7x02

Sep 11, 2009 23:48

 

- Pokaż co potrafisz, suczy synu jeden kosmiczny! - ryknął Jayne w furii i zeskoczył ze stołu. W każdej z dłoni trzymał po strzelbie.

Mężczyzna był pijany i rozochocony. Od dawna marzyła mu się mała rozróba. W końcu się doczekał.

Krew spływała mu po brodzie, lewe oko zaczynało już powoli sinieć i puchnąć. Pięści, całe czerwone od krwi, bolały go cholernie. A na twarzy gościł uśmiech wariata. W końcu, po paru miesiącach kosmicznej pustki, Jayne Cobb był w swoim żywiole.

W saloonie panował chaos. Taki prawdziwy, pełnowartościowy. Kule świstały nad głowami, a meble latały nisko. Zadymione, śmierdzące tanim alkoholem powietrze wypełniały dzikie wrzaski i bojowe okrzyki. Przyczyna awantury była raczej niejasna, choć nikt się tym najwyraźniej nie przejmował. Zresztą każdy wie, że do barowej awantury niewiele trzeba.

Początkowo Mal Reynolds nie chciał się w to mieszać. Ale był dobrym kapitanem, uważał się za dowódcę bardzo lojalnego i odpowiedzialnego. Poza tym, tak naprawdę mógł się tego spodziewać. Wiedział, że  Jayne bez akcji nie wytrzyma wiele dłużej, a w odmętach kosmosu, na zamkniętej i ograniczonej przestrzeni mogło to mieć opłakane skutki.

Naprawdę, mógł to przewidzieć.

Ta butelka nadleciała znikąd. Z głośnym świstem wykreśliła szeroki łuk nad głowami walczących i spadła tuż przed jego stopami. Mocno już pijany Malcolm uznał wtedy, że miarka się przebrała. Chwiejąc się lekko, chwycił pierwszą rzecz, która wpadła mu w ręce i rzucił się w wir walki. Wymachując krzesłem nad głową i drąc się jak opętany, nie zrobił na nikim żadnego wrażenia.

W ostatnich chwilach przytomności Mal zarejestrował kątem oka, że walczą wszyscy, którzy z nim tutaj przyszli. Nawet lekarz i pastor. To się nazywa solidarność.

A sekundę później na jego potylicy zatrzymała się czyjaś drewniana noga. Błoga ciemność przyjęła go w swe ramiona bez słowa.

Ocknął się kilka minut później. Nie mogło upłynąć wiele czasu, awantura wciąż trwała w najlepsze. Pomacawszy się po obolałych miejscach z tyłu głowy, Malcolm stwierdził, że chyba krwawi. Dłonie miał całe czerwone, a kark mokry i lepki.

Chciało mu się pić.

Mężczyzna podniósł głowę lekko i rozejrzał się dookoła. W jednym z ciemnych kątów sali stało pianino. A na nim butelka whisky. Co zaskakujące, wciąż cała i najwyraźniej pełna.

To stwarzało poważny dylemat. Rozróba była w drugą stronę. Malcolm musiał podjąć męską decyzję.

Z wyrzutami sumienia obrzucił mętnym, pełnym tęsknoty wzrokiem oko cyklonu znajdujące się właśnie na parkiecie i z mocnym postanowieniem poprawy ruszył w stronę pianina.

Reynolds był przecież odpowiedzialnym, lojalnym i dumnym ze swojej załogi kapitanem. Tylko na chwilkę tu przycupnie. Posiedzi momencik, odpocznie odrobinę, upije łyczek czy dwa i ruszy swoim kamratom na odsiecz.

Doczłapawszy do instrumentu, Mal wziął do ręki stojącą na pianinie butelkę, wyciągnął z kabury rewolwer i usiadł za klawiaturą. Pociągnął whisky zdrowo raz i drugi. Spojrzał na klawisze. Upił jeszcze trochę. A potem przypomniał sobie lekcje gry na fortepianie z dzieciństwa.

„Jak to szło, cholera” pomyślał, kładąc zakrwawione ręce na białym drewnie środkowej oktawy.

- Wlazł kotek na młotek…- zanucił. - Nie, nie tak, cholera.

Spróbował jeszcze raz. A potem znowu. Za piątym czy szóstym razem z rzędu w końcu mu wyszło. Ucieszony i dumny z siebie, pijany przemytnik pociągnął jeszcze raz z butelki i zaczął grać.

Z pianina płynęły dźwięki. Niezgrane i w pewnym stopniu losowe, pełne fałszu. Ale jakże dla niego radosne.

Mężczyzna uchylił się odruchowo, gdy nad jego głową przeleciało krzesło, które następnie rozbiło się z trzaskiem o ścianę za jego plecami.

Nie odrywając oczu od klawiszy, Malcolm wziął do ręki rewolwer i, nie myśląc nawet o tym, co robi, oddał strzał w generalnym kierunku awantury. Gdzieś na granicy świadomości, ponad nieziemskim harmidrem walki, usłyszał czyjś pełen wyrzutu wrzask, skierowany wyraźnie do niego. Uznawszy jednak, że nie był to nikt z jego ludzi, grał dalej.

Pianino go zahipnotyzowało. Nie pozwalało się oderwać, ani nawet wstać. Zmuszało do gry.

Malcolm wciskał kolejne klawisze jak w transie, z pasją pijanego szczeniaka. Co jakiś czas, gdy rzeczywistość robiła się głośniejsza i zaczynała przeszkadzać, brał do ręki pistolet i strzelał na oślep, tak jak zrobił to przed chwilą. Musiało skutkować, bo po pewnym czasie dano mu spokój. Przedmioty codziennego użytku przestały fruwać mu nad głową i nikt nawet nie próbował do niego strzelać. Podobało mu się to.

Nawet nie zauważył, jak skończyła mu się whisky.

Dopiero żelazny uścisk Jayne’a, który poczuł na swoim wybitym ramieniu, oderwał go od instrumentu. Jayne Cobb był cały siny i poraniony, lewa ręka, w której wciąż trzymał strzelbę, wisiała mu sztywno wzdłuż ciała, ale mężczyzna był wyraźnie szczęśliwy.

Z szerokim uśmiechem spojrzał na swojego kapitana, na zakrwawioną klawiaturę pianina i pustą butelkę po whisky.

- Zwijamy się, Mal - powiedział zachrypniętym od wrzasku głosem. - Sojusz tu zaraz będzie.

Malcolm kiwnął głową niechętnie i wstał. Spojrzał na pianino ostatni raz, z tęsknotą. Ale uważał się za odpowiedzialnego i lojalnego kapitana. Jak mówią, że trzeba iść, to najwyraźniej trzeba.

Stawiając wielkie kroki, żeby nie nadepnąć nikomu na twarz, Mal Reynolds i Jayne Cobb wyszli z saloonu.

To było dobre popołudnie.

fikaton 7: dzień drugi, autor: malenstwo, fikaton 7, fandom: firefly

Previous post Next post
Up