*
Jego noga wróciła do stanu używalności dopiero po pięciu dniach. Kiedy szóstego obudził się i zorientował, że opuchlizna zeszła całkiem, a chodzenie nie sprawiało mu już prawie żadnych problemów, niemal podskoczył z radości. W końcu mógł jechać do pracy.
Nie wszystko było jeszcze w porządku, co odkrył, kiedy nagle musiał gwałtownie zahamować i stopa trochę za późno wskoczyła mu na hamulec, ale udało mu się uniknąć wjechania do rowu, więc uznał to za sukces.
- Artur. Długo się nie wiedzieliśmy - przywitała go opryskliwie Martwa Jane. - Spontaniczne L4? Znudziło ci się roznoszenie przesyłek? Wycieczka na Hawaje? Rzekomo są już pod wodą.
- Nie mogłem prowadzić. Myślałem, że Mal dała ci znać?
- Dała. - Jane skinęła głową, podając mu kwitek z numerami paczek. - Ale pomyślałam, że i tak zapytam, w razie gdybyś miał się speszyć i jednak powiedzieć prawdę.
- To jest prawda. Dzięki.
Nie dostał dużo, ale wystarczająco, żeby zająć sobie najbliższe pięć godzin. Odbiorcy ostatniej, którą miał na liście, nie było akurat w domu, więc wrócił do samochodu, zamierzając poczekać na niego w środku.
- Maszyny porywają ludzi, a ty siedzisz z otwartym oknem w opuszczonej uliczce? Mówiłem, prosisz się o kłopoty.
Oczywiście, rozpoznał go po głosie i umiarkowanie dobry humor opuścił go w mgnieniu oka.
- Świetnie - mruknął pod nosem.
Po chwili twarz Eamesa pojawiła się tuż obok jego łokcia. Artura aż zaswędziała ręka.
- Ty się prosisz o cios w twarz - zauważył uprzejmie.
Na Eamesie nie zrobiło to wrażenia.
- Co słychać? - zagadnął lekkim tonem. - Noga już w porządku, skoro jeździsz, czoło też się ładnie zagoiło, ale będziesz miał bliznę. Rany wojenne. Bardzo po męsku. Możesz opowiadać, że byłeś na froncie i przeżyłeś, może nawet ktoś ci uwierzy.
Artur bez słowa odpalił silnik. Nie miał zamiaru wdawać się z nim w dyskusję, bo podejrzewał, jak by się to mogło skończyć. Dla niego samego z pewnością niezbyt dobrze.
- Och, daj spokój! - żachnął się Eames. Artur spokojnie wrzucił jedynkę. Może przy odrobinie szczęścia udałoby mu się przejechać dupkowi po stopach.
Niestety, Eames odskoczył w porę. Może innym razem.
- Okej, dotarło?! Ale na twoim miejscu jednak bym się zatrzymał, mam coś, co należy do ciebie! - krzyknął za nim Eames. Artur z ciekawości spojrzał w lusterko i zahamował gwałtownie, po czym wypadł z auta jak oparzony. Silnik zawarczał cicho i zgasł, ale nawet nie zwrócił na to uwagi.
- Co jest z tobą nie tak?! Dzięki tobie i pięciodniowej przerwie, którą mi zafundowałeś, niedługo i tak nie będę ich już miał!
Eames z namysłem spojrzał na opakowanie Abegu, które trzymał w ręce, po czym, uśmiechając się przebiegle, przeniósł wzrok na Artura.
- Dlatego mam propozycję nie do odrzucenia - powiedział. - Poczekamy, aż zjawi się gość, na którego czekasz, a potem odwieziesz mnie do Yusufa, co? Tam, gdzie widzieliśmy się po raz pierwszy. To trochę daleko, wiem, ale za fatygę załatwię ci kolejną porcję Abegu. W idealnych proporcjach, nic dodać, nic ująć, na dodatek praktycznie za darmo. Co ty na to?
Nie mógł zaprzeczyć, to faktycznie była okazja. Tylko dlatego nie rzucił się na niego z pięściami - nie za bardzo mógł sobie pozwolić na przegapienie czegoś takiego.
- Skąd to w ogóle masz? - zapytał, poirytowany. - Trzymam to w torbie, a nie mogłeś tego zabrać ostatnim razem, zorientowałbym się.
- Mam wiele rozmaitych talentów - odparł z dumą. - I raczej mało czasu w razie, gdybyś zamierzał odmówić, więc jak będzie?
Nie mógł się nie zgodzić. Spora jego część chciała, nawet bardzo, ale zdawał sobie sprawę z tego, że będzie tego później żałował.
- W porządku - wycedził, zły na siebie. - Idziesz ze mną, jak już facet się pojawi, gdybyś próbował spieprzyć stąd moim autem, a potem jedziemy prosto do tego magazynu, żadnych "o nie, przypomniałem sobie właśnie, że miałem wpaść jeszcze tu i tu". Jasne? I oddaj mi to. - Wyrwał mu opakowanie z ręki. - Czuję, że znowu będę potrzebował większej dawki.
Nie musieli czekać długo. Adresat paczki pojawił się jakieś piętnaście minut później, wziął co miał wziąć, a w zamian dał Arturowi kilka drobiazgów, które ten szybko schował do torby. Wolał, żeby Eames nie zadawał pytań na ich temat.
