Ten dzień jest bardzo, bardzo zuy ;___;
Autor:
carolstimeTytuł: Trzy kroki donikąd
Fandom: Merlin (BBC)
Słów: 2 571
Spoilery: do pierwszego sezonu i naprawdę śladowe do drugiego
Ostrzeżenia: Emo, angst, zupełny brak kanoniczności bohaterów, w dodatku postacie robią to, co im się żywnie podoba, czyli wszystkie zła tego świata w jednym tekście.
A/N: Na ręce Kaś i Ori. Tak, wiem, że marny to tekst, żeby go jeszcze komuś dedykować ale ostatecznie ktoś musi być za to wszystko odpowiedzialny, ale gdyby nie odpowiedni doping, to mógłby nigdy nie powstać.
(Ach, i jeszcze jedno: przepraszam za Gladiatora i Hamleta. Mój musk przestał już wtedy funkcjonować.)
Teraz
Merlin siedzi - choć z daleka to bardziej przypomina wiszenie - na grzbiecie gniadego konia i resztką sił walczy z ogarniającym go zmęczeniem. Gajusz spogląda na niego co jakiś czas z troską - chłopiec (bo w tej chwili bardziej przypomina małego, bezbronnego chłopca, niż dorosłego czarodzieja, jakim był kilka godzin wcześniej) za nic nie chciał zgodzić się na pozostanie na wyspie choćby chwilę dłużej, niż było to konieczne. Jedźmy do Camelotu, Gajuszu, powiedział. Do domu.
Nagle do ich uszu dociera odgłos końskiego rżenia, dobiegający zza wzniesienia, które właśnie pokonują. Merlin gwałtownie podnosi głowę, a obraz przed jego oczami znika za ciemną mgłą. Chłopiec tylko mruga kilkakrotnie i z wyczekiwaniem wpatruje się w linię wyznaczającą szczyt wzgórza.
Wkrótce ich oczom ukazuje się spłoszony koń, który przebiega obok jeźdźców, nie zwracając nawet na nich uwagi, i po chwili znika za porastającymi zbocze drzewami.
Merlin opuszcza z rezygnacją głowę - przez cały czas łudził się, że może do tego tępego Artura coś dotarło, może domyśli się, że coś jest nie tak, może -
- ale przez całą drogę do Camelotu nikt nie wychodzi im na spotkanie. Zmęczeni podróżnicy (Merlin już kilka godzin temu przestał nazywać ich w myślach bohaterami - o nich przecież nikt nie zapomina) docierają do bram zamku pod wieczór i są tak wyczerpani, że nie mają nawet siły odprowadzić koni do stajni (przynajmniej służba zwraca uwagę na ich przyjazd). Kiedy docierają do mieszkania Gajusza, Merlin natychmiast udaje się do swojego pokoju, a po upewnieniu się, że Hunith - wyglądająca już na niemal zdrową - tylko śpi, sam układa się obok niej i zamyka oczy. Ma jeszcze czas pomyśleć, że Artur pewnie nie zauważył nawet jego zniknięcia, kiedy otacza go kojąca ciemność i pozwala - przynajmniej na chwilę - zapomnieć o bólu. (I rozczarowaniu.)
Perspektywa choć śladowej regeneracji sił bierze w łeb, kiedy kilka godzin później rozlega się stukanie - nie, to można określić tylko jako walenie - do drzwi pokoju. Merlin podskakuje na łóżku, o mało z niego nie spadając, i rozgląda się nieprzytomnie dookoła. Zanim zdąży się zaniepokoić o to, co stało się z jego matką, słyszy zza ściany jej głos, próbujący przekrzyczeć inny, zdecydowanie niższy. Artur, myśli Merlin, i nagle czuje się tak, jakby jego serce w niewyjaśniony sposób odnalazło drogę do gardła.
- Merlinie, rozkazuję ci otworzyć te drzwi, albo moi ludzie je wyważą! - woła Artur i mimo że dzielą ich grube, dębowe drzwi, Merlin słyszy go tak, jakby stał tuż obok.
