wwf - tekst 7.

Aug 17, 2009 00:27

Tytuł: Ufność.
Fandom: Criminal Minds.
Spoilery: niewielkie lub brak.

Przypominam: nie odgadujemy autora! Za to jak najbardziej mile widziane komentarze.


Reid coraz częściej miał wrażenie, że urodził się stary, a potem z dnia na dzień młodniał. Teraz był bardzo wyrośniętym dzieckiem, dzieckiem o zbyt miękkim spojrzeniu, z powodu którego wszystkim wokół musiał co chwilę przypominać, ile ma lat, chociaż to i tak na nic się nie zdawało i nie miało najmniejszego sensu, głównie dla niego. Nie wiedzieli, że wszystko było odwrócone, że to wcale nie tak. Nie wiedzieli, że to właśnie dzieciństwo oznacza katastrofę, wobec której trzeba być dojrzalszym, niż wtedy, gdy jest się już dużym. Dzieciństwo to nie tylko mokre poduszki (pół godziny zduszonego szlochu i obracamy przemoczonego jaśka na drugą stronę) i mokre prześcieradła (nie, nikt na niego za to nie krzyczał, bo nikt nie zauważał), to także ta szczególna ufność wobec wszystkich, przemieszana z nieufnością - możesz bez problemu podać rękę każdemu uśmiechniętemu obcemu, ale też możesz panicznie bać się ciotki o zębach wilczycy. Skąd te wilki? Wilki nie występowały przecież w bajkach na dobranoc. Do snu kołysały go melodie heksametru daktylicznego, otulał cień zakwitających dziewcząt, usypiały pomruki fal Conradowskiego morza. To wszystko nie było dobre. Świat wyimaginowany coraz bardziej zdecydowanie wypierał ten rzeczywisty. Świat wyimaginowany był zbyt ciężki od emocji, podwójnych znaczeń, niepewności metafor. A fakty były bezpieczniejsze, namacalne i twarde, miały określoną wagę, z dokładnością co do miligrama, można je było wziąć do rąk, jak bierze się oprawione w szorstkie szare płótno tablice matematyczne, Gradshteyn & Ryzhik, Kluwer Academic Publishers, 1980. Ponieważ jednak nie potrafił uciec od własnych imaginacji, dodawał do nich, żeby je bardziej uprawdopodobnić, elementy negatywne (i tak oto dochodzimy do wniosku: "rzeczywistość", cokolwiek to słowo oznacza, jest negatywna; zbyt dużo dobrego i miłego unieprawdopodobnia ją). Jeden z najczęstszych obrazów spod przymkniętych powiek: dziewczę z nieskazitelnym paryskim akcentem, pojawiające się w plamie popołudniowego, rozbrzęczanego jak pszczoła słońca, wyciągające do niego pokrytą delikatnym puszkiem rękę, podczas gdy on leniwie i zapraszająco kołysze się w hamaku, nagle okazuje się nieinteligentne, albo ma nieświeży oddech, lub po prostu tylko go mami, a potem, parskając złośliwie, odwraca się (kłosozłoty warkocz przecina jej plecy na dwoje) i odchodzi. Tak. Jeśli już śnił na jawie, przynajmniej nie idealizował tych marzeń. W snach również wciąż z nikim się nie kochał - tam też mu się nie udawało. Jego marzenia odpowiadały statystykom rzeczywistości. Wygląda na rozsądne. A tak naprawdę to było podwójne oszustwo.
Ale to było kiedyś, wtedy. Teraz nie zastanawiał się nad realnością nierealnego, po prostu tam wchodził i brał, cokolwiek dawano.