*
Podróż wydawała się dwa razy dłuższa teraz, kiedy jechali we dwójkę, niż była ostatnim razem, gdy Artur jechał sam. Na szczęście Eames zaskoczył go milczeniem, bardzo pozytywnie zresztą, biorąc pod uwagę to, czego Artur się po nim spodziewał. Jechali w ciszy, tylko od czasu do czasu czuł na sobie jego uważne spojrzenie. Starał się je ignorować. Prawie mu to wyszło, ale w końcu nie wytrzymał.
- O co chodzi? - wypalił. - Gapisz się na mnie prawie cały czas, odkąd wyjechaliśmy z miasta. Dlaczego?
- Nie chcesz ze mną rozmawiać, co innego mam robić? Znam tę drogę na pamięć, nie będę podziwiał krajobrazu. Nie zmienił się za bardzo w ciągu ostatnich kilku lat.
- Nigdy nie powiedziałem, że nie chcę rozmawiać.
- To znaczy, że chcesz?
- Nie! - zapewnił szybko. Naprawdę nie chciał. - Ale nie rób tego, nie wkładaj mi słów w usta. Bardzo się cieszę, że siedzisz cicho, ale nie myśl sobie, że rozważam to jako przysługę wobec mnie, bo tak nie jest. Tylko przestań się we mnie wpatrywać. Wyprowadza mnie to z równowagi.
- A tego byśmy nie chcieli. Wiesz, że dwadzieścia lat temu, w tym stanie w którym jesteś, nie dostałbyś prawa jazdy? Zbadaliby cię i jak już wykryliby...
- Nie wiem - przerwał mu chłodno.
- Z drugiej strony, bostońskie szaleństwo nie istniało dwadzieścia lat temu. To jedna z postapokaliptycznych chorób. Na dodatek całkiem lekkich, w porównaniu do innych. Miałeś trochę szczęścia.
- Zamkniesz się w końcu? - zapytał Artur, mocno zaciskając ręce na kierownicy. - Żałuję teraz, że w ogóle się odezwałem.
Eames uśmiechnął się pod nosem.
- Więc nie chcesz rozmawiać? - upewnił się niewinnym tonem.
Z głębi gardła Artura wydobył się dźwięk, który bardzo przypominał warczenie.
- Jesteś tak przewidywalny - zaśmiał się Eames. Artur w odpowiedzi zmarszczył brwi.
- Pewnie, nie to co ty. Handlarz narkotyków, złodziej i psycholog po godzinach. Coś jeszcze, o czym nie wiem?
- Cała lista, ale nie mamy tyle czasu. Poza tym, nie chce mi się krzyczeć, a obawiam się, że inaczej byś mnie nie usłyszał. Trochę za duża różnica poziomów. - Ton głosu Eamesa ochłodził się nieznacznie.
- Mogę być pięć metrów wyżej, ale przynajmniej nie siedzę na stosie rzeczy, które nie należą do mnie - zaperzył się Artur.
- Oczywiście, w końcu jesteś szlachetnym, przestrzegającym prawa obywatelem. Wszystko świetnie, tylko wiesz co, Artur? Prawo już nie istnieje. Na pewno nie w Detroit. A najwięcej szlachetnych gnije teraz w dołach, gdzie zostawia się martwych. Ludzie dbają tylko o własne dupy. Im szybciej to sobie wbijesz do głowy, tym lepiej dla ciebie.
- Ty na pewno coś o tym wiesz.
Eames przez chwilę wyglądał, jakby chciał to jakoś skomentować, ale, ku uldze Artura, odpuścił to sobie. Przez resztę podróży nie odezwał się ani słowem. Przemówił dopiero, jak zatrzymali się pod magazynem.
- Czekasz czy wchodzisz?
- Czekam. Pospiesz się jak możesz, wolałbym nie wracać po ciemku.
Eames skomentował to pod nosem, ale na tyle cicho, że Artur nie miał szans go usłyszeć. Z miny wywnioskował, że definitywnie było to coś obraźliwego. Wzruszył ramionami. Naprawdę nie przejmował się czy przypadkiem nie uraził jego uczuć. Wszystko co powiedział było w końcu prawdą.
Nie mając nic lepszego do roboty, obserwował od niechcenia, jak Eames szedł w stronę magazynu. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi - był albo zbyt zdezorientowany albo zdenerwowany - ale było na co popatrzeć. Jak na kogoś, kto nie tylko żył w Detroit, ale również handlował tam narkotykami, które prawdopodobniej sam brał w miarę regularnie, Eames wyglądał jak okaz zdrowia. Artur do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że czyjakolwiek muskulatura może być aż tak rozwinięta.
Dwadzieścia minut później odjeżdżał już z obiecanymi opakowaniami Abegu. Nie przeliczył ich, ale na oko wyglądało, że było ich wystarczająco dużo, żeby nie musiał się o to martwić przez najbliższe trzy tygodnie. Skinął głową w ramach podziękowania. Wjeżdżając na główną drogę, z ciekawości zerknął w lusterko, ale plac, który miał za sobą, był już pusty.