- Panie, on jest naprawdę wyczerpany, czy nie mógłbyś zaczekać jeszcze trochę? - Za to głos matki jest słaby, ledwo dosłyszalny zza ściany, i Merlin czuje, jak wszystko w nim zaczyna się gotować ze złości.
- Nie ma potrzeby, mój subtelny przyjaciel już zadbał o odpowiednią pobudkę dla swojego sługi - mówi Merlin stając w progu, po czym uśmiecha się przepraszająco do matki, łapie Artura za ramię i niemal siłą wciąga go do swojego pokoju, zatrzaskując za nimi drzwi.
W pierwszej chwili Artur jest w zbyt wielkim szoku, żeby coś powiedzieć, szybko jednak rekompensuje się głośnym prychnięciem, wzbogaconym dodatkowo przez teatralny gest strzepnięcia szaty, którą Merlin miał pomiąć przy akcie bezczelnego uprowadzenia księcia.
- Nie wiem, co tu się dzieje, nie wiem, co w ogóle ostatnio się z tobą dzieje - mówi tym irytującym głosem pełnym wyższości, do którego Merlin chyba nigdy się nie przyzwyczai. - Dlatego liczę na wiarygodne wyjaśnienia, bo inaczej rzeczywiście znajdę sobie nowego sługę.
Nagle Artur zatrzymuje wzrok gdzieś w okolicach szyi Merlina, po czym zbliża się do sługi i patrzy na niego z politowaniem.
Przez wyobraźnię Merlina przewijają się dziesiątki zdań, które mógłby powiedzieć Artur w tej chwili, od „Przecież wiesz, że nie jestem takim idiotą i się domyśliłem, prawda?”, aż do „Wyglądasz na wykończonego, może rzeczywiście powinienem przyjść później”, jednak w żadnym wypadku nie przewiduje tego, co Artur naprawdę ma na myśli.
- Nitka - mówi, pociągając za brzeg jego koszuli. - Ty nawet nie wyglądasz na sługę księcia.
W tej chwili Merlin jak nigdy ma ochotę przyłożyć Arturowi zaciśniętą w pięść dłonią, ale (jak zwykle) pohamowuje się. Zamiast tego odwraca się w stronę okna i patrząc na domy Camelotu, próbuje pozbierać rozszalałe myśli. Słyszy odgłos uginającego się pod ciężarem Artura łóżka i wie, że ten nie odpuści mu tak łatwo.
- Nie wiem, czy jeszcze potrafię być twoim sługą - mówi ledwo dosłyszalnym głosem.
- Oczywiście, że potrafisz. - Ton głosu Artura jest lekceważący, on sam zdaje się nie zauważać, jak trudne jest to wszystko dla Merlina. - Znosiłeś już gorsze rzeczy. A poza tym - dodaje po chwili zastanowienia - mimo wszystko jesteś jednym z lepszych służących, jakich miałem.
Merlin nie odzywa się ani słowem. Wie, że dla większości ludzi byłby to największy komplement, jaki kiedykolwiek mieli okazję usłyszeć, ale Merlin nigdy nie należał do większości.
- Czy coś się stało w twojej wiosce? - Głos Artura na pozór brzmi tak samo - zupełnie, jakby pytał, czy już wyczyścił jego buty - ale Merlin zna go zbyt dobrze, żeby nie wychwycić w nim nuty troski.
Przez moment zastanawia się nad odpowiedzią, po czym dochodzi do wniosku, że Artur sam podsunął mu najlepsze wyjście z tej niełatwej sytuacji.
- Tak - mówi w końcu, odwracając się w stronę pokoju. - Matce skończyły się zapasy. Odkąd nie ma Willa… - Merlin wie, że to tani i niesprawiedliwy w stosunku do Artura ruch, ale nie może się powstrzymać. - Nie radzi sobie tak dobrze, jak kiedyś. Przyjechała prosić mnie o pomoc.
Artur kiwa powoli głową, wygląda na przekonanego (oczywiście Merlin jest beznadziejnym kłamcą, co tylko dowodzi, jak kiepsko książę go zna).
- Zrozumiem, jeśli będziesz chciał wyjechać na jakiś czas.
