No to jedziemy. Zamiast The Sarah Connor Chronicles jest pierwsza część crossa BSG z Firefly, którego rozgrzebałam już jakiś czas temu, ale trudno. No i na razie spełniam przedfikatonowe założenia (czyli: "każdy fik = co najmniej 1000 słów" oraz "siedem dni = siedem tekstów = siedem fandomów").
mlekopijca jak zwykle serdeczne bór zapłać za betę.
Autor:
idrilkaTytuł: Ziemia obiecana (1/2)
Fandom: Battlestar Galactica/Firefly (aczkolwiek w tej części tylko BSG, więc nawet osoby nieznające Firefly mogą spokojnie czytać)
Spojlery: Do 4x11 "Sometimes a Great Notion", potem totalne AU
Ilość słów: 1 007
Ziemia obiecana
Poprowadziła ludzi ku Ziemi. Ziemi, która okazuje się katastrofą - kawałkiem jałowej skały, gdzie gleba jest szara i sypka jak popiół, a trawa nie przypomina morza falującej zieleni; jej kępki rosną tu i ówdzie, równie szare i bezbarwne jak wszystko inne wokoło. Liczniki Geigera wariują na nizinach, a w górach jest tylko trochę lepiej i wszystko wskazuje na to, że ta planeta nie stanie się ich ziemią obiecaną.
Gdzieś tam niezwykłe przeznaczenie Kary Thrace zaśmiewa się do łez.
Podczas rekonesansów widzą ruiny starych miast; kamień i beton, i metal, po którym rozpełza się czerwona rdza - jedyny wyróżniający się kolor w morzu szarości. Słońca prawie nie widać, wychodzi zza chmur rzadko i na krótko, i Kara po raz kolejny czuje się oszukana (wie, że nie tylko ona), bo po trzech latach w dusznych korytarzach statków, oświetlonych tylko mdłym, sztucznym światłem jarzeniówek, zasłużyli na to ciepłe i jasne, które pamięta jeszcze z Capriki.
Rozgoryczenie we flocie widać gołym okiem - nowy świat miał być inny, lepszy (nic nie mogło być gorsze od nuklearnego holokaustu i Nowej Capriki, tak przynajmniej sądzili), a zamienili tylko jedną radioaktywną planetę na drugą. Długa podróż nagle okazała się bezcelowa i tak właśnie czuje się Kara - pozostawiona samej sobie, bez celu, dryfująca pośrodku wielkiej pustki. Nie wie już nawet, czym jest - czy jest żywa, czy martwa (ale nieśmiertelniki trzymane w zaciśniętej kurczowo dłoni są chłodne, a ich krawędzie boleśnie wbijają się w skórę, więc jak może to czuć, jeśli nie żyje?). Może wciąż balansuje na tej cienkiej granicy pomiędzy życiem i śmiercią, a może chodzi o coś zupełnie innego. Jeśli nawet Leoben nie ma żadnych odpowiedzi i Kara widzi w jego oczach strach, to nie wie, skąd mogłaby je wziąć.
Jest zmęczona - do tej pory myśl o Ziemi dawała jej siłę do działania, ale teraz, kiedy z tego marzenia nie pozostało już nic poza grudką radioaktywnej ziemi rozsypującej się w dłoni, Kara nie wie, czy istnieje jeszcze coś, na czym mogłaby się wesprzeć. Ludzie myślą, że Starbuck jest niezniszczalna, ale Starbuck już nie ma, nie odkąd jej Viper eksplodował w morzu iskier. Kara myśli, że jeśli znajdą planetę, na której będzie dało się zamieszkać, to może, tylko może, wreszcie będzie mogła odpocząć.
Ruiny dawnych miast toną w strugach deszczu, jakby natura chciała zmyć z siebie ślady starej cywilizacji. (To i tak nie pomoże nowej.) Ulewa żłobi w miałkiej glebie strumyki, które później zmieniają się w rwące potoki i niszczą wszystko, co napotkają na swojej drodze.
Siedząc w namiocie i czekając na raport z rekonesansu, Kara słyszy tylko monotonny szum deszczu.
Nie mogą tu zostać, wszyscy we flocie o tym wiedzą, więc nawigatorzy spędzają niezliczone godziny, ślęcząc nad mapami i wykresami. Prawda jest taka, że tutaj nie sięgają już żadne z posiadanych przez nich map - to niezbadane terytorium, gdzie poruszają się po omacku, niczym we mgle. Tym razem nie mają żadnej przewodniczki, która wskazałaby im prostą drogę.