*
W oddali widział słabo oświetlone Detroit, kiedy zza rozpościerającego się przed nim wzniesienia wyłoniły się pojedyncze światła reflektorów. Najpierw tylko kilka, ale liczba ta szybko urosła do kilkudziesięciu, ale nawet zanim pojął, że odgłos, który narastał od jakiegoś czasu, nie należał tylko do jego silnika, wiedział już, czego się spodziewać. I wcale mu się to nie podobało. Zaklął pod nosem, ale było już za późno na odwrót - wtedy na pewno zaczęliby go gonić i niewykluczone, że w końcu by go dogonili. Jedyne, co mu pozostawało, to spróbować przejechać obok nich i liczyć na to, że go nie zaczepią.
Przeliczył się. Zwolnił, kiedy zauważył, że motocyklista na czele grupy stanął. Jego koledzy ominęli go i pojechali dalej, prawdopodobnie po to, aby zupełnie uniemożliwić Arturowi ucieczkę - nie, żeby w ogóle ją rozważał. Zatrzymał się i ze zrezygnowaniem wymalowanym na twarzy wyłączył silnik. Wytężył wzrok, aby przyjrzeć się emblematowi naszytemu na kurtkę stojącego przed nim mężczyzny. Nie Hell Angels, odetchnął z ulgą. Nigdy nie miał przyjemności spotkać się z nimi w trasie, głównie dzięki temu, że zazwyczaj przebywali w zupełnie innej części Ameryki, ale słyszał wystarczająco dużo historii, żeby mieć pojęcie o tym, jak takie spotkanie by wyglądało. Aniołki najpierw fundowały sobie intensywną rozrywkę twoim kosztem, a jak już uznały, że wystarczająco się wybawiły, dobijały cię i zabierały twoje auto. Czasami były na tyle miłe, żeby zepchnąć twoje zwłoki na pobocze. Czasami nie.
Ale nie z nimi miał teraz do czynienia. Na początku wydawało mu się, że nie rozpoznaje tego emblematu, ale po chwili go olśniło. Gang, na który trafił, nazywał się Dark Visions, i znany był głównie z tego, że wszyscy jego członkowie ćpali na potęgę. Ta grupa nie była wyjątkiem. Artur czekał na rozwój wydarzeń, za wszelką cen starając się zachować zimną krew
Przywódca wykonał sugestywny ruch głową, więc Artur wyszedł z samochodu i stanął przed maską, tyłem do niej. Serce biło mu jak oszalałe, ale wiedział, że po jego twarzy nie można było tego poznać. Przynajmniej tyle. Uważając, żeby nie przesadzić, posłał facetowi pytające spojrzenie, chociaż jego przekrwione oczy pozwalały się domyślić, czego będą od niego chcieli.
- Prosta sprawa, chłoptasiu - zacharczał. - Tornado. Masz, dasz, jedziesz dalej. Nie masz… wtedy nie będzie tak wesoło.
- Nie będzie - zachichotał jego kolega stojący obok. Arturowi kojarzył się z hieną.
Postanowił grać na zwłokę. W tym momencie nie miał już nic do stracenia, mógł tylko zyskać.
- Powiedz swoim chłopakom, żeby przeszukali auto - powiedział. - Jeśli coś znajdziecie, weźcie to sobie.
Szef przyjrzał mu się podejrzliwie.
- A jak nie znajdziemy?
- Ty mi powiedz, co wtedy.
W duchu pogratulował sobie zażycia podwójnej dawki Abegu. Tylko dzięki temu był w stanie stać tu teraz i prowadzić tę rozmowę tak spokojnie.
Na znak swojego szefa, dwóch motocyklistów zsiadło ze swoich pojazdów, po czym zabrali się za przeszukiwanie samochodu w mało delikatny sposób.
- Jeśli robisz mnie w chuja…
Artur prychnął w odpowiedzi.
- Niby jak? - zapytał. - Gdybym spodziewał się tego spotkania, raczej pojechałbym inną drogą.
Nie łudził się za bardzo. Wiedział, że nie znajdą tam tego, czego szukali, ale miał nadzieję, że zainteresują ich leki. W końcu Abeg był zdecydowanie trudniej dostępny niż Tornado. Za jedno opakowanie mogli dostać tyle towaru, że długo jeszcze nie musieliby się martwić o następną porcję.
- Hook! Mamy!
Artur wytrzeszczył oczy w zdumieniu, kiedy jeden z dwójki, która przeszukiwała jego auto, pojawił się obok i wręczył szefowi gruby plik saszetek. To z pewnością nie było jego lekarstwo. Tymczasem przywódca gangu i jego pozostali członkowie nie spuszczali z niego wzroku. Na widok jego zaskoczenia sporo z nich uśmiechnęło się paskudnie.
- Co, myślałeś, że nic nie znajdziemy, tak? Ćpuni, ślepi, głupi, na pewno nie zauważą, tak? No to się przeliczyłeś, chłoptasiu, bardzo się przeliczyłeś.
- Bardzo! - zgodził się jego kolega-hiena.
Artur darował sobie wymówki?
- Wiem, co wożę we własnym samochodzie - powiedział chłodno. - I tak jak powiedziałem, jest całe wasze. Gratuluję. Czy to znaczy, że mogę jechać?
Hook rozłożył ręce na boki.
- Ależ oczywiście! - krzyknął. - Dlaczego miałbym nie dotrzymać warunków naszej umowy? Jestem nawet skłonny zafundować ci bonus! Co powiesz na to, abyś do nas dołączył? Wyglądasz na kogoś, komu przydałaby się mała… przejażdżka.