Merlin natychmiast podnosi głowę, na jego twarzy maluje się czyste zdumienie. Artur znów powiedział coś, czego ten zupełnie się nie spodziewał, ale tym razem było to pozytywne zaskoczenie, a w dodatku zdecydowanie lepsze rozwiązanie, niż wszystkie te, o których zdążył pomyśleć.
- Tak, chciałbym, dziękuję - jest w stanie jedynie wyjąkać.
Artur spogląda na niego niepewnie, jego usta układają się w coś na kształt uśmiechu, po czym kiwa lekko głową i wychodzi z pokoju.
Rozczarowanie wciąż tkwi gdzieś w środku, ale na jakiś czas cichnie. Merlin myśli, że teraz to musi wystarczyć.
Kiedyś
Już pierwszego dnia po wyjeździe Merlin dochodzi do wniosku, że to wszystko jest jedną wielką pomyłką. Zamiast odpocząć po ostatnich wydarzeniach, całymi dniami pracuje dla mamy, dla kuzynów i dla sąsiadów, żeby tylko nie mieć za dużo czasu na myślenie. Ale w nocy już nie ma pretekstu, żeby wychodzić z domu, a kiedy dookoła zapada cisza i słychać tylko bzyczenie much, szukających resztek jedzenia, wspomnienia uderzają z podwójną mocą.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że każde miejsce przypomina mu o Arturze. Dziedziniec, na którym stoczyli ich pierwszą wspólną bitwę. Chata, w której odbywają się wszystkie zebrania mieszkańców. W końcu dom matki, w którym Merlin po raz pierwszy pomyślał, że może kiedyś będzie mógł, bez chwili zastanowienia, nazwać Artura przyjacielem.
- Merlinie, co ty wyprawiasz!
Merlin mruga kilkakrotnie, przypominając sobie, gdzie się znajduje. Tak bardzo pogrążył się w rozmyślaniach, że nawet nie zauważył, iż zaczął tworzyć w powietrzu istne przedstawienie ze wszystkim, co znalazło się w zasięgu jego magii. Ze zdumieniem spogląda na swoją uniesioną dłoń, po czym szybko ją opuszcza, powodując tym samym, że liście i kawałki drewna spadają z szelestem na ziemię. W końcu spogląda na swoją matkę, uśmiechając się w ten sam sposób, w jaki uśmiechał się za każdym razem, gdy jako dziecko coś nabroił.
- Przepraszam, zamyśliłem się - mamrocze, patrząc na swoje stopy.
- Mnie nie musisz za nic przepraszać - mówi Hunith łagodnie, kładąc rękę na ramieniu syna. - Po prostu myślę, że masz i tak wystarczająco problemów, żeby dokładać sobie do tego jeszcze naszych wścibskich sąsiadów.
Merlin kiwa głową, po czym podnosi ją i patrzy smutno na matkę.
- Może powinienem tutaj zostać? - pyta, wzruszając ramionami. - W zamku wcale nie jest lepiej… Co ja mówię, tam, jeśli ktoś by się dowiedział o mojej magii, w ciągu doby pozostałby po mnie tylko popiół. Tutaj przynajmniej nie muszę się kontrolować we własnym domu, jeślibym tu został…
- To popełniłbyś największy błąd - dokańcza Hunith stanowczo. - Merlinie, przecież widzę, jak za nim tęsknisz.
- Ja wcale nie…
- Camelot to teraz twój dom, nasza wioska jest za mała na twoje potrzeby.
- Ach, tak, Camelot - mruczy Merlin, potrząsając głową. - Hm, a co powiesz na to, że tutaj przynajmniej nikt nie traktuje mnie jak powietrze? Może nie wszyscy darzą mnie sympatią - Merlin uśmiecha się lekko, kiedy widzi reakcję matki na słowa „nie wszyscy” - ale przynajmniej wiem, że są świadomi mojej obecności. Tam istnieję tylko wtedy, kiedy jestem potrzebny.
