Fikaton dziewiąty: dzień pierwszy

Oct 01, 2010 22:22

Autor: akinnore 
Fandom: Torchwood
Ilość słów: 1027
Ostrzeżenia: w zamierzeniu to miało być zabawne, ale gdzieś po drodze chyba wysmarkałam poczucie humoru.


Na monitorze coś się poruszało. Było... niewielkie. Czerwone. Podejrzanie puchate. Ruszało obrzydliwie zielonymi skrzydełkami i Owenowi najbardziej przypominało to pluszowe badziewie sprzedawane turystom w każdym sklepie z pamiątkami, od Cardiff Castle, aż po Cardiff Bay.

Owen generalnie nie miał nic przeciwko pamiątkom z Walii made in China, nawet tym obrzydliwie czerwonym, puchatym i obdarzonym zielonymi skrzydełkami. Dopóki nie właziły w monitory.

I nie ziały ogniem.

Ten ział.

- Widzicie to, co ja? - zapytał Owen i to był błąd. Są ludzie, przy których po prostu nie zadaje się pytań retorycznych. Bo nie.

- Smok - odpowiedział spokojnie Ianto. - Czerwony. Pluszowy. Prawdopodobnie...

- Nie kończ.

Problem z Cardiff polegał na... no dobrze, właściwie było kilka problemów. Kosmici. Szczelina. Wszechwiedzący Ianto. Wszechprzelatujący Jack. Kosmici, nie zapominajmy o kosmitach. Fontannę, jeszcze w zeszłym tygodniu ozdobioną truskawkami (każda w innym kolorze, dziwnym trafem żadnej czerwonej), dziś rano ktoś okleił dorodnymi kabaczkami i tak, TO już była przesada. Szczelina. I kosmici.

Oraz przekaźniki. Przyczyna, dla której w szafie Owena leżał komplet strzałek, na szafie zaś wisiała podobizna Ericha von Dänikena, w którą to podobiznę strzałkami należało rzucać.

Problem z Cardiff składał się z kosmitów, Dänikena, jednej Jones, która była burmistrzem i jednego Jonesa, który był projektantem pomników. (I nie, nikt nie wmówi Owenowi, że z tym nazwiskiem jest wszystko w porządku.) Komponenty te, same w sobie, można by uznać za niegroźne (może pomijając kosmitów), ale w połączeniu dawały... cóż, Cardiff. I czerwone, pluszowe smoki, przechadzające się po molo. Teraz już po resztkach molo. Drewno, nawet to stojące częściowo w wodzie, źle znosi zianie ogniem. Pieprzyć molo zresztą, Owen i tak go nie lubił.

Taki Däniken na przykład, byłby całkiem niezłym facetem, chociaż świat uważał go raczej za niegroźnego wariata. (Tylko dlatego, że wierzył w kosmitów. Ha, ha, naprawdę. Ha, ha.) Ale potem była jeszcze burmistrz Jones, która w kosmitów nie wierzyła, za to teorie Dänikena uważała za fascynujące, podobnie jak i bohaterów tych historii. Należała do pokolenia wychowanego na Gwiezdnych Wojnach. Czasem Owen chciałby jednak wprowadzić cenzurę. Z filmów o kosmitach przetrwałby tylko Obcy. Obcy przynajmniej wyglądał, nie jak jakiś pluszowy...

- To jest pluszowe - powiedziała z niedowierzaniem Gwen. - Pluszowe.

- Tak, kurwa.

Ok. Pomińmy może Gwiezdne Wojny.

Burmistrz Jones, poza podejrzanym nazwiskiem, miała ambicje. I - co gorsza - pomysły, które prawdopodobnie czerpała bezpośrednio z kina. Owen podejrzewał, że była fanką Alfa i E.T. Dodajcie do tego Dänikena i wszystko jasne.

A potem pojawił się następny Jones i to był już naprawdę zły znak, szczególnie że natychmiast dogadał się z burmistrz Jones - i serio, jeśli Jack kiedykolwiek wpadnie na zatrudnienie drugiego Jonesa, to Owen pakuje walizki i wyjeżdża na ten dokładnie przeciwny koniec świata. Tak, nawet jeśli ten dokładnie przeciwny koniec wypada na samym środku oceanu.

Dwóch Jonesów, naprawdę. Cardiff i tak miało szczęście.

Drugi Jones, na domiar złego, okazał się być artystą oraz czymś, co się nazywa specjalista od przestrzeni miejskiej, a w dodatku podzielał zainteresowanie kosmitami. I to wszystko nie było jeszcze najgorsze. Jones-artysta kochał Cardiff, a przejawem tej miłości było zaprojektowanie serii... czegoś, co miało być nowoczesną ozdobą ulicy i przyciągać turystów.