- Dzięki za propozycję, ale chyba jednak z niej nie skorzystam. Nie mam nawet motoru - powiedział, lekko zbity z tropu. Nie wiedział już, gdzie zmierza ta rozmowa.
Hook zaśmiał się chrapliwie. Z kieszeni przepastnej kurtki wyciągnął niewielką butelkę i odkręcił ją, korek wyrzucając za siebie. Wziął jedną z saszetek, które znaleźli u Artura w samochodzie, otworzył ją zębami i zawartość wsypał do środka. Następnie otwór zatkał dłonią i potrząsnął energicznie kilka razy.
- Nie taką jazdę miałem na myśli - odparł wymownie.
Artur pobladł gwałtownie. Nagle doskonale wiedział już, o co mu chodziło.
- Dzięki, ale nie - spróbował.
- Nalegam! - Hook zszedł z motoru i podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Jego kolega-hiena przestał się śmiać jakiś czas temu, teraz tylko pożądliwie wpatrywał się w butelkę. Artur spojrzał na pozostałych, których miał w zasięgu wzroku. Wyglądało na to, że wszyscy byli na głodzie.
- Byłeś w końcu taki… uprzejmy. Musimy ci się jakoś odwdzięczyć.
W dzisiejszych czasach ćpun zawsze potrafił poznać drugiego ćpuna - tak samo, jak potrafił stwierdzić, kto nigdy niczego nie brał. I właśnie o to teraz chodziło. W końcu nie marnowaliby cennego towaru, gdyby nie to, że chcieli się zabawić.
Artur wiedział, że nie ma wyjścia. Z rezygnacją wziął butelkę i przyłożył ją do ust, upijając łyk.
- Do dna, do dna - zachęcił go Hook.
Wypił do dna. Odrzucił mu butelkę i wytarł usta wierzchem dłoni. Napój nie miał żadnego konkretnego smaku, ale Artur skrzywił się na samą myśl o tym, jakie efekty miał wywołać już za kilka godzin. Nie pójdę spać, pomyślał. Tornado działa we śnie, po prostu nie pójdę spać. Wytrzymam jedną noc. Bywało gorzej.
Żaden z motocyklistów nie ruszył się, dopóki ich szef nie wsiadł na motor i nie odjechał. Artur ostrożnie wsiadł do auta i obserwował ich w lusterku. Odpalił dopiero, gdy ostatni z nich zniknął mu z pola widzenia. Ruszył powoli, wściekły na siebie i na zaistniałą sytuację, chociaż dobrze wiedział, że nie miał na to żadnego wpływu.
- Czeka mnie długa noc - mruknął.
Chwilę później powieki mu opadły, a dłonie poluzowały chwyt na kierownicy, żeby w końcu opaść na kolana. Samochód wjechał do rowu, ale Artur już tego nie czuł. Zasnął.
*
- …odebrać Jess ze szkoły, bo ja mam spotkanie i nie będę mogła, okej?
Artur spojrzał ze zdziwieniem na siedzącą przed nim kobietę. Był pewien, że jej nie znał. Co więcej, nie poznawał też otoczenia. Ani własnych rąk, na dobrą sprawę.
- Tom? Słuchasz mnie w ogóle?
Rozmaite szczegóły, do tej pory rozmazane, powoli zaczęły nabierać ostrości. Teraz Artur z całą pewnością mógł stwierdzić, że nigdy nie był w tym miejscu. Nigdy nawet nie widział nic podobnego.
Ktoś go szturchnął w ramię.
- Tom!
Zdezorientowany, dopiero teraz uświadomił sobie, że kobieta zwracała się do niego.
- Tak?
- Co się stało? Pytałam, czy odbierzesz Jess ze szkoły, bo ja nie będę mogła.
Nie miał pojęcia, kim była Jess, ani z jakiej szkoły miałby ją odebrać. Pokręcił przecząco głową, po czym odsunął krzesło i wstał od stołu.
- Nie… ee, nie, przepraszam, nie mogę - powiedział. Jego głos brzmiał obco w jego uszach. - Też muszę coś załatwić. Poproś kogoś innego. Przepraszam.
Wyszedł z kuchni, zanim zdążyła do zatrzymać. Nie był pewien, gdzie się znajdowało wyjście, ale Tom widocznie wiedział, bo już po chwili stal na ganku niewielkiego domu. Zorientował się, że na nogach ma pantofle, więc wrócił się do środka, chwycił pierwsze lepsze buty, które wydawały się w jego rozmiarze i zatrzasnął za sobą drzwi.
Nie miał pojęcia jak się tu znalazł. Nie wiedział też, gdzie iść - wszystkie domy wyglądały bardzo podobnie. Ruszył w dół ulicy, rozglądając się uważnie. Zrozumiał dopiero, gdy minęły go dwa samochody, które najwyraźniej się ścigały. Wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Już wiedział, gdzie jest. A przynajmniej - wiedział, dlaczego. Nadal nie miał pojęcia, co to za miejsce.