- Ale tam jesteś potrzebny, synku. Nie zrozum mnie źle, tutaj zawsze będziesz mile widziany, twoja pomoc jest oczywiście nieoceniona, ale my sobie jakoś dajemy radę bez ciebie. Za to książę już pewnie kilka razy byłby martwy, gdyby nie ty. - Matka jak zwykle potrafi ubrać w najprostsze słowa to, co wydaje się niewyobrażalnie skomplikowane. - Wy się potrzebujecie nawzajem i chociaż wiem, że czasami musi być ci bardzo trudno, wiem też, że nigdy nie dasz sobie wmówić, że nie jesteś czegoś wart.
Merlin wzdycha cicho.
- Kocham cię, wiesz?
- I to jest takie smutne? - Hunith uśmiecha się ciepło i gładzi syna po policzku. - Oczywiście, że wiem.
* * *
Merlin wraca do Camelotu trzy dni później. Tym razem nie towarzyszą mu trzej jeźdźcy i chłopiec czuje się niemal tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy pieszo przemierzał drogi królestwa Albionu. (A raczej czułby się, gdyby nie niósł tego obciążającego bagażu wspomnień związanych z tym miejscem.) Kiedy przekracza bramę zamku, podchodzi do niego jeden z rycerzy Artura i mówi, że książę czeka na niego w swoich komnatach. Merlin nie może nie zauważyć ironii tej sytuacji, zwłaszcza, gdy przypomina sobie rozmowę, jaką niedawno przeprowadził z matką.
- Wzywałeś? - mówi do pustej przestrzeni pierwszej z komnat należących do Artura, nawet nie siląc się na podnoszenie głosu.
Artur wystawia głowę zza ściany oddzielającej sypialnię od pokoju jadalnego i skinieniem ręki przywołuje Merlina do siebie.
- Najwyższa pora - mruczy Artur z niezadowoleniem, układając na stole elementy swojej zbroi. - Jutro wyjeżdżamy na turniej rycerski, do rana to wszystko ma być zapakowane i lśnić jak złoto. Teraz idę na trening, więc możesz się tym zająć.
I wychodzi, nie dając nawet Merlinowi możliwości zapytania się, czy nie mógłby najpierw odnieść swoich rzeczy do domu Gajusza albo z kimkolwiek się przywitać (Merlin przekonuje się, że nie tylko pożegnania nie są mocną stroną księcia). Chłopiec rzuca torbę podróżną na podłogę i zabiera się do polerowania zbroi. Jedynym, o czym jest w stanie myśleć, jest to, że kiedyś przecież było chyba inaczej. Może nie rzucali się w sobie w ramiona po każdej dłuższej nieobecności (Merlin nie był w stanie wyobrazić sobie Artura robiącego tego z kimkolwiek, a co dopiero ze sługą), ale zwykłe, grzecznościowe zdania też przechodziły księciu przez gardło.
Kiedyś, skarcił się Merlin w duchu. Kiedyś w końcu nie ma teraz żadnego znaczenia.
Nigdy
Merlin jest przekonany, że ten turniej z pewnością przejdzie do legendy. Nie, nie z powodu wygranej Artura z każdym przeciwnikiem. Także nie dlatego, że brali w nim udział najlepsi rycerze z całej Anglii. Ale z powodu ilości intryg, jakie ujawniły się w czasie jego trwania.
(Jeden rycerz został śmiertelnie otruty, dwóch nie mogło wziąć udziału w turnieju ze względu na urazy, jakich doznali podczas treningów, i aż czterech medyków było potrzebnych, aby odratować rannego w wyjątkowo brutalnym pojedynku. Oczywiście życie Artura było zagrożone jeszcze częściej, niż innych zawodników, a raz dosłownie wisiało na włosku i Merlin wie, że gdyby wtedy nie zaryzykował, najprawdopodobniej Camelot na dobre utraciłby swojego przyszłego króla. Do wykonania planu, jaki ułożył na poczekaniu w chwili, w której domyślił się intrygi rycerzy z Cambridge, potrzebował czyjejś pomocy. Gwen (jak zwykle) była obok i to właśnie jej przypisano zasługę ocalenia Arturowi życia, gdy w ostatnim momencie zdemaskowała rycerza kryjącego pod zbroją ostrze, którym planował zabić księcia. W tym samym czasie Merlin zajęty był powstrzymywaniem jego wspólnika, który w razie niepowodzenia planu miał dokonać zbrodni, posyłając w Artura zatrutą strzałę. Merlin uważał, że to naprawdę marny plan, nawet jak na turniej rycerski, ale nie mógł ryzykować.)
