę - dodał z uśmiechem.
Swoim ulubionym rodzajem uśmiechu, tym z komand. Bardzo przyspieszał wykonywanie poleceń, po specjaliście - i tłumku służących - po niecałej minucie nie było już więc śladu. Może szkoda. Elf miał coś przeczucie, że akurat zabicie Dh’oine świetnie by mu zrobiło na nerwy.