Emily była pewna, że Reid nie wie, nie wie o sobie. Był jak szczeniak albo malutkie dziecko: zupełnie nieświadomy swojego uroku, i właśnie przez to tak niemożliwie rozbrajający.
Myślała o tym, jasne. Niezbyt często, ale jednak. Karciła się wtedy: Tak nie można, to chore, w tym zespole jesteś dla niego prawie jak matka. I była niestety niemal pewna, że jemu właśnie o to, o "mamo, mamusiu", chodzi. Raz śniło jej się, że leżą w gęstym mroku jej sypialni, w całkowitej, leciutko tylko szeleszczącej pościelą ciszy, ona trzyma jego głowę na kolanach, wplata palce w te za długie włosy, a on coraz odważniej bawi się jej piersią, aż do bólu, i ona wie, że boli dlatego, iż ma za dużo pokarmu, i coś z tym trzeba zrobić. Na całe szczęście obudziła się, zanim do czegoś doszło. Ale od tamtej pory delikatny dreszczyk, prawie niezauważalny i do niczego nie zobowiązujący, przebiegał po jej ramieniu, wzdłuż, aż do piersi, gdy Reid dotknął ją przypadkiem lub stał za blisko. Hormony i sny, jedne bardziej nierealne od drugich - oto, z czego składają się nasze namiętności.

Psychologia nauczyła go, że coś takiego jak "prawdziwe ja" (prawdziwe w znaczeniu "nasze i tylko nasze") nie istnieje. "Ja" to jest pusta, przezroczysta bańka, do której wszystko się klei. Jest więc oblepiona wszelkimi rzeczami, na które wpadamy, które wpadają na nas i o które się ocieramy. "Ja" pozostawione samemu sobie, po usunięciu wszystkich tych przyklejonych elementów, byłoby idealną próżnią, dryfującą w kosmosie czarnych dziur. W idealnej próżni nie ma co prawda nic, ale jedno nie znika: odczucia. Nasze puste "ja" cierpiałoby po stokroć bardziej, byłoby jak obdarte ze skóry ciało, wyrzucone na pustynię, wystawione na zabójcze działanie promieni UVA, UVB, drapiących ziarenek piasku i sępów. Dlatego trzeba robić wszystko, by nasza delikatna bańka, ta w środku, była otoczona ochronną warstwą. Im więcej masz i wiesz, im więcej analizujesz i zapamiętujesz, tym mniej czujesz. Dodaj do tego przeciwbólowe i wizjogenne działanie środków chemicznych, stworzonych przez magików laboratoriów, a masz przepis na przetrwanie. Uciekaj, uciekaj przed sobą, Reid. I nie daj się dotknąć.

Rossi wysłał ich razem, co nie było dziwne, bo reszta zespołu miała pełne ręce i głowy roboty na miejscu. Dziwna natomiast była jego mina, zbyt zdecydowane, jakby wielokrotnie przećwiczone ruchy, gdy przez opuszczoną szybę samochodu podawał Reidowi zafoliowaną teczkę z materiałami sprawy, zbyt porozumiewawcze spojrzenie, które starało się być najzupełniej-nic-nie-znaczące. Mieli dyplomy z psychologii, z zachowań ludzkich umieli czytać odruchowo i intuicyjnie, rzadko się mylili. Obiecywali sobie, że nie będą profilować się nawzajem, fakt. Ale przecież nie można przestać widzieć. A ona widziała, że Rossi coś wiedział, coś zauważył. I jeśli rzeczywiście zachciało mu się bawić w swatkę, to Emily będzie musiała przewartościować swoją opinię o nim. Była dorosłą kobietą i jeśli chciałaby przespać się z młodszym współpracownikiem, nawet, jeśli groziłoby to jakimiś sankcjami (nie groziłoby, nie teraz, gdy wszystko pokomplikowało się tak bardzo, że na taki drobiazg nikt nie zwróciłby uwagi), to zrobiłaby to. Nie trzeba jej aranżować długich, wielomilowych i ograniczonych do małej przestrzeni samochodu randek. Emily wzdycha i zapina pas. Piersi znów ją bolą, są nabrzmiałe. W środku jest za gorąco, szyby się pocą. Klimatyzacja znów się zepsuła. Skórzane siedzenie przykleja jej się do uda tuż pod skrajem spódnicy.
Reid prowadzi w skupieniu i prawie wcale nie mruga, co jest zastanawiające. Emily patrzy na jego długie palce, niezbyt mocno zaciśnięte na kierownicy. Po wewnętrznej stronie jego lewej ręki są ślady po nakłuciach, wyglądają jak niewielkie siniaki. Emily udaje, że ich nie widzi, jak wszyscy. Jest zgrzany bardziej nawet, niż ona, na górnej wardze połyskuje mu kropelka potu. Emily otwiera okno, ledwo wyczuwalny podmuch wpada do środka, z zapachem asfaltu i spalin.
Mijają zanurzony w cieniu podmiejski park, który ciągnie się dość długo wzdłuż szosy. Samotny rowerzysta, zamaskowany ciemną, butelkową zielenią, wjeżdża na moment w snop oszałamiająco jasnego słonecznego światła przecinającego alejkę, a potem znów znika w ciemności. Liście na drzewach są nieruchome, a te, które pospadały na ziemię, leżą w większości na lewej stronie, pokazując wyblakłe spody. Teraz oni docierają do pasma światła, które na moment ich oślepia, a Emily myśli nagle, że życie nie objawia się w niczym spektakularnym, ale właśnie w tych liściach, i granicach między słońcem a cieniem, i rowerzystach, nieświadomych zupełnie, że ktoś właśnie ich zauważył. Odwraca się do Reida i chce mu to powiedzieć, a on wtedy patrzy na nią, w sposób, który zamyka jej usta.

