autor:
oteaptytuł: uziemieni
fandom: GK
postaci: Ray & Brad
prompt: ten z dragonem
ilość słów: word count tool twierdzi, że 963
a/n: AU, w którym mają po lat naście, a Ray zieje ogniem. czasami dosłownie. no.
tak bardzo niebetowane, że to nawet nie jest zabawne.
No więc Ray zieje ogniem. Od urodzenia. Czasami nawet dosłownie.
Jeśli przyjrzeć się temu dokładniej, przeanalizować wszystko od początku do końca, pochylić się nad każdym szczegółem, wychodzi na to, że wcale nie jest tak źle. Cała ta sprawa z rodzinną klątwą i przypadkowym zniszczeniem wioski (Kilkukrotnym zniszczeniem, bywa. Niekontrolowane zmiany w gigantycznego jaszczura, zapanowanie nad nowymi kończynami, ogonem i kotłem wrzącej lawy, jaki nagle pojawia się na miejscu żołądka, nie jest łatwą sprawą)... Nie każdemu w jego sytuacji udałoby się dożyć szesnastych urodzin, prawda? Ray nie zna wielu podobnych mu osób (a nawet nikogo), ale jest pewny, że tak właśnie jest. Ludzie z jakiegoś powodu od zawsze żywili niechęć do wszystkiego co inne. A jeśli to coś miało pazury wielkości przedramienia dorosłego mężczyzny, kły i skrzydła, niechęć okazywała się być najdelikatniejszym z uczuć, jakie nimi targały.
Podsumowując, można by pokusić się o stwierdzenie, że Ray jest szczęściarzem. W końcu nie każdy ma dobrego przyjaciela, który przybywa z ostrzeżeniem, że uzbrojona w widły i płonące pochodnie wioska jest właśnie w drodze do twojego domu. Na palcach jednej ręki można by policzyć tych, którym owy przyjaciel oświadcza, że czas uciekać i to razem.
(Brad twierdzi, że to jego wina. Bo nie pozwolił mu na to, żeby zbytnio oddalić się od wioski. Bo nie zauważył, że coś jest nie tak. Że to on nakierował go na starą szopę, pełną siana, ale niezamieszkałą. Że to... I tak dalej.
Ray go nie słucha. Przez sporą część czasu Ray jest skrzydlatą, pokrytą łuską bestią i gdyby chciał zrobić coś po swojemu, nic ani nikt by go nie powstrzymał. Prawda jest taka, że zjebali po równo. Po prostu on nie ma większych problemów z pogodzeniem się z tym, że, nie licząc ukrywania pod sercem smoka, jest zwyczajnym człowiekiem.)
- Nie kłam, wiem, że chodzi o to, że byś za mną tęsknił - Ray mówi, szturchając go obdrapanym łokciem. Siedzą oparci o uschnięty konar obalonego drzewa, na tyle blisko i jednocześnie daleko od drogi, by widzieć ją i wszystkich nią podróżujących, ale nie być samemu widzianym. Wczesne rano powoli wygrywa walkę z późną nocą, tuż nad ziemią unosi się delikatna mgła, a w chłodnym powietrzu rozlegają się pierwsze dźwięki budzącego się ze snu lasu.
Ani on ani Brad nie zmrużyli oka.
Brad milczy. Ich ubrania, gołe stopy, nawet twarze pokrywa warstwa zaschniętego na kamień błota. Brad zdrapuje je brudnym paznokciem, ze wzrokiem wbitym w coś przed sobą, nasłuchując.
Od czasu opuszczenia wioski minęło kilka godzin, ale z każdą mijającą minutą Ray ma wrażenie, że są to już dni. Nie dziwi go więc kiedy w jego wnętrznościach rozlega się pierwsze ciche, niezadowolone mruknięcie.
- Rozumiem, że uciekając przed rozwścieczonym motłochem rzadko kiedy myśli się o zabraniu ze sobą dwudaniowego posiłku i dzbanka winiacza, naprawdę, rozumiem to - odzywa się, głaszcząc się po brzuchu. - Ale chociaż kawałek chleba, cokolwiek...
- Jesteśmy w lesie - Brad przypomina mu. - Pozbieraj orzechy, upoluj coś.
Szeroki uśmiech pojawia się na twarzy Ray'a błyskawicznie.
Brad zerka na niego kątem oka.
Uśmiech czmycha.
- Nie on, ty.
- A mówią, że uciekanie z domu jest zabawne.
Rozlega się kolejne mruknięcie. I jeszcze jedno, tym razem głośniejsze. Ray wie, że nie jest to zwykłe wołanie o kolację (teraz już chyba śniadanie), że tylko krok dzieli je od ostrzegawczego warknięcia, a później zmiany tego pięknego i spokojnego miejsca w płonący stos. Ray o tym wie, a to znaczy, że Brad też o tym wie.
- Uspokój się - mówi mu i napina mięśnie, jakby szykował się do skoku. Potem nabiera głęboko powietrza, rozluźnia się i Ray czuje jego dłoń na swoim nadgarstku. Długie palce oplatają go bez problemu i ściskają ostrożnie.
- Wszystko będzie dobrze - dodaje.
Coś takiego nie powinno wystarczyć, a jednak. Zawsze wystarczało. Ray już dawno temu zaczął podejrzewać w tym jakąś magię. Coś podobnego do tego, co potrafiła robić jedna z tych starych kobiet mieszkających za wioską, minus babranie się w ziółkach, kociołki i fruwanie na miotle (Ray tęskni za ich wspólnymi lotami, za ciężarem Brada na swoim grzbiecie, za palcami ślizgającymi się po łuskach i szumem wiatru mieszającym się z jego okrzykami. Na samą myśl czuje mrowienie na plecach, na wysokości łopatek).
Robi się coraz jaśniej. Za chwilę powinni ruszyć dalej i tym razem to Brad będzie prowadził. Zanurzą się głębiej w las, znajdą miejsce, w którym będą mogli przeczekać, może nawet zdrzemnąć się bez obawy, że po przebudzeniu odkryją widły sterczące im z gardeł.
Ale to za chwilę. Teraz jest teraz i Ray odgarnia stertę mokrych liści, przysuwa się bliżej i nie odzywa słowem, kiedy palce na jego nadgarstku zaciskają się nieco mocniej.
- Tylko nie proś, żebym cię poniósł, kiedy twoje stópki zmęczą się dreptaniem po łonie natury.
W jego wnętrzu smok, ukryty tuż pod sercem bijącym równym i spokojnym rytmem, niszczyciel wiosek, nagminny piroman, wiecznie głodna bestia, która swoim ciałem potrafi zasłonić słońce, oddechem zmieść góry, pomrukuje. Tym razem z zadowolenia.