Autor:
carolstime Dla:
akinnore Życzenie: Doctor Who: Rose/human!Doctor, świat alternatywny, może być cross z alternatywnym Torchwood (Jack/Ianto byłoby wówczas cudownie mile widziane!)
Tytuł: Diariusze Doktora albo o gwiazdach, które nie spadły
Fandom: DW
Słów: 2 246
A/N: Tak, to znowu ja. Obiecuję Ci Arianku, że już nigdy nic Ci nie napiszę.
Przepraszam, że wyszło, jak wyszło, ale Gwiazdka znowu zaskoczyła drogowców :(
Przepraszam również za brak Jack/Ianto, ale to wymagałoby fabuły, na którą nie starczyło mi czasu.
Z najlepszymi życzeniami. :*
Diariusze Doktora albo o gwiazdach, które nie spadły
(Władca Czasu, który nie ratuje żadnych światów, to taka trochę atrapa.
Tak w każdym razie się czuję - jak idealny model na wystawie ekskluzywnego sklepu, który zatrzymuje wzrok niektórych przechodniów, ale tylko na moment, dopóki nie uświadomią sobie, że w rzeczywistości jest przecież pusty w środku.
Cóż, prawdę mówiąc, o wiele łatwiej by mi było, gdybym był tak pusty, jak większość ludzi (z całym szacunkiem dla ludzkich umysłów). Bo kiedy masz w głowie cały wszechświat, kiedy przed twoimi oczami historia cywilizacji zatacza idealne okręgi, kiedy nocą nie widzisz odległych punktów na niebie, tylko taniec gwiazd, który nie ma początku ani końca, kiedy…
Oczywiście, że dramatyzuję. Jestem Władcą Czasu, który został pozbawiony nawet cholernego śrubokręta, a w dodatku zamknięty w obcym świecie przez swoją drugą połówkę.
To nawet nie jest tragiczne, to jest żałosne.)
- Wyglądasz okropnie - powiedziała Rose, wchodząc rano do kuchni. - Znowu nie mogłeś spać?
- Czytałem wasz ostatni projekt - skłamał Doktor bez zawahania. Odkąd został wrzucony do nowej dla niego rzeczywistości, przychodziło mu to bez problemu. - A ty? Też nie wyglądasz najlepiej.
- Przeglądałam oferty wyjazdu na wakacje, mama nie da mi spokoju, dopóki się na coś nie zdecyduję - odparła, nie spoglądając nawet na Doktora. - Zresztą, mógłbyś mi pomóc. Nie myśl, że uda ci się wykręcić od rodzinnych atrakcji Tylerów.
- Nawet bym nie śmiał próbować - odpowiedział Doktor, siląc się na uśmiech.
Kiedy Rose oparła się o kuchenkę, żeby wypić naprędce przygotowaną kawę, po raz pierwszy od kilku dni dokładnie jej się przyjrzał.
Wiedział, że oboje skłamali, i że Rose była tego tak samo świadoma. Te bezmyślnie rzucane każdego ranka wymówki stały się dla nich już niemal tradycją i Doktor czuł, że już dawno przestały być wyrazem jakiejkolwiek troski o drugą osobę i chęci oszczędzenia jej dodatkowych zmartwień; teraz były tylko wygodnym sposobem na uniknięcie rozmowy, która w dalszym ciągu była dla nich zbyt trudna, by ją nawet zaczynać.
(Te same wspomnienia, te same myśli, ale jak zwykle Doktor o czymś zapomniał - o uczuciach, które posiadała nawet atrapa Władcy Czasu.
I o tym, że niekoniecznie musiały się pokrywać z jego własnymi.)
- Dobra, lecę, Pete już pewnie czeka - powiedziała Rose, przerywając rozmyślania Doktora. - Będziesz wieczorem? - zapytała, patrząc na niego przelotnie.
- Tak. Możemy przejrzeć razem te oferty. - Znowu spróbował się uśmiechnąć, mając nadzieję, że tym razem wygląda bardziej przekonująco.
- Jasne - odpowiedziała z roztargnieniem Rose, po czym pochyliła się i szybko pocałowała go w policzek (kolejna tradycja, w której bardziej chodziło o przyzwyczajenie, niż cokolwiek innego). Po tym rzuciła krótkie „pa” i wybiegła z kuchni, a po kilku sekundach pozostał po niej tylko trzask zamykanych drzwi, który jeszcze długo rozbrzmiewał w uszach Doktora.
(Doktor nawet nie ma świadomości tego, jak często się myli. Donna - jeszcze nawet sprzed tej całej szopki z metakryzysem - miała niesamowicie dużo racji, kiedy go powstrzymywała albo namawiała na zmianę decyzji, i gdyby nie ona, prawdopodobnie nikt z nich by nie dożył kolejnych świąt.
