fikaton 2, dzień 6

Mar 07, 2007 20:01

Uff... Na szybkiego, ale naprawdę nie mam dzisiaj czasu. Uwierzcie. ;)

Dedykowane autorkom fikatonu :D

autor: le_mru
fandom: Supernatural
ilość słów: 718
spoilery: do 2x12 Nightshifter



Crazy's in there. And I just hung up on it.
Victor Hendrickson

Hendrickson wcale nie uważał za specjalnie błyskotliwego agenta (młode pistolety, tak mówiła o jego pokoleniu w Quantico stara kadra). Znał wielu sprawniejszych, bardziej doświadczonych i kompetentnych od siebie. Ale nie o to chodziło: Victor Hendrickson był wyspecjalizowany. Dostawał sprawy, na których wszyscy inni łamali sobie zęby i z desperacji bili czołami o swoje biurka, grube teczki przekazywane z rąk do rąk.

To zaczęło się jeszcze w akademiku. Victor - a właściwie wówczas Vic - rozszyfrowywał, który z punków wykrada jedzenie z lodówki kolegi. Oczywiście, prawdziwa fascynacja profilowaniem przyszła później, ale Hendrickson, metodyczny i dokładny, uważał, że zawsze należało sięgać do najgłębszych korzeni rzeczy.

Oczywiście, w przypadku Winchesterów ta teoria nie do końca się sprawdzała. W przypadku Winchesterów nie zgadzała się większość teorii. Dlatego ich sprawę dostał Victor Hendrickson.

Przejął dochodzenie od Antony'ego Johnsona po incydencie w Baltimore. I z początku to było tylko to: odnalazł się morderca z Saint Louis, krzyczymy hurra na raz, dwa i trzy. Oczywiście Winchester wyłgał się z całej sprawy, ale do równania doszedł wtedy jego brat, Sam - nawet lokalna policja była w stanie ustanowić to połączenie. Kiedy jednak Hendrickson porządnie zasiadł nad aktami, okazało się, że to nie zwykły seryjny morderca z dziwnymi fetyszami - takich było wielu w historii tego kraju - ale coś znacznie więcej.

Victor zawodowo myślał poza ramami, dlatego od razu odłożył na bok oczywiste fakty - brak wykształcenia wyższego Deana, stałego zatrudnienia, adresu, drobne oszustwa i kradzieże. To nie mógł być powód, to musiał być objaw. Bardzo długo badał trasę, jaką Winchesterowie mogli się poruszać po kraju - parę dni tu, parę tam, tydzień w jeszcze innym miejscu, potem w kilka dni przejechanych kilka stanów. Nikt tak nie podróżował, jeśli nie miał powodu.

Przesłuchiwał ludzi, którzy mieli kontakt z Winchesterami - policjantów z Baltimore, świadków przypisywanych im zdarzeń, ludzi, którzy padli ofiarą ich oszustw. Potem wracał do domu i apatycznie jadł podany mu przez żonę obiad - był w stanie sylwetki tych cholernych braci odtworzyć z pamięci, każdy szczegół, od podstawówki aż po serię morderstw.

Stąd wynikał kolejny ważny punkt w jego rozumowaniu: oryginalnie Winchesterów nie było dwóch, ale trzech. Zaczął kopać w poszukiwaniu ojca braci, ale trop się urwał: John Winchester nie żył od paru miesięcy, a to, czego się o nim dowiedział, potwierdzało wczesne informacje o dzieciństwie braci. Gdyby Hendrickson nie był sobą, tylko jakimś porucznikiem z miejskiego komisariatu, zapewne na tym by poprzestał: to John Winchester wychował swojego syna na śmiertelnie niebezpiecznego, socjopatycznego sadystę; rak po prostu ujawnił się dopiero teraz, a Sam Winchester był szantażowany, a może wpojono mu chore przywiązanie do starszego brata, który ciągnął go na dno.

Ale Hendrickson poszedł krok dalej: od równania odjął Sama, sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów cholernie inteligentnego materiału na prawnika, a dodał Johna Winchestera, eksżołnierza piechoty morskiej, mechanika i strzelca wyborowego. To dało mu dwóch psychopatów w skórzanych kurtkach i antycznym samochodzie, specjalizujących się w profanowaniu grobów, włamywaniu się na prywatne posesje i do kostnic pomniejszych hrabstw. Zaczął szukać według tego wzoru. Na wierzch wypłynęło tyle materiału, że nie starczyłoby pączków dla policjantów, którzy mieliby się nimi zająć. Hendrickson po prostu podkasał rękawy.

Trop urywał się, kluczył, ginął w braku dowodów, otchłani czasu i zakurzonych archiwach prowincjonalnych posterunków w miejscowościach, gdzie nikt nie zwracał na obcych uwagi, dopóki płacili za benzynę i dziękowali za hamburgery. Hendrickson nie widział jeszcze wzorów, ale były tam, wiedział o tym - prawie na wyciągnięcie ręki. Jego gabinet był obwieszony artykułami z gazet i kserami z akt. Na biurku piętrzyły się stosy kaset i płyt z zeznaniami świadków. Hendrickson słuchał ich, jadąc samochodem do pracy i myjąc zęby, a z łazienkowego lustra patrzyły na niego trzy twarze o podobnych nosach, szczękach i kościach policzkowych.

A potem zadzwoniono do niego z Milwaukee. Rozmawiał z Deanem przez telefon. Pewnie minął się z Winchesterami o kilka cali, może otarł się o jednego na korytarzu banku. Miał dobrą pamięć: przypominał sobie jednego wysokiego komandosa, naprawdę wielki facet, chociaż do SWATu przecież nie biorą byle kogo. Może to był Sam.

Hendrickson chciał wiedzieć. Wielokrotnie obejrzał wszystkie taśmy z banku: zajadał łyżkami sałatkę grecką i przewijał je w tę i z powrotem na domowym wideo.

Potem tego nieco żałował.

Całe jego doświadczenie i spora część żelaznej logiki twierdziły, że nic nie trzymało się kupy, jeśli w tym napadzie nie uczestniczyła jakaś trzecia strona - i bynajmniej nie miał na myśli Ronalda Resnicka.

Nowa zmienna do równania Victora Hendricksona.

autor: le_mru, fikaton 2: dzień szósty, fandom: supernatural

Previous post Next post
Up