Szedł teraz trochę pewniejszym krokiem, żałując, że nie ma oczu dokoła głowy. Miał pięć lat, kiedy zaczęła się wojna, ale zupełnie nie pamiętał świata sprzed jej wybuchu. Miewał migawki, owszem, ale były na tyle nieuchwytne, że mógł sobie tylko wyobrażać, jak on wyglądał. I wyobrażał go sobie często, to prawda, ale w żadnych jego wyobrażeniach nie wyglądał… tak. Spokojnie. Jasno. Porządnie.
Nic dziwnego, że ludzie potrafili się tak od tego uzależnić. Kto normalny wybrałby obecną rzeczywistość, mając jako alternatywę coś takiego?
Włóczył się po okolicy przez pół dnia, nie mogąc się zmotywować do niczego konkretnego. W końcu znalazł sklep - dopiero wtedy uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Wybór produktów wprawił go w osłupienie - w końcu udało mu się zdecydować. Za kanapkę, wodę niegazowaną i kilka batonów, których nazw zupełnie nie kojarzył, próbował zapłacić zegarkiem. Spotkało się to z rozbawioną miną sprzedawcy i „bardzo ładny, proszę pana, ale mimo wszystko wolałbym pieniądze”. Na szczęście Tom miał w kieszeni sporo drobnych.
Będąc w sklepie, odruchowo rzucił okiem na gazety. 31 sierpnia 2020, mówiły nagłówki. Zegarek wskazywał piątą czterdzieści dwa.
Ludzie nie mieli pojęcia, co ich czeka za niecałe piętnaście godzin.
- Nie ma sensu ich ostrzegać. - Przypomniał sobie, co mówili ludzie, którzy próbowali, albo ci, którzy o takich próbach słyszeli. - I tak nikt ci nie uwierzy. W najlepszym przypadku spojrzą na ciebie jak na dziwaka i zignorują. W najgorszym zamkną w pierdlu. Uwierz mi, nie chcesz spędzić tych ostatnich chwil właśnie w pierdlu. Wystarczy, że rzeczywistość jest gówniana. Sny nie powinny.
Nie powiedział ani słowa.
Nie wrócił na noc do domu. Usiadł na pierwszej wolnej ławce jaką znalazł - zmienił pozycję dopiero. gdy z siedzącej przeszedł do leżącej. Leżał z rękami podłożonymi pod głowę i wpatrywał się w niebo. Obudził się w tym samym momencie, w którym maszyny zrzuciły pierwszą bombę.
*
Czuł coś szorstkiego i mokrego na policzku, ale nie potrafił powiedzieć, co to takiego. Otworzył oczy dopiero wtedy, gdy owiał go wilgotny, gorący oddech, który śmierdział tak, jakby jego właściciel od wielu miesięcy jadł tylko padlinę.
Z trudem zachował spokój, uświadamiając sobie, że jego wrażenie było całkiem trafne. Stał nad nim… w zasadzie sam nie wiedział, jak się to coś nazywało - nikt nie kłopotał się nadawaniem nowym gatunkom nazw. To coś wyglądało jak zwyczajny pies, tylko było monstrualnych rozmiarów i miało sześć nóg. I naprawdę długi język. I, o ile Artur sobie przypominał, naprawdę jadło głównie padlinę, więc całkiem możliwe, że przyszło tutaj zwilżyć sobie przyszły pokarm.
- Nic z tego - wychrypiał. Usta miał wyschnięte na wiór.
Pies zawarczał cicho i odsunął się od niego. Artur podniósł się nieznacznie na łokciach i dopiero wtedy zorientował się w swoim położeniu. Było nieciekawe. Od pasa w dół był nadal w samochodzie, który jakimś cudem wywrócił się na dach. Od pasa w górę leżał na ziemi.
Pies pokręcił się przez chwilę w kółko, po czym wywiesił język i usiadł. Łeb miał zwrócony w kierunku Artura i posyłał mu pełne wyrzutu spojrzenie. Pewnie już miał nadzieję, że się dzisiaj naje.
Wyczołgał się z samochodu i wstał. Był tylko lekko poobijany, nic poważnego - gorzej z autem. Po pierwsze, nie miał pojęcia, jak miało udać mu się wepchnąć je z powrotem na jezdnię. Gdyby jeszcze leżało na dobrej stronie…
Kiedy po godzinie żaden z jego planów nie zadziałał, a nowych nie był w stanie wymyślić, wyjął wszystkie wartościowe rzeczy ze środka i zapakował je sobie do torby. Musiał wracać na piechotę - wolał, żeby go tu nie było, gdyby kolejny gang uznał, że to dobra droga na przejażdżkę. Pies przez pierwsze dwie godziny szedł z nim - być może licząc, że jeszcze umrze - a potem mu się znudziło i odbiegł w tę samą stronę, z której nadeszli.
Do domu Artur dotarł około dziewiątej rano, wyczerpany i spocony jak maratończyk. Mal na szczęście spała. Zadowolony, że nie musi się nikomu z niczego tłumaczyć, rozebrał się do bielizny, padł na materac i zasnął.
*
Nie mógł przestać myśleć o tym jednym śnie zafundowanym mu przez Dark Visions. Próbował, ale wymagało to od niego dużej samokontroli - jak tylko pozwalał swoim myślom na większą swobodę, zawsze wracały do tej nocy.