Wtedy, na plaży, chciałem mu przyłożyć z całym swoim dziewięćsetletnim doświadczeniem w kwestii sztuk walki. Teraz, kiedy już dałem się oszukać jak małe dziecko, mogę go tylko przekląć w każdym znanym mi języku i liczyć na to, że może kiedyś mnie usłyszy.
Ta bezsilność pozbawi mnie mojego jedynego życia, zanim zdążę chociażby poczuć, co to przeziębienie.)
*
Ulice Londynu tego świata były puste. Ludzie przestali zwracać najmniejszą uwagę na to, co działo się dookoła nich, chodniki były niemal sterylnie czyste, a z każdego budynku spoglądały na Doktora sylwetki pracowników Torchwood, reklamujące ich akcje komercyjne i namawiające do wstąpienia w szeregi załogi (Rose zaproponowali wystąpienie w głównej linii reklam, ale tylko ich wyśmiała). W dodatku Doktor musiał walczyć ze sobą, by nie spoglądać w górę, bo widok sterowców płynących leniwie ponad miastem za każdym razem przypominał mu o tym, że on sam nie może wznieść się ponad samego siebie (ale jak Władca Czasu ma nie patrzeć tam, skąd przybył?).
Londyn dla Doktora był tylko jeden: ze zniszczonym przez mechaniczne choinki mieszkaniem Jackie i Rose, z katedrą, w której z Martą oglądali śmierć Lazaurusa, z ulicami Chiswick, które wypełniał zirytowany głos Donny, i ze starym samochodem Sary Jane, który robił więcej hałasu, niż lądująca TARDIS. Ten Londyn miał jedynie Torchwood (Doktor sam któregoś dnia odkrył ze zdumieniem, że Torchwood bez Jacka Harknessa jest jakby niepełne), którego pracownicy prawdopodobnie oddaliby wszystkie pieniądze, żeby zdecydował się dla nich pracować. Doktor jednak nigdy do końca nie potrafił przyznać racji działania tej instytucji i chociaż dla Rose zgodził się dawać opinie w kwestii najważniejszych projektów, jak ognia unikał odwiedzania ich jednostki. Obawiał się, że jego chęć wydostania się z tego świata mogłaby zaprowadzić go o jeden krok za daleko, a Władca Czasu w otoczeniu tak zaawansowanej - jak na ludzi, oczywiście - technologii stwarzałby stanowczo zbyt duże zagrożenie.
(Oczywiście, próbowałem.
- Nie wierzę, że to zrobił. - Głos Rose był mocny i wiedziałem, że prędzej zacznie rozwalać wszystko, co ma pod ręką, niż że się rozpłacze.
- Rose - powiedziałem, starając się skupić na drodze. Prowadzenie TARDIS przez czas i przestrzeń wymagało znacznie mniej koncentracji, niż kierowanie samochodem na norweskich serpentynach. - Rose, wymyślimy coś. Już raz to zrobiłaś, pamiętasz?
Poczułem na sobie jej spojrzenie.
- Naprawdę wierzysz w to, że nam się uda?
- Tak - odpowiedziałem bez zastanowienia.
Siedząca z tyłu Jackie nie odezwała się ani słowem.
Wtedy wierzyłem. Moje emocje zagłuszały poczucie rozsądku, a ego Władcy Czasu pozwalało uwierzyć, że człowiek, który przecież był mną samym, mógł się pomylić.
Mój entuzjazm trwał kilka miesięcy, w czasie których Rose co najmniej tuzin razy ryzykowała utratą pracy w Torchwood za wykradanie jednych z największych zdobyczy instytutu, jej mieszkanie raz stanęło w płomieniach, a ja sam o mało nie straciłem swojego jedynego życia.
W końcu musiałem przyznać przed Rose, a zwłaszcza przed samym sobą, że nie ma już nic, co mógłbym zrobić.
Od tego czasu wszystko stopniowo zaczęło się sypać.)
Tej nocy po raz kolejny śnił o tym właściwym sobie. Sny zawsze były takie same: nigdy po regeneracji, zawsze zaraz przed albo w trakcie, przeżywanie na nowo tego irracjonalnego strachu i bólu, czysto fantomowego, ale rozsadzającego jego mózg jak prawdziwy. Po każdym z tych snów budził się zlany potem i wiedział, że tej nocy już nie zaśnie.