Jak to jest, że uciekając przed samym sobą jest się coraz bliżej siebie, coraz bliżej tej pustej bańki naszego "ja"? Czasami czuł się jak ogłupiały chomik, w tym idiotycznym kółku do biegania, tym wielkim oszustwie obiecującym ucieczkę i wolność.
Wszyscy mu ufają, nie skrzywdziłby muchy. Wiotkie nadgarstki, chłopięcy puszek zarostu, głowa w chmurach, nos w książce. Wszyscy mu ufają, Rossi doskonale o tym wie i to wykorzysta. Już to wykorzystał. Rossi ma go w garści. Wie, że sprzedałby własną matkę (nie, to jest zły przykład) za kolejną darmową działkę, darmowy bilet do świata imaginacji. Bilet jest w jedną stronę, zawsze. Wracać trzeba na gapę, mozolnie pnąc się w górę, raniąc sobie stopy, krwawiąc i płacząc. Za każdym razem szlochając "Nigdy więcej". Wiele, wiele obiecanych "nigdy więcej".
Ona też widziała jego krew, jego łzy, widziała wszystko. Wiedzieli o sobie tak dużo, byli bliżej niż najbliższa rodzina, czasami razem na krawędzi, zawsze blisko siebie, pod śmigającymi kulami, patrząc sobie i śmierci w oczy, razem. Widziała go słabego i kwilącego jak dziecko, ale widziała też bezwzględnego, z zimnym spojrzeniem i palcami zbielałymi od zaciskania na rozgrzanej i dymiącej broni. Potem przytulała go jak syna, może trochę zbyt czule. Jej suche usta na jego karku, uchu. Ufała mu.
W jakimś innym świecie, w innym stuleciu, pod innymi imionami i nazwiskami, z inną przeszłością, mniejszą ilością mokrych poduszek i wilczych zębów, to by się mogło udać. Pozwoliłby jej, dałby się dotknąć. Zamknąłby oczy, a potem czułby jej ciepły, spokojny oddech na wszystkich tych niedokochanych zakątkach swojej nadwrażliwej skóry, zanurzyłby się w nim. Nie trzeba by się było bać, nic by mu nie groziło. Gdyby zanurkował za głęboko, ona podałaby mu rękę. Tak mogło by być.
A teraz patrzy w te jej zawsze smutne oczy i musi jej powiedzieć. Wie, gdzie Emily ma broń. Zablokował centralny zamek. Klimatyzacja znów nie działa, a słońce świeci im prosto w twarze.