Na początku nie powiedział Mal o tym, co mu się przydarzyło. Następnego dnia pojechał do pracy rowerem, gdzie po kilku minutach przekonywania Harry zgodził się, żeby go podwieźć do miejsca, gdzie zostawił samochód. Mal o wszystkim dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy zrobiła mu awanturę o Tornado. Okazało się, że to, które znaleźli chłopcy z Dark Visions, należało do niej. Artur nie miał pojęcia, dlaczego trzymała je w jego samochodzie. Wcześniej automatycznie założył, że była to sprawka Eamesa, ale teraz zdawał sobie sprawę, że był to głupi tok rozumowania. Niby dlaczego miałby to zrobić? Raczej nie dlatego, że byli tak dobrymi przyjaciółmi.
O Eamesie też myślał. Przede wszystkim - ponieważ był jedynym handlarzem, którego znał osobiście. To więc normalne, że kiedy myślał o Tornado, automatycznie w jego głowie pojawiał się również Eames. Sam nie wiedział, jak się z tym czuć.
Po raz kolejny spotkali się dopiero na jednym z comiesięcznych wyścigów organizowanych w Detroit, oczywiście przypadkiem. Artur prawie wpadł pod samochód, albo raczej - samochód prawie wpadł na Artura. Odskoczył w ostatnim momencie, gdyby nie to, zbieraliby go teraz z chodnika za pomocą szpachli.
- Musisz bardziej uważać - powiedział Eames, pojawiając się tuż za nim jakby znikąd. - Inaczej zmiotą cię, zanim się obejrzysz.
- Teraz uważałem. Mało brakowało, a i tak by mnie zmiótł.
- Bywa i tak - przyznał.
- Co tu robisz?
Eames posłał mu rozbawione, ale chłodne spojrzenie.
- Pracuję - odparł. - Zdarza mi się w wolnych chwilach, jeśli akurat nie kradnę.
Artur przewrócił oczami. Zacisnął usta, zastanawiając się, czy zapytać go o to, nad czym zastanawiał się od pewnego czasu. Z jednej strony chciał, z drugiej, miał wrażenie, że Eames każe mu spieprzać. Nie zdziwiłby się szczególnie, gdyby tak właśnie było.
- Jeśli nie zapytasz, to nie dowiesz się na pewno - rzucił Eames, niby mimochodem, jakby wcale nie obserwował go uważnie. - A tak masz pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
- Wiem - powiedział ostro Artur. Nie lubił być przewidywalny. - Po prostu… Jak ty to robisz? Wiem, że bierzesz i masz… nieograniczony dostęp, ale jesteś… Nie jak standardowy ćpun - zakończył trochę niezręcznie. - Widziałem tych ludzi, każdy ich widział. Sam wiesz, jak wyglądają.
- Jednak się złamałeś, co?
- Nie. Ale tak, wziąłem Tornado. To długa historia.
- Nie pracujesz teraz, tak? - upewnił się. - Bo wolałbym o tym nie rozmawiać w środku miasta, gdzie w każdej chwili mogą nas rozjechać. No i coś za coś. Odpowiem na twoje pytanie, ale będziesz mi winny przysługę.
- Zgoda - przystał niechętnie. - Stoję niedaleko stąd.
Wyjechali poza centrum miasta i zatrzymali się w miejscu, gdzie wyścig na pewno nie docierał. Kiedyś był to park - można było poznać po pozostałościach kamiennych figurek i spróchniałych resztkach ławek. Z pewnością nie po zieleni.
- Więc? - ponaglał Artur, kiedy wysiedli. Eames uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi.
- Od razu do rzeczy, mogłem się tego spodziewać - zażartował, ale po chwili spoważniał. - To kwestia nastawienia.
Artur posłał mu pytające spojrzenie.
- Ludzie biorą to, bo nie mogą się przyzwyczaić do gówna, w jakim utknęli - podjął. - Dla nich to nawet nie jest sen, oni to biorą, żeby się obudzić. Sen jest później. Czy raczej koszmar. Trudno powiedzieć, że mają tam życie, bo w końcu nigdy nie budzisz się jako ty, ale zdecydowanie… mają tam więcej, niż tutaj. A potem, jak zdarza się, że z jakiegoś powodu nie mogą kupić więcej, wtedy jest najgorzej. Jakby utknęli w koszmarze, z którego nie potrafią się obudzić, tylko że gdzieś w głębi siebie wiedzą, że to nie jest koszmar. Prędzej czy później każdego doprowadzi to do obłędu.
- Ciebie nie - zauważył.
- Ze mną jest inaczej - wzruszył ramionami. - Mówiłeś, że próbowałeś, więc pewnie pamiętasz ten moment, kiedy nagle ocknąłeś się w czyimś ciele. Z jednej strony, to nadal ty, ale tak naprawdę jesteś zupełnie inną osobą. Tylko Tornado jest w stanie zaoferować ci coś takiego.
Nie tylko, przeszło Arturowi przez myśl.
- Nie czułem się jak zupełnie inna osoba - powiedział w zamian. - Czułem się jak ja, po prostu w innym ciele.
- Dlatego, że nie pozwoliłeś im… wypłynąć na powierzchnię. Ale oni gdzieś tam są, zawsze, bo gdzie indziej mieliby pójść? Ale to wymaga czasu, i subtelności, a mam wrażenie, że to nie jest twoja mocna strona. Słoń w składzie porcelany coś ci mówi?