(Nigdy nie powiedziałem Rose o śmierci Doktora. To było jak nagłe uderzenie paniki w środku nocy: obudziłem się i poderwałem, moje serce waliło trzy razy szybciej i mocniej, niż powinno, a po karku spływała strużka zimnego potu. Głowę rozsadzał mi ból i galopujące myśli; w ciągu kilku sekund zobaczyłem w wyobraźni sceny z ponad trzech lat - całej wieczności - jego życia, a potem wszystko ucichło i została tylko pustka, której nie wypełniały żadne wspomnienia. Niektórzy mówią, że człowiek wie, jak umiera najbliższa mu osoba, nawet, jeśli znajduje się właśnie po drugiej stronie globu. Ja nie tylko wiedziałem, ale i czułem, czułem każdą komórką swojego ciała i przez moment nawet przemknęło mi przez myśl, czy razem z tym prawdziwym Doktorem nie umrę i ja (zaraz potem rozsądek wrócił na swoje miejsce i przypomniał mi, że przecież teraz jestem tylko człowiekiem, a ludzie nie rozsypują się w gwiezdny pył z dramatyczną muzyką w tle.) To wszystko trwało tylko chwilę, jedno krótkie westchnięcie TARDIS (które najprawdopodobniej było tylko szumem przejeżdżającego samochodu), po którym wiedziałem, że teraz jestem ostatnim dziesiątym Doktorem we wszystkich istniejących światach.)
Doktor ocknął się ze swoich myśli, kiedy jakiś rozentuzjazmowany chłopiec popchnął go w drodze do drzwi autobusu. Wyjrzał przez szybę - nawet nie zorientował się, kiedy dojechał do centrum Londynu - po czym szybko przepchnął się do wyjścia i wkroczył na zalaną deszczem ulicę.
Nie tego się spodziewał. Kiedy wychodził z domu nic nie wskazywało na to, że kilka niewinnie wyglądających stratocumulusów przekształci się w regularną ulewę.
Z drugiej strony, był w Anglii. Powinien już się przyzwyczaić.
Zarzucił kaptur bluzy na głowę (po jakimś czasie zrezygnował ze swoich tradycyjnych garniturów i płaszczów do ziemi, chcąc już kompletnie odciąć się od drugiego Doktora) i ruszył przed siebie. Przechodzący obok ludzie popychali go od czasu do czasu, spiesząc się do własnych obowiązków, i Doktor czuł się wyjątkowo nie na miejscu ze swoim brakiem jakiegokolwiek celu. Zmęczony tłumem skręcił w jedną z bocznych uliczek i znalazł się zaraz przy wejściu do niewielkiej kawiarni, która chyba jako jedyna w tej okolicy nie była wypełniona po brzegi ludźmi szukającymi schronienia przed deszczem.
(To dość zabawne, że wszystko, co kiedyś sprawiało mi tyle frajdy, prędzej czy później prawie na pewno zamieni się w czynnik wywołujący już tylko irytację.
Weźmy na przykład ludzi. Wszyscy wiedzą, że miałem do nich słabość, że Ziemia była najczęściej odwiedzaną przeze mnie planetą i że to ją najczęściej ratowałem. Ludzie zawsze mnie fascynowali, ze swoją pomysłowością (a przecież są tak daleko za innymi cywilizacjami), uporem i przeświadczeniem, że są najważniejszymi istotami w całym wszechświecie. Dzisiaj, kiedy przebywam wśród nich dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie potrafię nie dostrzec tego, że pomysłowość owszem mają, ale korzystają z niej zupełnie nie w tym kierunku, w którym powinni; że ich upór nie wynika z wyższych dążeń, ale z czystego egoizmu, a przeświadczenie o swoim prymarnym miejscu w kosmosie to zwykła ignorancja, czy może strach przed tym, czego nie znają i nie chcą poznać.
Chciałbym tego wszystkiego nie widzieć, ale chyba straciłem zdolność wyłączania mózgu Władcy Czasu w konfrontacji z resztą świata. Niedługo zamienię się w pełnoetatowego socjopatę.)
- Czy mógłbym jakoś pomóc w wyborze?
Doktor podniósł głowę znad menu kawiarni i kiedy spojrzał na obsługującego go baristę, po plecach przebiegł mu dreszcz, a serce postanowiło odpuścić sobie ze dwa uderzenia.
- Ianto Jones?
Mężczyzna nie wyglądał na zaskoczonego.
- Zgadza się. Czy był już pan gościem mojej kawiarni?
Doktor uśmiechnął się pod nosem, wspomnienia z ostatnich chwil na TARDIS wciąż były tak wyraźne, jak tamtego dnia na plaży.
- Nie, ale coś już o panu słyszałem.
- I mimo to pan tu przyszedł - odparł Ianto, odwzajemniając uśmiech.
- Oczywiście, musiałem skonfrontować pogłoski z rzeczywistością - powiedział Doktor bez zawahania. - To co mógłby mi pan polecić?
(Mamy z Rose taką niepisaną umowę, że nie będziemy szukać elementów naszego dawnego życia w tym świecie. Nie wykluczaliśmy przypadków, zbiegów okoliczności i innych niefortunnych zdarzeń, ale Londyn jest na tyle duży, że szanse wpadnięcia na tutejszą Donnę albo Jacka są naprawdę minimalne.