(Przewodniczka i tak okazała się jedynie kłamstwem.)
Kara przymyka oczy i przez chwilę nic nie widzi ani nie słyszy. Czuje tylko chłód nieśmiertelników w dłoni. Hybryda powiedziała wtedy, że jest zwiastunem śmierci i doprowadzi ludzką rasę do jej końca, ale co, jeśli może, tylko może, droga do życia wiedzie przez śmierć? Co, jeśli nie ma innej ścieżki niż ta, którą podążyła?
Do tego, że zdarzają się pytania, na które nie ma odpowiedzi, można się przyzwyczaić. Gorzej, jeśli istnieją tylko pytania, powtarzane wciąż i wciąż na nowo, na które nikt nigdy nie będzie w stanie odpowiedzieć.
- Kara… Kara.
Otwiera oczy i ukradkiem chowa nieśmiertelniki do kieszeni. W wejściu stoi Lee, patrząc na nią z niepokojem - tak jak robią to wszyscy (mniej lub bardziej otwarcie) od kiedy wróciła. Wie, że niektórzy się o nią boją. Wie też, że niektórzy boją się jej.
- Co tu robisz? - pyta, uśmiechając się lekko. (Kiedyś to było prostsze, uśmiechanie się.)
- Potrzebowałem przerwy. To, co się dzieje na Colonial One, to czyste szaleństwo. Musiałem się stamtąd na trochę wyrwać.
Kara bez słowa przystawia drugie krzesło. Siedzą przez chwilę w milczeniu, jak dwoje ludzi, którzy za dużo razem przeszli i zbyt dobrze się znają, by rozmawiać o oczywistościach.
- Myślisz czasem - odzywa się wreszcie Kara, skubiąc nerwowo skórkę przy paznokciu, ze wzrokiem utkwionym w ziemi - jakby to było, gdybyśmy mogli tu zostać?
Lee przeciera dłonią zmęczone oczy.
- Staram się o tym nie myśleć. Będą inne planety, inne światy, niż ten. Muszą być.
Wysoko w górach, w nienaruszonym przez ładunki nuklearne i czas bunkrze znajdują mapy nieba zachowane na nośnikach holograficznych. Mapy pokazują galaktyki, których nigdy wcześniej nie widzieli - nienazwane gwiazdy i obce planety.
W tej chwili każdy kierunek jest lepszy od jego braku. Ludzie i Cyloni wyruszają w kolejną podróż - tym razem za przewodników mając nie przeczucia i przepowiednie, ale mapy i współrzędne. Tym razem być może im się uda.
(Być może ta wyprawa stanie się ich końcem, a Kara wypełni mimo wszystko swoje przeznaczenie.)
Zostawiają Ziemię bez żalu i, opuszczając tę kolebkę starego świata, Kara ma nadzieję, że nowy znajdą możliwie jak najszybciej. Nie tylko ze względu na siebie (choć tak, ma podkrążone oczy i schudła, i chce wreszcie odpocząć), ale na dobro całej floty. Galactica umiera - powoli i prawie niedostrzegalnie, kawałek po kawałku. Staruszek to wie, nawet jeśli nic nie mówi; Kara widzi to w jego spojrzeniu. Adama zna swój statek, kocha go bardziej niż siebie samego i w nim też coś umiera po trochu, wraz z Galacticą. Jeśli ludzie myśleli, że admirał jest nie do złamania, to byli w błędzie. Kara wie, że teraz są do siebie podobni - Ziemia pokonała ich oboje.
Zmęczony Battlestar tnie gładko czerń pustki; każdy dzień i każdy skok przybliża ich do celu. Kara woli nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli żadna z planet nie będzie nadawała się do zamieszkania. Nie wie, czy będą mieli siłę szukać kolejnej Nowej Capriki, Ziemi, galaktyki, planety. Zbyt wiele rozczarowań może złamać nawet tych, którzy wydają się niezniszczalni.
W tysiąc sto osiemdziesiątym siódmym dniu wędrówki znajdują planetę. Nazywa się Ariel. (Tego samego dnia okazuje się, że nie są ostatnimi ludźmi we wszechświecie.) I może, tylko może, to będzie ich ziemia obiecana.
(Tak mówimy wszyscy.)