To co powstało, pewnie można było nazwać ozdobą, jeśli ktoś lubi wielkie, metalowe rzeczy, porozpieprzane na środku chodnika i owszem, bardzo skutecznie przyciągało. Tak, turystów również.

Kosmici, kurwa, musieli być zachwyceni - bezpośredni transport przez szczelinę i proszę bardzo, specjalnie dla was, uniwersalna sieć do transferu danych i energii. Witamy w kosmicznym raju, miłego rozpierdalania Ziemi.

- Nie atakuje nas właśnie pluszowa zabawka - stwierdziła Gwen kategorycznie. Smok na monitorze zamachał w odpowiedzi skrzydełkami i puścił pluszowym nosem kłąb dymu.

- Jeśli czujesz się z tym lepiej - zgodził się Owen.

- Namierzam źródło energii - powtórzył po raz czternasty komputer Toshiko. Ponieważ nie, żeby przyciągnąć turystów, nie wystarczyło zbudować jednego cholernego przekaźnika. Zbudujmy piętnaście! W piętnastu częściach miasta.

- Kurwa - powtórzył Owen i natychmiast odczuł na plecach ciężar potępiającego spojrzenia Gwen. Z jakiegoś powodu poczuł się lepiej.

Nad zatoką Jack właśnie władował w smoka kolejny magazynek. Smok łypnął z politowaniem plastikowym okiem.

- Właściwie on jest całkiem niegroźny - zauważyła Gwen.

- Nie kończ.

- Jack strzela, a on sobie tylko dymi w jego stronę - w tonie Gwen zabrzmiało coś, co kazało Owenowi zacząć się niepokoić. Coś, co sugerowało, że w dalszej części wypowiedzi zdecydowanie za często wystąpią słowa człowiek, nie obchodzi was, serce i nieludzkie, a Owen znowu nabierze podejrzeń, że gania za wołkami dla przyjemności, bo najwidoczniej dobro ludzkości nie ma tu nic do rzeczy. A potem, co gorsza, wpadnie Jack i znowu okaże się, że jak na superbohatera jest zdumiewająco mało odporny na tony Gwen i w efekcie finalnym po bazie będzie fruwał nie tylko pteranodon, ale i pluszowy smok, a potem Owen będzie musiał przyjmować jakieś smoko-pteranodowe dzieci... i tu wizja stała się zbyt potworna i Owen rozejrzał się w poszukiwaniu wsparcia.

- Właściwie... - zaczęła Tosh. Cholera.

Smok, jakby wyczuwając słabość w szeregach, spojrzał prosto w kamerę i zamerdał przestrzelonym uszkiem.

- Właściwie...

- Nie kończ - poprosił Owen. Jones na szczęście wyglądał tak samo jak zwykle, może poza tym drobnym szczegółem, że znalazł gdzieś czekoladę. Owen długo się zastanawiał, gdzie do cholery Herbatce udaje się chować takie ilości czekolady, ale przestał; są tajemnice, które po prostu nie chcą być odkryte.

- Namierzono źródło energii - poinformował komputer i Owen odetchnął z ulgą.

- Herbatka, zostawiamy ci smoka, opiekuj się!

Jack jak zwykle jechał jak wariat i Owen, wciskany w drzwi na zakrętach w prawo i w Tosh na zakrętach w lewo, poczuł, jak jego świat wraca do normy. Torchwoodowskiej normy, ale zawsze - do tego przynajmniej był przyzwyczajony. Akcja - zestrzelić kosmitę, rozpieprzyć nadajnik, rozpieprzyć przy okazji trzy okoliczne przekaźniki - była szybka i przebiegła w zasadzie bez zakłóceń. Nie licząc tych pluszowych misiów, ale o tym Owen postanowił jak najszybciej zapomnieć. Serio, ludzie powinni się zastanowić, zanim zaczną produkować zabawki większe od ludzi. Poważnie zastanowić.

W każdym razie, misja była skończona, należało tylko pamiętać, żeby nie włączać wieczorem wiadomości, w których pani Jones poinformuje, że „zniszczone przez nieznanych sprawców ozdoby naszego miasta zostaną jak najszybciej naprawione, a sprawcy ujęci” i spokojny wieczór i z piwem i - ewentualnie - rzucaniem strzałkami zapewniony. Monitory w bazie mruczały uspokajająco i dla odmiany nic się na nich nie ruszało, pachniało świeżą kawą i tylko jednak rzecz naruszała owenowe poczucie, że wszystko jest na właściwym miejscu. Spod marynarki Ianto wydobywała się delikatna smużka dymu.

autor: akinnore, fandom: torchwood, fikaton 9: dzień pierwszy, fikaton 9

Previous post Next post
Up