Kilka dni temu trafiłam przypadkiem na bootleg z koncertu Talk Talk i wraz z nim wróciła do mnie cała ta wspaniała muzyka, która oczarowała mnie jakieś dziesięć lat temu.
Talk Talk zaczynali, jak wiele zespołów w tamtych czasach, od noworomantycznego popu i zupełnie dobrze radzili sobie z pisaniem melodyjnych piosenek (It's My Life to ich dzieło, a nie No Doubt!), ale bycie gwiazdami chyba im nie odpowiadało, bo z albumu na album wymagali od słuchaczy coraz więcej. Dużo ciszy, trochę jazzu i unikatowy, pełen emocji głos Marka Hollisa. Dwie ostatnie płyty to już magiczny post-rock, lata całe przed skandynawskimi bajkami od Sigur Rós.
Ale ja jestem tchórzem* i przychodzę z przebojem z głównego nurtu. Jakoś wątpię, by ktoś mógł nie znać tej piosenki, więc od razu do rzeczy:
Life's What You Make It.
A
teledysk zawsze fascynował mnie ze względu na szczodrą ilość żyjątek wszelakich. Wrażliwym na stawonogi - nie polecam. ;)
* Bo chciałam przyjść z
taką prześliczną i jednakowo smutną balladą, ale czy ktokolwiek miałby cierpliwość, by tego posłuchać? ;)