Kiedy chłopiec dobiega do areny, na której rozgrywały się pojedynki, ma problem z utrzymaniem się na nogach. Z jego łuku brwiowego spływa strużka krwi i czuje, że najprawdopodobniej ma skręcony nadgarstek (oczywiście pomyślał o magii zbyt późno, kiedy przeciwnik już zdołał wykorzystać chwilę jego nieuwagi). Odszukuje wzrokiem Artura, który kończy właśnie przyjmować gratulacje. Przez moment spogląda na swojego poturbowanego sługę pytającym wzrokiem, ale kiedy Merlin zaczyna iść w jego kierunku, na jego drodze pojawia się Gwen. Chłopiec widzi, jak Artur waha się przez chwilę, po czym podchodzi do Ginewry i szybko ją obejmuje. Domyśla się, że dziewczyna próbuje wyjaśnić księciu, że to nie tylko jej zasługa, bo co chwilę rzuca mu zrozpaczone spojrzenie. Merlin jednak kiwa przecząco głową, po czym odwraca się i odchodzi w kierunku namiotów, w których mieszkają.
* * *
Kolejna droga powrotna do Camelotu. Merlin zaczyna myśleć, że zamek stał się dla niego czymś w rodzaju punktu przechodniego, w którym trzeba zatrzymać się przed każdą kolejną podróżą. Na razie nie potrafi o nim myśleć jak o domu.
(Kiedy wyruszali, Artur po raz pierwszy od wydarzeń z turnieju przyszedł porozmawiać z Merlinem. Zapytał o czym Ginewra mówiła, twierdząc, że to nie ona jest tak naprawdę odpowiedzialna za zdemaskowanie rycerza. Merlin bez wahania stwierdził, że miał przeczucie, że coś jest z nim nie tak. Znasz mnie, powiedział Merlin, wzruszając ramionami. Tutaj z reguły się nie mylę. Artur zażartował, iż obaj mieli szczęście, że obok była Gwen, która w każdej chwili jest gotowa działać. Po tych słowach mruknął coś o dopilnowaniu, by cały jego sprzęt znalazł się z powrotem w Camelocie, po czym odszedł.)
Merlin jedzie na końcu długiego orszaku, od czasu do czasu spoglądając na Artura. Książę rozmawia z ożywieniem z Gwen, która chyba nareszcie przestała czuć się niezręcznie w jego towarzystwie.
Nie zauważa nawet, jak Morgana zatrzymuje swojego konia, by do niego dołączyć.
- Jak twoja ręka? - pyta, patrząc z troską na Merlina.
- Ja… - zaczyna chłopiec, zastanawiając się co mogło go zdradzić.
- Gwen mi o wszystkim opowiedziała - mówi Morgana uspokajająco. - Naprawdę źle się czuje z tym, że to na nią spadły wszystkie pochwały.
- To drobiazg - odpowiada Merlin, przyglądając się jadącej obok dziewczynie.
Już po raz kolejny uderza go smutek bijący z twarzy Morgany - zupełnie tak, jakby i ona nie cieszyła się na powrót do zamku. Jakby to nie było jej miejsce.
- Dobrze razem wyglądają - mówi dziewczyna, uśmiechając się delikatnie. - Artur ostatnio się bardzo zmienił, wydaje mi się, że na lepsze.
- Tak… - mamrocze Merlin, choć jego zdanie na ten temat jest zupełnie odmienne.
Ale dzięki Morganie uświadamia sobie jedną rzecz - że nigdy nie stanie się dla Artura przyjacielem. Być może książę jeszcze kiedyś poświęci dla niego życie, usprawiedliwi jego niezdarność przed ojcem, ale nigdy nie spojrzy na Merlina jak na kogoś innego, niż sługę.
Droga powrotna do Camelotu jest znacznie dłuższa, niż wszystkie poprzednie, pomimo że Merlin nie pokonuje jej na własnych nogach, samotnie. (Tym razem to bagaż jest nieznośnie ciężki.)