To był dobry plan, ale plany w konfrontacji z Władcami Czasu zawsze jakoś kiepsko wypadały.)
- I jak?
Ianto zatrzymał się przy stoliku Doktora i z widocznym zainteresowaniem obserwował jego reakcje.
- Muszę przyznać - powiedział powoli Doktor, rozkoszując się posmakiem, który wciąż miał w ustach - że to najlepsza kawa, jaką piłem. Kiedykolwiek.
I gdziekolwiek, pomyślał, wspominając planetę, na której napój ten traktowany był jak woda albo tlen i gdzie nikt nie rozpoczynał dnia bez aksamitnie czarnej parzonej kawy o mocy, która człowieka zwaliłaby z nóg po pierwszym łyku.
- Jestem naprawdę pod wrażeniem. Nie myślał pan o zrobieniu czegoś na większą skalę? Rozszerzenie działalności na sieć kawiarni albo zatrudnienie się gdzieś, gdzie pana talent wypłynąłby na światło dzienne?
Ianto pokręcił głową, uśmiechając się z lekkim skrępowaniem.
- Zawsze chciałem mieć swoją kawiarnię, która byłaby w jakiś sposób jedyna. Lubię mieć wszystko pod kontrolą i wiedzieć, że moi goście są dobrze obsługiwani. A parzenie kawy - dodał, zbierając się do odejścia - to pewnie śmieszne i, cóż, niedzisiejsze, ale robię to dla samej przyjemności robienia i dzięki temu wiem, że będę miał zajęcie przynajmniej do pięćdziesiątki.
(Władca Czasu, który nie ratuje światów, to cholernie marna atrapa.
Co się ze mną stało?)
Drzwi do mieszkania otworzyły się i Doktor usłyszał głos Rose rozmawiającej przez telefon. Zerknął na telewizor, na notatki, które leżały na stoliku, i z oczekiwaniem wpatrywał się w wejście do salonu.
- Tak, mamo, pamiętam. Tak, zadzwonię jutro. Nie, na pewno nie zapomnę. Pa. Pa. Po raz ostatni: pa.
Rose rzuciła torbę na najbliższy fotel i spojrzała na Doktora.
- Naprawdę musimy podjąć jakąś decyzję w sprawie tych wakacji, bo mama nie da mi żyć.
- Jedziemy do Egiptu - powiedział Doktor, starając się pohamować entuzjazm, który od kilku godzin znowu go wypełniał.
- Z jakiegoś konkretnego powodu czy otworzyłeś katalog na chybił trafił i akurat wpadłeś na Egipt? - zapytała Rose z konsternacją.
- Nie, spójrz - odparł Doktor, biorąc do ręki pilota i zwiększając głośność.
Rose usiadła obok niego na kanapie z wyczuwalnym wahaniem.
- Od paru godzin nie przestają o tym mówić. W Sakkarze odnotowano w ostatnim czasie niepokojąco wiele zaginięć w okolicy piramidy Dżesera. Ale, co najdziwniejsze, zaginieni odnajdywali się kilka dni później lub wcześniej w zupełnie innym miejscu kraju, bez świadomości tego, co się stało. Odnotowałem sobie to, co udało mi się wyszperać w Internecie, i raczej nie wygląda mi to na dziecinne zabawy ze sprzętem czasoprzestrzennym.
Rose zamyśliła się na chwilę.
- Myślisz, że to Trickster?
Doktor uśmiechnął się szeroko.
- Jestem niemal pewien.
Rose przyglądała mu się uważnie przez dłuższą chwilę, aż w końcu kącik jej ust uniósł się delikatnie do góry, a rysy złagodniały, jakby znalazła to, czego szukała.
- Niech będzie więc Egipt.
(Jeśli ktoś sądzi, że każda historia napisana przez Doktora ma swój happy end, to, przykro mi to mówić, ale jest idiotą.
Doktor biegnie dalej, a ludzie zostają. Doktor nie wie, co to codzienność, bo każde jego dzisiaj nie ma nic wspólnego z wczoraj i jutro. Doktor, tak naprawdę, nie ma zielonego pojęcia o życiu.
Wiem też, że wbrew temu, co zawsze opowiadał swoim przyjaciołom na pocieszenie, przygoda, jaką jest normalne życie, jest ostatnią rzeczą, jaką chciałby przeżyć. Wiem, bo jestem jego niemal idealnym odbiciem.
Dlatego musimy - bo Rose jest do mnie o wiele bardziej podobna, niż kiedykolwiek byłem tego świadomy - musimy korzystać z każdej okazji, żeby chwycić się za ręce i po prostu pobiec, nie oglądając się za siebie.
W tym jednym jesteśmy naprawdę nieźli.)