- Wybacz, że nie okazałem się idealny w czymś, co na dobrą sprawę sam sobie wymyśliłeś, biorąc pod uwagę, że nigdy o tym nie słyszałem - prychnął.
Eames wzruszył ramionami.
- Średnio mnie obchodzi, czy mi wierzysz - powiedział. - Ale tak jest. Spróbuj inaczej wytłumaczyć, dlaczego mi jeszcze nie odwaliło. A zapewniam cię, biorę to często.
Artur nie odpowiedział, bo nie wiedział co powiedzieć. Eames zresztą nie wyglądał jak ktoś, kto spodziewał się odpowiedzi. Z zamyślonym wyrazem twarzy wpatrywał się z jedną z najlepiej zachowanych kamiennych figurek.
- Czasami - podjął po chwili - udaje mi się nie wzbudzić zupełnie żadnych podejrzeń. Ale to trudne. Nie możesz pozwolić osobie, którą się stałeś, wypłynąć za bardzo, wtedy się budzisz. Musisz się bardzo skupić, ale to jest do zrobienia.
- To był pierwszy raz, kiedy widziałem świat sprzed apokalipsy. Nie pierwszy-pierwszy, ale pierwszy świadomy. Miałem pięć lat, kiedy wybuchła wojna, nie pamiętam niczego konkretnego.
- Nic dziwnego, że zajęło ci tak dużo czasu - wzruszył ramionami, a potem sprecyzował: - Sięgnięcie po Tornado. Łatwiej jest się oprzeć, jeśli nie masz do czego wracać, nie?
- Zapewne - zgodził się.- To był gang. Oni mnie zmusili, kiedy wracałem po tym. jak zawiozłem cię do tego magazynu. Gdybym tego nie wziął, mogłoby się skończyć o wiele gorzej.
Eames wstał i przeciągnął się tak, że aż strzeliły mu kości.
- Tylko nie próbuj tego zwalić na mnie - ostrzegł. - To nie moja zasrana wina, kto i kiedy i dlaczego cię zaczepił.
- Nie powiedziałem, że to twoja wina - warknął Artur, zirytowany. - Ale może się poczuwasz, skoro uznałeś za stosowne o tym wspomnieć.
- Poczuwam się niesamowicie. Nie mogę spać po nocach.
Artur posłał mu nienawistne spojrzenie. Eames odpowiedział uśmiechem, jakby zupełnie nie zrobiło to na nim wrażenia. Pewnie tak było.
- Mniejsza o to. Jeśli sobie przypominam, wisisz mi teraz przysługę, tak? Co powiesz na to, żeby to załatwić teraz? Nie lubię odkładać spraw na później.
Wzruszył ramionami w odpowiedzi.
- Słucham?
- Chciałbym wiedzieć - zaczął, przeciągając słowa - nad czym tak intensywnie pracujecie, ty i twoja koleżanka w waszym mieszkanku? I co robi u was ten uroczy blaszak? Lepiej zastanów się nad odpowiedzią. Z tego, co wiem, trzymanie takich maszyn na stanie jest niedozwolone nawet w Detroit. Nie chciałbym być zmuszony cię wsypać, ale zrobię to, jak będę musiał.
Arturowi krew odpłynęła z twarzy. Zastanawiał się, czy jest sens zaprzeczać, ale Eames go uprzedził:
- Wiem to, bo tego pamiętnego dnia, kiedy skoczyłem na ciebie z pierwszego piętra, odprowadziłem cię potem do domu. Pewnie chciałeś mi oszczędzić kłopotu i dlatego nie wspomniałeś, że tak naprawdę mieszkasz gdzie indziej, ale nie mogłem sobie odpuścić. Tak się martwiłem - powiedział to wszystko z kamienną twarzą, tylko pod sam koniec faktycznie zrobił zmartwioną minę. Artur miał ochotę wybić mu wszystkie zęby łącznie z ósemkami, bez względu na to, czy je miał, czy nie.
Ale nie mógł sobie na to pozwolić. Wyciągnął z torby Abeg i zażył kolejną dawkę, licząc na to, że przynajmniej trochę go to uspokoi.
- Mógłbym cię teraz zabić - powiedział.
- Na pewno chciałbyś. I mógłbyś spróbować, pewnie - zaśmiał się. - Ale nie sądzę, żeby miało ci się udać. Leki też akurat w tym by ci nie pomogły, raczej przeszkodziły. Skoro już je wziąłeś.
- To, co robimy, to nie twoja sprawa ! Nie powinieneś się tym interesować .
- Może i nie, ale skoro już wiem, to mam prawo się bać o swoje bezpieczeństwo - uśmiechnął się złośliwie, dając tym samym do zrozumienia, że bynajmniej nie chodziło tu o niczyje bezpieczeństwo. - Co, jeśli przypadkiem odpalicie tę maszynkę? Co, jeśli zrobicie to celowo? Wtedy całe miasto będzie miało przesrane. Moloch jest wszędzie. Nie ufaj maszynom. Wiesz, jak to leci.
Artur również wstał. Nie podobała mu się przewaga, jaką miał nad nim Eames.