Gdyby to był film, serial albo tanie powieścidło, zaciągnęła by go do łóżka (jego szczupłe niecierpliwe biodra między jej silnymi udami, czerwone paznokcie błądzące po żebrach, jego coraz bardziej mgliste spojrzenie, odsłonięta, napięta szyja, całkowita bezbronność; ufał jej) a potem wykorzystałaby jego zapamiętanie się w ekstazie, wykradła mu broń, przywiązałaby go do łóżka (nawet te hotelowe realia pasowały: duże podwójne łoże z mosiężnymi balustradkami) i uciekła. Nie potknęłaby się ani razu w wysokich szpilkach, rozpuszczone włosy furkotałyby za nią, recepcjonista otworzyłby szeroko oczy i usta patrząc za nią, a ona wybiegłaby na ulicę. Potem pisk opon, ciemna szosa prosto do Meksyku, migające w oddali światełka miasta, wolność, życie. Koniec złego snu.
Ale to nie był film ani serial, to tylko rzeczywistość, ta niewyidealizowana, zgodna ze statystykami. Osiemdziesiąt pięć procent porwanych osób nie przeżywa pierwszej doby. Nie płakała, czuła tylko, że ma mokre policzki. Już nic nie mówiła. Było jej żal bardziej jego, niż siebie. To był jego zły sen, nie jej.
Reid siedzi na drugim końcu łóżka, zdjął koszulę, podkoszulek przykleja mu się do spoconych pleców. Duży malinowy ślad po ugryzieniu komara, na prawym ramieniu, rozczula ją bardziej, niż powinien w tej sytuacji. Wyjął coś z hotelowego sejfu, pochyla się nad tym tyłem do niej, jest bardzo skupiony i całkiem wyraźnie podekscytowany.
Inna wersja, z jeszcze tańszego powieścidła: "Ucieknijmy razem". Emily prawie parsknęła śmiechem na tę myśl. Poczuła ból w prawym kąciku ust - uderzył ją tam wcześniej, naprawdę.
Reid odwraca się do niej, tym razem patrzy jej w oczy. Dwie strzykawki równiutko ułożone na stoliku nocnym.

Trzy dawki dla niej, jedna dla mnie. Nie będzie krwi, Rossi, żadnych wystrzałów. Nie będzie jej bolało, to tylko bilet, bilet w jedną stronę.
Jego "ja" oddala się coraz bardziej, jest prawie niewidocznym, migoczącym punkcikiem, maleńką mydlaną banieczką nad zamglonym horyzontem. Teraz nie wiadomo, ile ma lat, czy jest tak bardzo stary, że już nie pamięta dzieciństwa, czy wręcz przeciwnie: wilki z bajek stoją tuż za progiem i powarkują. To już nieważne. Nic nie boli, wszystko spokojnieje, przez okno wpada leniwy wieczorny podmuch, gdzieś w oddali mruczy morze.

W ostatniej chwili Emily, na brzeżku łóżka i na brzegu świadomości, ze skrzydłem czarnych włosów przecinającym spoconą poduszkę, z czymś tętniącym jej na przedramieniu (tylko jedno ukłucie, bardzo cieniutka igła) i wędrującym w górę, po całym ciele, wraz z pulsowaniem krwi, myśli o jego za długich włosach, w które mogłaby wpleść palce, gdyby tylko położył jej teraz głowę na piersi. Ufność, nadal to czuła. Ale on leży za daleko, zwinięty na prześcieradle jak zmęczony psiak, oddychając jak przez sen, chociaż nie śpi. Emily czuje, że tak naprawdę już go tu nie ma. Tak naprawdę nie było tu żadnego z nich.
Światło wpada nagle do pokoju, to słońce zachodzi. Pomarańczowo-żółty snop kładzie się na środku łóżka, dokładnie między nią a nim, po bokach zostawiając długie smugi cienia.

fandom: criminal minds, wakacyjne wyzwanie fabularne, autor: magdalith, wwf: tekst

Previous post Next post
Up