- Jeśli powiesz o tym komukolwiek - zaczął, celowo zniżając głos - wtedy nie wezmę swoich leków i naprawdę cię zabiję. Zbyt długo nad tym pracowaliśmy, żebyś teraz wszystko spieprzył, tylko dlatego, że jesteś znudzony.
Odpowiedział mu lekceważący uśmiech.
- Oczywiście. A teraz przejdź do rzeczy.
Wziął głęboki oddech i, nie widząc innego wyjścia z tej sytuacji, opowiedział mu o wszystkim.
*
Plan, jak to często z nimi bywa, był dosyć prosty. Tego samego nie można było powiedzieć o jego wykonaniu, bo to zakrawało na wręcz niemożliwe.
Wszystko zaczęło się od Mallorie Miles. Mallorie Miles, i pewnie jeszcze Dominicka Cobba, który, mimo że martwy, w pewnym sensie częściowo był za to odpowiedzialny. Ich dramat polegał na tym, że Dom umarł, a Mal przeżyła i nie za bardzo potrafiła sobie poradzić w świecie, w którym jego już nie było.
Nikt nie spodziewał się apokalipsy, ale to nie znaczy, że, kiedy nadeszła, ludzie nie próbowali walczyć. Owszem, próbowali i większość z nich poległa w trakcie, a niektórzy wycofali się w porę. Szybko okazało się, że stanęli oko w oko ze zbyt poważnym przeciwnikiem. Od tamtej pory wszystko staczało się po równi pochyłej. Wyjątki, ci, którzy nadal mieli złudzenia, że coś się da zrobić, usiłowali trzymać się razem, ale to nie zawsze pomagało. Czasami rzeczywistość była zbyt przytłaczająca.
Wkrótce zostało bardzo mało osób, które pamiętały o jednej z najbardziej zaawansowanej technologii, jaka zdołała rozwinąć się przed końcem świata. To, że Mal znalazła PASIV, było w zasadzie przypadkiem. Kiedy w nowym świecie ustalały się reguły handlu, miała na tyle szczęścia, że dostała to praktycznie za nic - kilka koców i innych drobiazgów. Osoba, z którą się wymieniała, nie miała pojęcia, co trzyma w rękach, ale, prawdę mówiąc, nawet gdyby je miała, niewiele potrafiłaby z tym zrobić. Sama Mal na początku nie wiedziała, ale liczyła, że kiedyś jej się na coś przyda. I faktycznie, tak właśnie było. Ale najpierw pojawił się Artur.
Wtedy też udało im się zdobyć maszynę, dzięki której cały plan w ogóle wykiełkował. Mieli dużo szczęścia, że udało im się ją pokonać, no i okazało się, że mało rzeczy tak łączy ludzi, jak tego typu sukces.
Żadne z nich nie wiedziało, kto tak naprawdę pierwszy wpadł na ten pomysł - prawdopodobnie Mal, bo więcej na ten temat wiedziała, ale możliwe, że przyszedł on do głowy Arturowi, bo sporo się o tym nasłuchał. Pierwsza część sprowadzała się do tego, żeby zmodyfikować PASIV w taki sposób, aby dało się go podłączyć do maszyny. Nie było to takie łatwe, tym bardziej, że za każdym razem, kiedy włączało ją się z powrotem w obieg, istniała szansa, że Moloch się dowie o jej istnieniu - a wtedy z pewnością przyszedłby ją odebrać.
Druga część bazowała na założeniu, że wszystkie maszyny składające się na Moloch dzieliły świadomość. Tylko dzięki temu możliwa była incepcja.
- To może okazać się niewykonalne - powiedziała Mal, kiedy ich plan był w fazie powstawania, kiedy sami jeszcze nie wiedzieli, jak dużo pracy trzeba będzie w to włożyć. - Incepcja była wystarczająco trudna wcześniej, na ludziach. Ale nie mamy nic do stracenia.
To prawda, nie mieli. W razie powodzenia mogli tylko zyskać, a gdyby im się nie udało - cóż. W postapokaliptycznym świecie nikt nie spodziewał się długiego życia. Lepiej było się oswoić z tą perspektywą zawczasu.
*
Eames, mimo swoich licznych wad, był bardzo dobrym słuchaczem. Bardzo rzadko przerywał, nie zadawał głupich pytań, a nawet na jakiś czas zawiesił swoje złośliwe komentarze. Siedział ze wzrokiem utkwionym w Arturze i czekał na każde kolejne słowo.
- To wszystko - oznajmił w końcu Artur. - Nie ma nic więcej do opowiedzenia.
Po tym Eames długo milczał. Nawet trochę za długo. Artur w końcu zaczął się martwić, że to, co mu właśnie opowiedział, nie okazało się wystarczającym dobrym powodem, żeby ich nie wsypać. Wcześniej nawet nie rozważał takiej możliwości.
Na szczęście okazało się, że tym razem też nie było takiej potrzeby.
- Chyba znam kogoś, kto może nam znacznie pomóc - powiedział Eames z ledwo skrywanym podekscytowaniem w głosie. - Wam - poprawił się, ale za chwilę zmienił zdanie: - Nie. Nieważne, mniejsza o to.
Artur spojrzał na niego pytająco. Eames odpowiedział uśmiechem.
- Pewnie cię rozbawię, ale musisz mi zaufać w tej kwestii - powiedział. - Jedziemy do Nowego Jorku. Ja prowadzę.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